Na myśl o drugim oficjalnym dvd Behemoth fani zacierali łapska już od kilku lat, oczekiwania były ogromne, presja, bla, bla, bla… Moi niemili, zawartość Evangelia Heretika nie ma prawa zawieść żadnego z was! Podstawa wydawnictwa to dwa wyczerpujące koncerty: pierwszy z 2009 z Warszawy, a drugi z paryskiego La Locomotive z 2008, który swą premierę w wersji audio miał na koncertówce „At The Arena Ov Aion – Live Apostasy”. Występ ze Stodoły zdecydowanie zasługuje na miano show, bo dopracowano go z każdej strony: są odpowiednie światła, scenografia, pirotechnika – na scenę, niezbyt przecież imponujących rozmiarów, władowano tyle, ile tylko można było, więc oprawa jest naprawdę zadowalająca. Świetnie prezentuje się dźwięk, ale tu akurat nie ma żadnego zaskoczenia, bo nie po to robi się taki koncert, żeby brzmiał do dupy. Trochę gorzej jest z obrazem, bo za dużo w nim szumów, a powinien być ostry jak żyleta. Mimo to i tak jest nieźle, bo dopakowano go rozmaitymi efektami i zmontowano w sposób wybitnie dynamiczny – nie wiem czy to kwestia wieku, ale momentami nie nadążałem za tym, co się dzieje na ekranie. Epileptycy mają przejebane! Sztuka z Paryża ma bardziej surową oprawę, ale już jakość obrazu jest wyraźnie lepsza. A co się dziej na scenie? Pełne zawodowstwo, godna pozazdroszczenia energia, wysoka precyzja i dobry kontakt z publiką – i tyczy się to obu koncertów. Lata doświadczeń, ot co. Hiciorów naturalnie nie brakuje, wszak to niemal podwójne „the best of”, ale jak dla mnie kawałki z „Evangelion” nie mają na żywo tego pierdolnięcia, co te z poprzednich płyt. W setlistach zastanawia mnie tylko obecność trupów w postaci „Wolves Guard My Coffin”, „From The Pagan Vastlands” i „Summoning Ov The Ancient Gods”, które nijak się mają do obecnego oblicza grupy (Inferno zdaje się przy nich przysypiać) i nieco rozbijają spójność koncertów. Nie wiem jak wy, ale ja wolałbym na ich miejsce coś z „Zośki” albo „The Apostasy”. Druga płyta to dwa niemal godzinne filmy dokumentalne, prawie wszystkie teledyski (zabrakło okresu thelemicznego) oraz różnej długości „mejking ofy” do pięciu ostatnich obrazów. Zawartości klipów nie ma sensu opisywać, bo wszyscy je doskonale znają, ale już o filmach ze dwa zdania warto naskrobać. „Evangelia Nova” to obszerny, ciekawie zmontowany raport z ostatniej trasy po ojczyźnie ze wszystkimi jej syfami i urokami: bywa wesoło (Seth…), bywa poważnie (kwestie zdrowotne), do tego bezgraniczne oddanie kilku pokoleń fanów (ujęcia z press tour) oraz obnażone stresy i wkurwienia z takiego trybu życia wynikające… W końcu też powiewa grozą i robi się strasznie, bo z tego materiału świat się dowie, że odwołanie koncertu w Polsce z powodu widzimisia niespełnionego politycznie przygłupa nie jest wcale absurdem. „De Arte Heretika” to z kolei wywiady z wszystkimi członkami zespołu oraz wspominki z tras promujących „Demigod” i „The Apostasy”, czyli kilka ostatnich kroków na drodze do sukcesu komercyjnego i, jak można wywnioskować, artystycznego zadowolenia, któremu na imię „Evangelion” – wszystko pokazane od kuchni, dość naturalnie i na luzie. Oczywiście nie brakuje głupawych akcji (tu Sethowi dzielnie dotrzymuje kroku Malta), szaleństwa fanów, problemów z lokalnymi działaczami chrześcijańskimi (równie cipowaci, co nasi, ale mniej wsiowi z aparycji), potu, ciasnoty busa, brudu i jeszcze raz potu (chwała, że telewizja zapachowa nie jest powszechna!). Oba materiały oglądałem z zainteresowaniem, o które sam bym siebie nie posądzał, więc ze sztampą nie ma to nic wspólnego. Trzeci krążek to płyta audio z zapisem koncertu z Warszawy, który tym się różni od tego z dvd, że — przygotujcie się na wstrząs stulecia — wszystko słychać, ale nic nie widać. Miły dodatek, ale nie jestem przekonany, czy często będzie się po ten kawałek plastiku sięgać. Zamiast tego można było skorzystać z pomysłu Quo Vadis i zapodać na dvd oba koncerty z obiektywami skierowanymi wyłącznie na Inferno – jak się dysponuje takim przechujem, to nawet by wypadało. A tak w ogóle, Evangelia Heretika to niemal doskonałe podsumowanie dziesięcioletniej supremacji Behemoth na polskiej scenie i trochę krótszych podbojów poza nią. Kto nie kupi, ten frajer pompka.
ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl
inne płyty tego wykonawcy:
Pierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji
Jak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…
Początki Neuraxis nie są może wielce imponujące, ale i tak trzeba chłopaków pochwalić za to, że chciało im się tłuc brutalny i w zamyśle techniczny death metal w momencie, gdy na świecie szalała jeszcze kretyńska blackowa moda, a główne rynki powoli szturmowały powerowe pedały. Od strony muzycznej Imagery prezentuje się dość solidnie, niezbyt odkrywczo — bo słyszalne są wpływy Cannibal Corpse, Cryptopsy i Kataklysm — ale na temat. Jednym słowem: napierducha. Ale to tylko jedna strona medalu, gdyż nie raz i nie dwa młodzieńcy dają znać, że nie tylko napierdalanie im w głowach. W paru miejscach Kanadyjczycy pozwolili sobie na ciekawe zmiany tempa, fajnie poprowadzone melodie, akustyczne gitary czy kawałki instrumentalne. Pomysłów im nie brakowało, ale słychać wyraźnie, że czasem ambicje przerastały umiejętności, przez co niektóre ich poczynania sprawiają wrażenie niedopracowanych, niekompletnych i niespójnych. Z przywołanym wcześniej Kataklysm Imagery może się kojarzyć w dwóch kwestiach. Po pierwsze, wokale są równie dzikie i chaotyczne co na takim
Jest to z pewnością najtrudniejszy do „wyceny” album nowojorskiego Suffocation z całego ich bogatego dorobku. Nie dlatego, że jest jakiś ciężki do sklasyfikowania, eksperymentalny, wyprzedzający swoje czasy, czy coś w tym stylu. Naprawdę, nic z tych rzeczy. Ta płyta po prostu została brutalnie, doszczętnie i bezlitośnie zajebana przez brzmienie i produkcję. Dźwięk jest płaski, przytłumiony i momentami nieczytelny – płyta brzmi, jakby nagrywano ją w garażu na setkę, a potem zapomniano o masteringu. To dlatego krążek przez wielu jest ostentacyjnie olewany i traktowany jak swoista „dziura” w dyskografii. Człowiek, który za ten stan odpowiada powinien być ścigany listami gończymi, a potem siedzieć w celi z „napalonymi” pedałami. I tu mamy mały problem, bowiem to, że Breeding The Spawn został nagrany w sposób wybitnie gówniany (przez Paula Bagina w Noise Lab – nazwa doskonale pasuje do tego przybytku) to jedno, a to że puszczono go w tym stanie w świat, to drugie. Najwyraźniej Roadrunner poskąpił forsy na studio (poprzednio korzystano z usług Scotta Burnsa i Morrisound), a później na jakiekolwiek poprawki, chcąc jak najszybciej rzucić album na rynek i trzepać kasiorę przy minimalnych wkładach własnych na fali dobrze przyjętego debiutu. Zaś sam materiał robi niezwykle dobre wrażenie – muza jest bardziej techniczna, złożona, odrobinę melodyjna, a przy tym nadal brutalna. Pojawiają się zaskakująco charakterystyczne riffy, dzikie solówki i nowe pomysły na zaaranżowanie wolniejszych partii. Ciekawa ma się sprawa z basem (na tym stanowisku Chris Richards zastąpił Josh’a Baronh’a), bowiem, paradoksalnie, to właśnie ten instrument jako jedyny zyskał na brzmieniowej mizerii i jego obecność jest, umownie, dość dobrze słyszalna. Szczególnie godne polecenia są według mnie numery takie jak „Prelude To Repulsion”, „Anomalistic Offerings” (bodaj najlepszy na płycie), „Ornaments Of Decrepancy”, czy „Epitaph Of The Credulous”, choć prawdę mówiąc – absolutnie wszystkie powinny zadowolić fanów klasycznego death metalu. Zresztą, jak ktoś powątpiewa w muzyczny potencjał Breeding The Spawn, niech zapozna się z ponownie nagranym numerem tytułowym na
Któż by pomyślał, że Obitki na kraj realizacji swego pierwszego dvd wybiorą nasz polski, niezbyt przecież piękny kurwidołek? A jednak cuda się zdarzają! Przystojni inaczej Amerykanie nawiedzili Warszawę i co tu dużo mówić – pozamiatali! Efekty ich niecnych poczynań można obejrzeć na Frozen Alive. Wśród dwudziestu zagranych tamtego wieczoru kawałków mamy takie wspaniałości jak „Chopped In Half”, „Internal Bleeding”, „Find The Arise”, „Threatening Skies”, „Back To One”… ta wyliczanka jest naprawdę długa. Oprócz nich jest tu mocna, bo aż siedmioutworowa reprezentacja
W życiu nigdy nie ma tak, żeby wszystko było cacy od początku do końca. I tak na przykład chcąc jak najszybciej dorwać
Cezara najwyraźniej rozsadza energia twórcza, bo nie dość, że nabrał rozpędu z odrodzonym Christ Agony, to jeszcze reaktywował nieco już zapomniany Moon. Nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będzie mi dane usłyszeć nowy materiał tego projektu (teraz już chyba zespołu?), tym bardziej, że muzyka przezeń uprawiana z lekka się zdezaktualizowała, a tu proszę – Lucifer’s Horns kręci się w moim odtwarzaczu. Nowe oblicze Księżyca znacząco różni się od poprzednich krążków, ale — i to jak dla mnie największa wada albumu — brzmieniowo jest bardzo bliskie obecnej Chrystusowej Agonii. Poza tym gołym okiem dostrzegalna jest radykalizacja muzyki i pójście w black-death’owy konkret – znikły banalne klawisze (ugh!), w gitary wstąpił nowy ciężar (też ugh!), perkusja zyskała na normalności i jebnięciu (ponownie ugh!), zmienił się charakter solówek (już nie ugh!) i trochę zatarła wcześniejsza melodyjność (co do tego odczucia mam ambiwalentne). Oprócz tego mamy pewne nowości, jak choćby wplecione w sieczkę akustyki czy dwa teksty po polsku – czyli wbrew pozorom nic, co mogłoby zmniejszyć brutalność. Płyta zaczyna się od zmyłki, bo początek „Summoning Of Natan” błyskawicznie przywodzi na myśl „Satanicę” Behemotha, ale dalej już na każdym kroku czuć rękę (i wokal) Cezara. Szybkość i agresja wciąż są istotnymi elementami stylu Moon, ale to nie wszystko, co zespół ma w tej chwili do zaoferowania, bo nowy materiał jest bardziej pokombinowany i urozmaicony niż
Czyżby warszawiacy etap wielkich zmian mieli już za sobą? W deklaracjach na pewno nie, bo Erebos ma być ich najdłuższym, najbardziej eklektycznym (choć to za duże słowo w kontekście tej kapeli) i złożonym dziełem. Długość nie podlega dyskusji, bo to kwestia obiektywna, ze złożonością mogę się zgodzić, z resztą na szczęście – nie, bo płyta to mocny, dość techniczny i raczej klasyczny w strukturach death metal w rozpoznawalnym stylu Hate. Tak, właśnie death metal, a nie żadne naciągane hybrydy. Nawet te industrialne dodatki, teoretycznie obecne w większości kawałków, pełnią teraz w muzyce rolę krańcowo marginalną — cuś jak Rysiu Henry Czarnecki w PiS — i trzeba się specjalnie nastawiać, żeby je wychwycić. To cieszy, a przy okazji pokazuje, że — podświadomie czy też nie — ciągnie wilka do lasu. Na mnie szczególnie dobre wrażenie robią aranżacje – są rozbudowane i wymagające (acz nie ekstrawaganckie), a przez to zdecydowanie nie na raz, bo po jednym odsłuchaniu mogą się wydawać trochę jednowymiarowe, albo i nudnawe. Wystarczy jednak trochę nad nimi posiedzieć, a odsłonią swoje atuty: dużą ilość melodii (jak na Hate – do Pussycat Dolls jakoś nadal im daleko), odważniej stosowane zwolnienia (wskutek czego cały materiał porządnie zyskał na ciężarze) czy ciekawie pomyślane solówki (pojawiają się w mniej oczywistych miejscach). Nie bez znaczenia jest także spójny klimat albumu, który potrafi nieźle przytrzymać słuchacza przez tych prawie 50 minut. W tym czasie pojawia się kilka wyjątkowo trafionych utworów: „Luminous Horizon”, „Erebos”, „Trinity Moons” i przede wszystkim mój ulubiony „Hexagony”. Efektem zmiany sprzętu albo ogólnej koncepcji jest bardziej mięsiste, „zbite”, a przy tym naturalne brzmienie albumu. Dzięki odpowiedniemu wyważeniu Erebos wypada masywnie i czytelnie zarazem, jest to też (jak na moje ucho) optymalny sound dla Hate, w którym warto dalej rzeźbić. Pewnie będę w mniejszości, ale Erebos spokojnie mogę zaliczyć do wydawnictw bardzo udanych, które intrygują choćby tym, że nie dostarczają słuchaczowi wszystkiego na tacy pod sam nos. Bez indywidualnego wysiłku płyta po prostu wam przeleci jak typowy łomot, przy odrobinie skupienia – zostanie w głowie na dłużej.


