Trudny (bo ciężkie to mogą być cycki Ewy Sonet) jest żywot kapeli z Rosji, tech-death metalowej kapeli – że tak dodam, kapeli, która ma ambicję tworzyć muzykę na światowym poziomie, a nie jakieś tam pitu pitu. W przypadku dzisiejszej gwiazdy żywot skończył się na (czy też raczej „po”), opisywanym dzisiaj, trzecim wydawnictwie – Equivoke. Przyznam się bez bicia, że nie śledziłem losów Hieronymusa z jakimś większym zaangażowaniem, tym niemniej zakończenie działalności przyjąłem z pewnym zaskoczeniem, a co więcej – niekłamanym rozczarowaniem i absmakiem (właśnie tak, do kurwy nędzy! – absmakiem). Nie pozostaje mi więc nic innego, jak tylko cieszyć się z tego co jest; pewną osłodą jest jednak to, że każdy z albumów zapewnia wielogodzinną rozrywkę najwyższym poziomie. Nie umniejsza tego nawet fakt, że Equivoke jest albumem z całej trójki, w moim prywatnym odczuciu – ma się rozumieć, najsłabszym. Najsłabszym, ale nie znaczy to absolutnie, że złym – bójcie się kogo chcecie: Macierewicza, Grodzkiej, Najmana (ok, żartowałem ;]) czy innego Bralczyka (go, go język polski!). Na szczęście krążek jest lepszy niż się wydaje po pierwszych kilku przesłuchaniach. Byłem nieco zasmucony pewnymi zmianami, które stały się udziałem opisywanego krążka, a mianowicie odczuwalnego uproszczenia i stopornienia muzyki, tym niemniej, w ostatecznym rozrachunku, uważam, że mogło być znacznie gorzej. Szczególnie biorąc pod uwagę dość długi okres aklimatyzowania się płytki w głowie. W porównaniu do genialnego „Artificial Emotions” wydawnictwo z 2008 roku odstaje pod względem jakości kompozycji i przyswajalności, sporo jest za to akustyki, znajdzie się kilka fajnych wokali (szczególnie tych na blackową modłę) i, porozrzucanych po całej płycie, przeszkadzajek – które należy zaliczyć na plus. To zawsze byłą cechą rozpoznawczą Rosjan, dlatego cieszy mnie niezmiernie, że nie dość, że nie zaniechano tego, to jeszcze umiejętnie i ciekawie wykorzystano. Refleksję mam taką, że — jakby nie spojrzeć — Equivoke taty się nie wyprze: gitary, aranżacje i motoryka, neoklasyczne naleciałości – tym wszystkim Hieronymus Bosch przekonał mnie do siebie. I chociaż recenzowane wydawnictwo spowszedniało, to znaczy – stało się bardziej „dla ludzi”, i chociaż uderzono w rejony bardziej melodyjne, czyli „dla ludzi”, ani przez moment nie czuję się zdradzony (no chyba, że o świcie) i nie mam wrażenia, że źle zrobiłem przygarniając wydawnictwo pod strzechę. Bo mimo iż brakuje mu całkiem niemało do wielkiego poprzednika, to już z debiutem idzie łeb w łeb, w kilku miejscach radząc sobie nawet lepiej. Tak czy inaczej, z Equivoke powinni zapoznać się wszyscy fani kanadyjskiej szkoły death metalu, Sadista i, ogólnie rzecz ujmując, nietuzinkowego grania.
ocena: 8/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
Ożywienie we włoskim death metalu, jakiego jesteśmy od paru lat świadkami, przynosi coraz ciekawsze rezultaty, bo obok całej masy stosunkowo nowych, głodnych sukcesów kapel wypływają i takie, dla których wcześniej los nie był łaskawy i bynajmniej świata nie zawojowały. Do tej drugiej grupy można zaliczyć pochodzący z Genoi Antropofagus, o którym przy okazji debiutu z 1999 chyba nie słyszałem, a który wówczas długo nie pograł. Po długiej przerwie Włosi (w nowym składzie) postanowili o sobie przypomnieć, a zrobili to, możecie mi wierzyć, na najwyższym światowym poziomie i w stylu obecnie typowym dla swoich rodaków i 2/3 Europy – nowoczesnym technicznym amerykańskim death metalu zagranym bez litości dla narządów słuchu. Ta płyta to cholernie nieoryginalna, ale za to momentami okrutnie intensywna, perfidna rzeźnia, w której niczego nie pozostawiono przypadkowi. W kanony podgatunku muzyka Antropofagus wpisuje się wprost znakomicie, bo są tu i zabójczo szybkie tempa, i dzikie bulgoty wokalisty, no i oczywiście odpowiednio popierdolone faktury gitar. Głównodowodzący zespołu, Meatgrinder, obsługujący tu wiosło, najwyraźniej zdaje sobie sprawę, że przy takiej sieczce jeden gitarniak to trochę marnie, więc stara się — z pozytywnym skutkiem! — kombinować przynajmniej za dwóch. Stąd też poziom zakręcenia i ekstremy osiągnięty na "Architecture Of Lust" jest bardzo wysoki i powinien ucieszyć przede wszystkim wielbicieli Deeds Of Flesh. Żeby nie było zbyt jednowymiarowo, również fani Nile, Hate Eternal czy Cannibal Corpse (od nich czerpią, zresztą słusznie, w wolnych partiach – vide 'Sadistic Illusive Puritanism') mają tu czego szukać. O podobieństwach do Hour Of Penance nie ma sensu szerzej się rozpisywać – niech wam wystarczy stwierdzenie, że są spore (także ze względu na masywne brzmienie), choć zupełnie nie przeszkadzają. W każdym razie mnie dźwiękowy rozpierdol serwowany z zegarmistrzowską precyzją przez włoski kwartet odpowiada i nie mam najmniejszego problemu z wchłanianiem tej płytki. To jest po prostu profesjonalna robota kilku kolesi, którzy trochę strun i naciągów w życiu zużyli, i których ciągle stać na wiele. Z wyjątkiem braku zauważalnej oryginalności — która w tym przypadku nie jest najważniejsza — na "Architecture Of Lust" nie ma się naprawdę do czego przypieprzyć, dlatego też z pełnym przekonaniem ten krążek polecam.
Ciekawe, ilu z was kiedykolwiek słyszało kiedykolwiek nazwę Pavor. Bo ilu miało okazję zapoznać się, chociaż pobieżnie, z ich twórczością, to chyba nawet wiem. Szkoda tylko, że liczba ta pędem zbliża się do zera. Ale do rzeczy, to może uda mi się nawet kilku z was przekonać do sięgnięcia po któreś z wydawnictw niemieckiego kwartetu. Do zrecenzowania Furioso przymierzałem się dobrych kilka lat, bo z płytą jest jeden problem – nie jest to muzyka, która wchodzi łatwo jak soczek po wódziuni. Trzeba mieć naprawdę odpowiedni nastrój, żeby płyta nie odrzucała. Podobnego problemu nie będą mieli zapewne fani takich przedsięwzięć jak Gorguts lub Demilich, choć pewnie i oni kilka głębszych przed lekturą krążka będą musieli wziąć lub walnąć, co kto lubi. Bo jak wziąć z biegu, na klatę techniczne (ale nie przekombinowanie skomplikowane), brutalne (ale jeszcze bez juchy i flaków), jazzujące (na szczęście głównie tylko za sprawą szalonego basisty), przytłaczające jak Agata Wróbel podczas wymijania w kolejowym wagonie i brudne jak kible tamże death metolowe granie? Muzycy nie odpuszczają na żadnej płaszczyźnie, nie ma na krążku rzeczy prostych i łatwo przyswajalnych, zupełnie jakby muzycy za cel postawili sobie maksymalne obciążenie, a w rezultacie przeciążenie, obwodów nerwowych słuchacza. Taka konstrukcja albumu sprawia, że staje się on, w pewnym sensie, albumem totalnym, co należy rozumieć tak, że angażuje słuchacza w całości i stawia go w sytuacji „albo się podporządkujesz (i w końcu docenisz geniusz muzyki) albo spierdalaj”. Moim skromnym zdaniem, warto na te kilkadziesiąt minut sprzedać się i powiedzieć muzykom „I’m your bitch”. W zamian za to będzie się miało okazję zapoznać się z jednym z najbardziej przemyślanych i wyrafinowanych death metalowych albumów ever. Słyszycie, kurwa?! EVER! Czterech muzyków, cztery niesamowite talenty, a największy spośród nich to, przywołany już, basista - Rainer Landfermann. Do tego pana nie żywię nic poza czołobitnością, prawdziwy geniusz i wirtuoz największej miary. Dość powiedzieć, że połowa solówek na Furioso wyszła właśnie spod jego palców. Coś dla fanów DiGiorgio, Lapoint’a, Malone’a. Dalej, choć już przypadkowej kolejności, bo równie uzdolnione są chłopaki, gitarzysta Armin Rave, którego styl najbardziej przypomina mi ten z krążków Gorguts i Negativy. Mocno przesterowany, przybrudzony i trzeszczący, ale bardzo deathowy w klasycznej postaci, a jednocześnie mocno zaawansowany technicznie. Pałker to wypadkowa z Christy’ego i Reinerta, coś na kształt reinertującego Christy’ego bądź christującego Reinerta, a bardziej po polsku: raczej szybko i na pewno technicznie. Wokale poczynione przez sz. p. Claudiusa Schwartza należą raczej do tych cięższych, głębszych, takich z okolic kiszki stolcowej (coś może Sanders, może Suiçmez), tym niemniej są one raczej deathowe niż grindowe. Jest to dość ciekawe, że mimo swojej techniczności i ekstremy, krążek ma sporo elementów klasycznych i mimo iż wchodzi niekiedy do innych szuflad, przez cały czas utrzymuje ducha gatunku. Co do kilku moich typów, to „Inflictor Of Grimness” – opening, który nie pozostawia złudzeń i daje przedsmak tego, co krążek ma najlepszego, tytułowy Furioso z bardzo ciekawą solówką gitarowo-basową oraz „Crucified Hopes" za zajebistą rytmikę i radość napierdalania cabanem do jednej z najbardziej wymagających kapel świata. Podsumowując, gwarantuję, że krążek mimo swojego ciężaru daje się lubić, potrafi zrobić dobrze, zwłaszcza na zakończeniu lektury ;], a mimo to zachęca do następnego razu. Szczerze polecam i z głębi serca pozdrawiam*.
Vuyvr to głupio nazwany blackowy zespół lub projekt paru kolesi z kilku zupełnie mi nieznanych szwajcarskich kapel (Knut, Elizabeth, Impure Wilhelmina – same sławy, czyż nie?) oraz kogoś z niestety już znanego mi Rorcal. Ta ostatnia nazwa wystarczyła, żebym nie chciał tknąć Eiskalt patykiem nawet w hutniczych rękawicach. Mimo wszystko odpaliłem ten album, wiedziony jakąś samobójczą ciekawością, jak koszmarnie gówniane to może być. Dzięki takiemu irracjonalnemu zachowaniu mam pierwsze w tym roku pozytywne zaskoczenie, bo Eiskalt skutecznie przykuwa do głośników przynajmniej na kilkadziesiąt przesłuchań i przez cały ten czas utrzymuje uwagę odbiorcy. Vuyvr grają ten swój black na nowoczesną modłę (ktoś to pewnie zaraz nazwie post-blackiem), co oznacza brak klawiszowych zmiękczeń, piszczących wokalistek i bombastycznej produkcji, w których to miejsce Szwajcarzy proponują piwniczny chłód, rozpaczliwe wrzaski, niezłe melodie, odrobinę transu i niemetalowych (sludge…) zapożyczeń. Słychać, że szczególnie odpowiada im wizja gatunku uskuteczniana przez Deathspell Omega i bardzo by chcieli zrobić coś podobnego. No i powiem wam, że są na dobrej drodze, choć nie dorównują Francuzom techniką (precyzja wykonawcza się kłania nazbyt często) ani poziomem fanatyzmu (choć takie „betrayers of the north must die” jest nawet zabawne). Na pewno przyda im się też korekta brzmienia na bardziej suche i kaleczące, bo obecne nie oddaje pełnej mocy w szybszych, chaotycznych fragmentach. Większość tego, co jest do poprawienia wymaga od nich tylko rzetelnej pracy na próbach, już nawet nie kasy, więc awans na wyższy poziom nie jest wcale dla Vuyvr czymś niemożliwym. Jak tylko się przyłożą, to niedługo może ktoś się zacznie chlastać przy ich muzyce.
Dziś będzie krótko, bo i opisywanego materiału ledwie dwadzieścia minut. Ale to akurat zaleta tej produkcji. A w związku z tym, że mamy dziś Walentynki i chce mi się dzielić bulgocącą we mnie miłością i dobrem, pochylę się nad tym, pożałowania godnym, albumikiem. Więc zaczynam, [czas na fanfary oraz werble] a do odpowiedzi zapraszam Taste The Void – francuski kwartet grający post-hardcore zmiksowany z blackiem i doomem. I pewnie czymś jeszcze więcej, ale ja tego nie znam i nie chcę znać. Coś w sam raz dla mew i emo, jak mniemam. Teraz już nie macie najmniejszych wątpliwości, co o wydawnictwie sądzę. I co wy powinniście sądzić. Kupuję jeszcze to, że dla niektórych takie klimaty mogą wydać się ciekawe, ale na pewno nie kupię, że nawet fani takiej muzy łykną wszystkie słabości i niedoróbki Sun’s Heat. Muzyka prosta jak to tylko się da, żeby w ogóle móc mówić o muzyce a nie o klekotaniu diesla, brzmienie gorsze niż jakość chińskich zabawek z lat 90tych (ale to pewnie kolejny, niedoceniany przeze mnie, środek artystycznego wyrazu), warsztat ustępuje miejsca nawet szopie najbardziej dziadowego chłopa z lubelszczyzny – słowem bida. Ale to może ja się nie znam, może takie cuda to nie dla mnie i pereł rzuconych mi przed oczy nie widzę – bom wieprz. A może to jest jednak aż tak kiepskie. Niech w mojej obronie świadczy również to, że na dwadzieścia minut albumu, niemal czterominutowy utwór to instrumental. Pewnie dlatego, że w głowach Francuzów było tyyyyle pomysłów. Mamy taką niepisaną (już pisaną – przyp. demo) zasadę, że epek raczej nie oceniamy. I niech to też kurwa świadczy o tym, jakim dziełem Sun’s Heat jest. Ale okładka jest całkiem fajna.
Oj, odlecieli na tej płycie panowie z Pestilence! Dalej i wyżej niż ktokolwiek mógłby przypuszczać. Stąd też jeśli dla kogoś niemożliwie genialny
Można się zdrowo pogubić w całej tej Devinowej zabawie z kapelami. The Devin Townsend Band to właśnie jedna z takich kapel-projektów; byt krótki, bo zaledwie dwupłytowy i umiarkowanie udany i właśnie przez tą „ujdzie-w-tłumie-owatość" – nie wywołujący u mnie bezsennych nocy. Co więcej, oba wydawnictwa spod znaku The Devin Townsend Band wydano w przedziale czasowym między wspaniałymi
Jeszcze nigdy przerwa między kolejnymi albumami Incantation nie była aż tak długa, w związku z czym można było domniemywać, że Amerykanie potajemnie przygotowali dla swych wyznawców coś niezwykłego – wizjonerskiego i w każdym elemencie zaskakującego. [miejsce na tubalny ironiczny śmiech] Takiego wała! Nie dość, że Vanquish In Vengeance nie zawiera kompletnie niczego nowego, to wręcz stanowi zjazd w kierunku jeszcze bardziej pierwotnej, odpychającej i obskurnej muzy. Nawet naturalnie zasyfione brzmienie, które pomógł im ociosać Dan Swanö (swoją drogą – z tej niechęci do death metalu na stare lata zajmuje się coraz brutalniejszymi produkcjami), spycha ten materiał w mroki pierwszej połowy lat 90-tych ubiegłego wieku. I to jest właściwe miejsce dla Incantation, zwłaszcza dla grającego tak surowo. Chociaż dla mnie optymalny styl i odpowiadający mu dźwięk panowie osiągnęli na genialnie zawiesistym „The Infernal Storm”, skłamałbym pisząc, że Vanquish In Vengeance do mnie nie przemawia, albo nie budzi szacunku. To płyta z innej, niestety już zapomnianej epoki, kiedy techniczne wodotryski nie były najważniejsze, liczył się natomiast klimat (a tego jest tu pod dostatkiem) i maksymalny ciężar. Zresztą powiedzcie sami, od ilu aktywnych amerykańskich kapel tak mocno zalatuje brudami Autopsy? Ile spośród nich potrafi tak dosadnie mordować w agonalnych, zdecydowanie doomowych tempach, jakie są „rozwijane” w „Transcend Into Absolute Dissolution”, „Profound Loathing” i przede wszystkim potępieńczym „Legion Of Dis”? W Europie mamy choćby Asphyx i Grave, Incantation wydają się na swoim terytorium osamotnieni. Tym samym, robiąc 6-letnią przerwę wydawniczą, wystawili fanów ponurego death metalu na nie lada próbę. Cierpliwość została jednak wynagrodzona, bo nie wydaje mi się, żeby ktokolwiek czuł się po wysłuchaniu Vanquish In Vengeance rozczarowany. Inna sprawa, że tak naprawdę niewielu po ten album sięgnie… ale to już temat na inną okazję.
W ubiegłym tygodniu zaproponowałem Wam bodaj pierwszy tech-thrashowy album w dziejach ludzkości. Mam nadzieję, że jeśli nie mieliście okazji przesłuchać go wcześniej, uczyniliście to teraz. Warto bowiem wiedzieć co było pierwsze: jajko czy kura. Kura. Pozostając w klimatach thrashu dla dorosłych, dziś płytka znacznie młodsza, bo z 2009 roku – debiut amerykańskiej formacji Vektor. Pewną wesołość budzi fakt, że w czasie, kiedy przywołany w pierwszym wersie
Cryptopsy odeszli w kiepskim, zupełnie nieprzekonywającym i przede wszystkim nie swoim stylu, toteż ich powrotem w ogóle nie zaprzątałem sobie głowy. Jak się dobrze zastanowić, to nawet nie mieli po co odgrzebywać tego trupa, skoro wielu, dla których docelowo nagrywali, świadomie ich z pamięci wymazało. Jednak Kanadyjczycy podjęli to ryzyko i nie tylko się reaktywowali, ale zrobili to z niesławnym Mattem McGachy w składzie. A płyta? Wyszło z tego duże zaskoczenie, bo krążek udał im się bardzo dobry, nawiązujący do tego, co w ich dyskografii najlepsze – „Whisper Supremacy” i „And Then You’ll Beg”. Wprawdzie nie wspięli się na aż tak wysoki poziom, jak przed laty (co im raczej nie zapewni przewodnictwa w kanadyjskim death metalu) i niczego nowego na Cryptopsy nie odkrywają (za to akurat można im podziękować), ale ponownie zaprezentowali się jako zespół naprawdę brutalny, pełen dobrych pomysłów i porządnie zakręcony. Panowie wymiatają z wielkim rozmachem, nie żałują sobie technicznych odjazdów (także w jazzowe rejony), zachowują przy tym odpowiednie proporcje pomiędzy bardzo szybką, skomplikowaną sieczką a miażdżącymi i w sumie też popieprzonymi zwolnieniami. Tym wszystkim „starym” atutom towarzyszy niespotykana dotąd u Cryptopsy chwytliwość i melodyjność poszczególnych partii (wbrew pozorom nie tylko solówek), co słychać zwłaszcza w „Two-Pound Torch”, „Red-Skinned Scapegoat”, „The Golden Square Mile” i „Cleansing The Hosts”. Dzięki temu — i okazjonalnej motorycznej jeździe — materiał, choć wcale niełatwy, jest prostszy do ogarnięcia także dla mniej wprawionego ucha. Największa niewiadoma, związana z tym albumem, niesie z sobą dużą niespodziankę, bo McGachy wyszedł na ludzi, dorobił się porządnych kłaków i co najważniejsze – rzygnął tak, jak się tego powinno oczekiwać po wokaliście Cryptopsy. Żadnych zaśpiewów, żadnego pitolenia, tylko porządny growl i wrzaski! Skoro w tej kwestii jest dobrze, a sama muzyka nie pozostawia nic do życzenia, to Cryptopsy powinni sprawdzić nawet najwięksi sceptycy – przez te 35 minut traumy raczej nie doświadczą.


