Minęło już prawie pięć lat od premiery World Painted Blood, a ja bez zerkania na tracklistę ciągle potrafię wymienić tylko numer tytułowy – i nie chodzi o to, że jest super wypasiony, co po prostu… tytułowy. Na World Painted Blood — mimo przynajmniej kilkudziesięciu (o czym za chwilę) przesłuchań — nie znalazłem ani jednego kawałka, który nawet od biedy mógłbym nazwać hiciorem, i o który mógłbym się wydzierać na koncercie Slayera. Mnie ten album po prostu zupełnie nie ruszył. World Painted Blood oczywiście jest stuprocentowo slejerkowy, co się rzuca w uszy od samego początku, muzycznie stoi na (przeważnie) dość dobrym poziomie, wykonawstwo to światowa ekstraklasa, ale jakby to powiedzieć… jest nudny, raczej bezbarwny, momentami irytujący i co najgorsze – w ogóle nie chce się go słuchać. Slayer dorobił się kilku płyt studyjnych – jednych lepszych, innych słabszych, jeszcze innych wybitnych, ale nie przypominam sobie sytuacji, w której zmuszałem się do sięgnięcia po dany krążek. I wcale nie jest mi wstyd z tego powodu! To także pierwszy album Zabójców, przy odsłuchu którego usłyszałem z ust zagorzałego fana zespołu „włącz coś innego”. O czymś to świadczy. Zresztą, rezygnując odpowiednio wcześnie, nie narażamy się na kontakt z wyjątkowo przeciętnymi „Beauty Through Order”, „Human Strain” czy „Playing With Dolls”. Pozostałe kawałki, w sensie ogólnym, dają radę i nawet mogą się momentami podobać, ale po wybrzmieniu ostatniego nic specjalnego z nich w głowie nie zostaje, nie potrafią zaciekawić, nie zmuszają do powtórzeń. Ot przyzwoite rzemiosło w wykonaniu czterech bardzo znanych kolesi, którzy swoje najlepsze lata mają dawno za sobą. Ponadto Slayer niezbyt dobrze wyszedł na zmianie brzmienia. Pamiętam, że jeszcze przed premierą „Death Magnetic” Kerry King z pełnym przekonaniem głosił w wywiadach, że nawet Rick Rubin nie jest w stanie uratować Metallicy od ostatecznego upadku. Los tymczasem spłatał mu figla i już niedługo później jego zespół zabrzmiał niemal identycznie. Niestety, o ile taki suchy, szorstki dźwięk bardzo się Metallice przysłużył, tak Slayer bez mięsa w gitarach stracił sporo mocy, a zarazem szansę na podratowanie średniawego materiału. World Painted Blood daję nędzne 6 i pół punktu, boję się jednak, że to ocena zawyżona.
ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net
inne płyty tego wykonawcy:
O tym, że Rosjanie, poza udzielaniem pomocy uciśnionym krajanom poza granicami macierzy, potrafią grać dobrą muzykę mieliśmy okazję przekonać się już kilkukrotnie. Także na naszym blogu pojawiło się parę kapel zza wschodniej granicy, które śmiało mogły iść w konkury z najlepszymi tego świata. Z Incarnator jest de facto podobnie. Zaczęli z grubej rury, od wydania albumu z coverami Death, całkiem niezłego zresztą, ale nie o nim będę dzisiaj pisał. Dziś zajmę się ich pierwszym autorskim longlpejem, zatytułowanym Caeca Superstitio. Utrzymany w stylu nowoczesnego, nieco melodyjnego tech deathu spod znaku Illogisict i Gorod, zahaczający niekiedy o niemiecką Obscurę, zapowiada całkiem przyjemną, a równocześnie niebanalną zabawę z muzyką. Jak przystało na szanującą się kapelę o takiej proweniencji, postarali się muzycy, by żaden z desygnatów gatunku nie został pominięty, bądź zbagatelizowany. Jest więc bezprogowy bas o bardzo głębokim, organicznym i oczywiście selektywnym brzmieniu, są świdrujące ucho gitarowe solówki, trochę — oczywiście — odwołań do Death oraz struktury, struktury i jeszcze raz struktury. Jak wspomniałem – wszystko, czego wymaga gatunek. Jest tylko jedno ale, a mianowicie dość poważny brak przebojowości i, nie zawaham się tego napisać, jaj. Strona techniczna jest dopieszczona w najdrobniejszych szczegółach, ale mniej więcej połowa utworów (co drugi – tak mi wychodzi z obliczeń) trochę się ciągnie, muli i brakuje im puent. Gdzieś w tym całym pościgu za maestrią w grze zapomnieli muzycy o tym, by tej całej wirtuozerii dobrze się słuchało. Właściwie tylko dwa utwory są bez zarzutu, nagrane bezbłędnie od początku do końca, to jest „The Gunslinger” oraz „Town of Ghosts”, reszta pląta się bezradnie i niekiedy idzie na słabe kompromisy w celu poprawienia słuchalności. Nie chcę przez to stwierdzić, że są zupełnie złe, ale że brakuje im owego magicznego „czegoś”, które odróżnia muzykę dobrą i poprawną od arcydzieła. Niestety większość Caeca Superstitio jest tylko dobra, daje radę, ale nie rozpala emocji i nie zwilża. Jeżeli dodamy do tego fakt, że krążek trwa niemal godzinę, wyjdzie z tego, że po dwóch przesłuchaniach pod rząd, płyta idzie w odstawkę na kilka dobrych dni. A tego za zaletę poczytać się nie da. Podsumowując, Caeca Superstitio jest krążkiem dobrym, w kilku miejscach fantastycznym, w sam raz na okazjonalne przesłuchania, ale bez szału. Pozostaje więc mieć nadzieję, że na kolejnych krążkach muzycy poprawią te niedociągnięcia i poza techniczną perfekcją, albumy będą przebojowe i z jajami.
Na Diatribes Napalmy się sprzedali, skurwili, dali dupy, wymiękli, i tak dalej, i tak dalej… Po grindzie nie ma ani śladu, z death metalu niewiele zostało. Ogólnie: lajcik, sofick, niemal pitolonko. No ale słucha się tego całkiem przyjemnie. Przynajmniej mnie ta płytka wchodzi znacznie lepiej niż ewidentnie wymęczony
Wiem, że od poprzedniej recki płyty z repertuaru Norwegów minęło zaledwie dwa miesiące, ale, po prostu, nie mogę się ich pozbyć z playera. Trzy lata po doskonałym
Ktoś złośliwy albo zupełnie nieobeznany w temacie mógłby powiedzieć, że historia Defecation jest dużo ciekawsza niż muzyka tej kapeli. Moooże i jest w tym odrobina racji, bo początki zespołu to zlepek kilku dziwnych i niekiedy zabawnych przypadków, ale wartości Purity Dilution i wpływu tego albumu — choć obiektywnie daleko mu do jakichkolwiek wodotrysków — na rozwój grind core’a nie można przecenić. Panowie Mick (hurtowo niszczący naciągi w Napalm Death) i Mitch (gitara i wrzaski w Righteous Pigs) Harris w niecałe pół godziny wyrzucili z siebie mnóstwo — jak się okazuje nie do końca uwolnionej w macierzystych kapelach — agresji i wkurwienia, co przełożyło się na ostro dojebany materiał: szorstki, wulgarny i nader bezpośredni, a przy tym surowo brzmiący. Purity Dilution to po prostu pozbawiony ozdobników i nieco chaotyczny grindowy żywioł, który zmiata wszystko na swojej drodze. Naturalnie wpływy Napalmów słychać na każdym kroku, ale muzyka Defecation ma jednak nieco bardziej wyziewny i hermetyczny charakter od tego, do czego wówczas zmierzali Brytyjczycy. Przy okazji jest także bardziej rozbudowana rytmicznie i gitarowo, jeśli przyjmiemy za punkt odniesienia choćby
Wielki powrót kultowego Massacre! Wszyscy fani klasycznego death metalu od dawna w napięciu czekali na ten moment, ponieważ bla, bla, bla, coś tam, coś tam, bla, bla, bla… Naprawdę, męczą mnie te wszystkie reaktywacje, zwłaszcza takie, za którymi stoją niezbyt czyste intencje. Ekipa wskrzeszonego Massacre wprawdzie nie robi wokół siebie takiego cyrku jak choćby Carcass czy Broken Hope, ale trudno mi uwierzyć w to, że Rick Rozz i Terry Butler bez swojego starego zespołu nagle żyć nie mogą. Tym bardziej, że ten drugi pewnie do śmierci może grzać dupsko w słońcu, jadąc na samych tantiemach z Six Feet Under. Co ciekawe, zawsze najbardziej zainteresowany reaktywacją (i zyskiem niej płynącym) był Kam Lee, a w obecnym składzie go nie ma… Jakiż to wspaniały punkt wyjścia dla rozmaitych teorii spiskowych! No, ale o czym to ja… Właśnie, przyprószeni siwizną tudzież świecący łysinami deathmetalowcy w liczbie czterech zebrali się do kupy, uzyskali błogosławieństwo założyciela Massacre Billa Andrewsa i atakują z trzecią płytą, która w zamyśle ma być godną kontynuacją
O ile Exodus pojawia się w rozmaitych rankingach i zestawieniach klasyków, jest ustawiany w jednym szeregu z Testamentem, Metallicą i Slayerem, zaś debiutancki
Immolation to potęga! Tylko jakaś dziwna… Po 12 latach mordowania dźwiękiem (nie licząc czasów Rigor Mortis) Close To A World Below to dopiero czwarty album w ich dorobku. Ale za to jaki! Po prostu, kurwa, najlepszy! Poprzez zagęszczenie partii wszystkich instrumentów, wypieszczone brzmienie i infernalne wokale Nowojorczycy generują imponujący soniczny chaos, w którym zwykli zjadacze chleba (w tym miłośnicy „death metalu” typu In Flames czy Wintersun) nijak się nie połapią. Najniezwyklejsze jest jednak to, że przez 42 minuty tego wybitnego krążka rzeczony chaos jest ciągle pod ich kontrolą. Zespół posługuje się nim z chirurgiczną precyzją, by osiągnąć końcowy cel swej ideologicznej krucjaty – obalić mit chrześcijaństwa! Po kilkudziesięciu sekundach bzyczącej rozbiegówki i znanych skądinąd słowach „Didn’t you say Jesus was coming?” rozpętuje się piekło, zupełnie jak to z okładki. Muzycy Immolation nie liczą się z biednymi uszętami, ładując w nie techniczny napierdol w różnorodnych, gwałtownie zmienianych tempach. Warstwa instrumentalna to istne szaleństwo: pokręcone, zaskakujące „dziwnością” riffy, nieszablonowe i cholernie intensywne bicie perkmana (sprawdźcie koniecznie na słuchawkach – wychwycicie każdy akcent), obezwładniający ciężar, poplątane solówki, kaleczące uszy flażolety, głęboki wokal… Panowie z Immolation dysponują zajebiście genialną techniką gry, o której większość może tylko śnić, ale korzystają z niej z umiarem, skupiając się na robieniu fajnych, rozpoznawalnych kawałków, nie zaś zbiorów indywidualnych popisów. No i ten klimat Close To A World Below! Napierdalać brutalnie i technicznie przy odrobinie chęci może prawie każdy, ale tylko Immolation potrafi przy takim stopniu skomplikowania materiału wytworzyć ponury i przytłaczający klimat. Wrażenie potęgują zajebiste teksty, w których aż roi się od przemyślanych prowokacji i celnych uderzeń w rozmaite świętości. No bo co my tu mamy: „In a perfect world, your perfect god / Is a coward just like you” czy „Lost in prayer / I lost my soul / Lost my way / I followed you / You led me deep / Into despair / Where there was hope / Gloom was waiting”… Trzeba wam czegoś więcej? Spoko, takie treści przewijają się przez wszystkie osiem utworów, z których mnie od lat najbardziej rozwala „Father, You’re Not A Father”. Close To A World Below to doskonały, wymagający album, w którym absolutnie nie pozostawiono miejsca na przypadek i jako taki polecam go ludziom inteligentnym i otwartym na ocierające się o chaos muzyczne eksperymenty. Nie zawiedziecie się!
O Bonded by Blood napisano już chyba wszystko, a nawet jeszcze więcej. Rozebrano na części pierwsze teksty, przeanalizowano riffy i solówki, debatowano nad umiejętnościami poszczególnych muzyków, rozprawiano nad wpływem Exodus na gatunek, porównywano do innych albumów tamtych czasów, a nawet zastanawiano się, czy gdyby materiał wyszedł wcześniej (bo przecież nagrania ukończono rok przed premierą) to zamiast Wielkiej Czwórki Thrashu byłaby Wielka Piątka Thrashu. Nie zapomniano o niczym, nie pominięto najdrobniejszego detalu. Mając to na uwadze mam wrażenie, że pisanie kolejnej analizy wydaje się zbędne i zapewne takie właśnie jest. Jedyne, co można napisać i co powinno mieć jako taki sens, jest próba oceny jak Bonded by Blood prezentuje się dzisiaj, niemal 30 lat od premiery. Czy debiut Exodus przetrwał próbę czasu? Otóż wydaje się, że przetrwał, ale nie znaczy to, że czas nie odcisnął na nim swojego piętna. O ile bowiem późniejsze wydawnictwa Amerykanów sporo namieszały na scenie i otworzyły thrash na nowe idee, o tyle Bonded by Blood aż tak odkrywczy nie był. Muzyka jest dość prosta, sporo w niej pierwiastków wczesnej Metallicy, ale też sporo pierwotnej i bezpretensjonalnej agresji, która także dziś może się podobać. Największa w tym oczywiście zasługa wokalisty, który z prawdziwą pasją rozszarpuje kolejne wersy i drze się jak opętany. Nadal robi wrażenie bezpośredniość krążka, buntowniczy punkowy klimat i taka fajna, autentyczna, chęć robienia rozkurwu. Przebojowość takich szlagierów jak „A Lesson in Violence” czy tytułowego „Bonded by Blood” są bezdyskusyjne. Niemniej jednak, bardziej wolę sobie odpalić
Na początek muszę się wam czymś pochwalić – słyszałem ongiś jakoś tam zatytułowany debiut The Kennedy Veil. Na odnotowaniu tego faktu jednak przechwałki się kończą, bowiem — oprócz nazwy zespołu — kompletnie nic z tamtej płyty nie pamiętam. Na szczęście na potrzeby krążka numer dwa chłopaki postarali się o znacznie lepiej zapadający w pamięć materiał, jakkolwiek oczywiście nic nie wnoszący do gatunku jako całości. Ważne, że nieco ponad pół godziny jazdy, jaką zaserwowali Amerykanie, zupełnie sprawnie tłoczy adrenalinę w żyły, skutecznie nastraja do walki (z czymkolwiek) i nie gasi ochoty na kolejne przesłuchania, choć mniej wytrwałych pewnie może zamęczyć już w połowie. Inspiracją dla tego młodego kwartetu są zespoły grające szybko i… bardzo szybko, a przy tym dość technicznie i niezmiernie brutalnie. Jeśli zatem jarają was takie nazwy jak Hour Of Penance, Origin, Deeds Of Flesh, Cryptopsy czy Hate Eternal, że wymienię najbardziej rzucające się w uszy skojarzenia, to Trinity Of Falsehood jest albumem, nad którego zakupem radziłbym się poważnie zastanowić. Mamy tu bowiem w zasadzie wszystko, czym powinien się charakteryzować porządny (bo do wybitnego brakuje przede wszystkim oryginalności, czegoś zaskakującego) album z gatunku brutal/technical death metal – krążek jest bardzo zwarty, precyzyjnie zagrany, praktycznie pozbawiony przestojów (w ich przypadku przez przestój należy rozumieć moment, kiedy nie napierają blastów), nieutytłany w deathcore’owym syfie (chociaż wokalista wygląda na takiego typka), a do tego brzmi mocno i zaskakująco selektywnie. Nie trzeba nawet pełnych 10 sekund kontaktu z pierwszym z brzegu „Ad Noctum”, żeby zrozumieć, że The Kennedy Veil stawiają w swej muzyce na intensywność; intensywność osiąganą wszelkimi dostępnymi (dla kapeli z rockowym instrumentarium) sposobami, a już zwłaszcza morderczymi tempami – wygar jest taki, że niekiedy trudno się połapać, ktróry kawałek aktualnie leci. Dla jednych może to być problem, dla mnie niekoniecznie – po pierwsze już wspomniałem, że wybitni nie są, a po drugie od takiej kapeli oczekuję soczystego i przyzwoicie pogmatwanego napierdolu – taki właśnie dostaję, więc nie widzę potrzeby się czepiać. Czy The Kennedy Veil rozwiną się w przyszłości w bardziej wyrazisty twór – zgadnąć niepodobna, ale jeśli tylko utrzymają poziom Trinity Of Falsehood, to źle nie będzie – do tej płytki wraca się z przyjemnością.


