14 czerwca 2025

Trauma – Comedy Is Over [1996]

Trauma - Comedy Is Over recenzja reviewNiewiele jest w polskim (death) metalu kapel równie zasłużonych, co Trauma, a jednocześnie tak bardzo niedocenianych. Ekipa Mistera niby zawsze cieszyła się jakimś tam szacunkiem, ale zupełnie nie przekładało się to na popularność wśród odbiorców, zainteresowanie wydawców czy promotorów. Sam zespół też nie robił zbyt wiele, żeby poszerzyć grupę potencjalnych słuchaczy: ani nie gonił za aktualną modą, ani nie robił wokół siebie zamieszania, ani też nie wymyślił sobie fikuśnego image’u i pokręconej ideologii – marketingowe samobójstwo. Chłopakom naiwnie wydawało się, że do sukcesu wystarczy sama muzyka…

Nie wystarczyła. Kiedy inni, gorsi i bardziej pazerni, dorabiali się błyszczących płyt, Trauma szarpała się z realiami, wydając w podziemiu kolejne demówki, zaś na upragniony debiut musiała czekać aż do 1996 roku. Właśnie wtedy nakładem Szkoda-Gadać-Kogo ukazała się Comedy Is Over – płyta… ehhh, kaseta z muzyką inną, niż wszystko wokół – nietypową, świeżą i oryginalną. Owszem, to wciąż był death metal, ale nieprzesadnie ekstremalny, w dodatku z wyczuwalnym progresywnym zacięciem, który nijak się miał do popularnych naonczas wariacji na temat Deicide i Morbid Angel. Na Comedy Is Over zespół, wbrew trendom, nie zafiksował się na szybkości czy brutalności, postawił za to na całokształt kompozycji i ich indywidualne wyróżniki.

Utwory na debiucie Traumy, zwłaszcza te dłuższe i najbardziej rozbudowane, do dziś zaskakują odważnym podejściem do tematu, bogactwem użytych środków i niebanalnymi strukturami. W każdym kawałku pojawiają się nieoczywiste rozwiązania, intrygujące melodie czy powodujące opad kopary solówki. Na Comedy Is Over grupa ma naprawdę wiele ciekawego do zaoferowania (oraz fachowo ogarnia to od strony technicznej) i nawet jeśli część z zawartych na krążku pomysłów jest, cóż… nieortodoksyjnie deathmetalowa, to są tak zaaranżowane, że po prostu pasują do całości i koniec końców świetnie się sprawdzają. I ważna kwestia – są charakterystyczne tylko dla Traumy i nie sposób przypisać ich innym kapelom.

Na Comedy Is Over trafiło tylko sześć, ale za to dojrzałych i znakomicie napisanych utworów (intro i outro z zasady pomijam), spośród których właściwie każdy mógłby stanowić wizytówkę albumu, bo i każdy skupia w sobie to, co u Traumy najlepsze. Mimo to i tak muszę wyróżnić niesamowity „Perfection”, który wyrasta na ten naj-naj już w trakcie pierwszego przesłuchania i już nigdy nie daje o sobie zapomnieć – totalne mistrzostwo Mistera i pokaz możliwości całego zespołu.

Jedynym słabszym punktem Comedy Is Over, a to i tak tylko z perspektywy czasu, jest produkcja. Nie ma dziadostwa, nie ma lipy, ale po 30 latach — uwaga, wielkie zdziwko — zwyczajnie się zestarzała (klawisze…), choć w swoim czasie na pewno nikomu — ani muzykom, ani realizatorom S.L. Studio — wstydu nie przynosiła. No i wyróżniała się na tle naszej sceny.

Debiut Traumy to dla mnie materiał wyjątkowy – oryginalny i absolutnie nie do podrobienia. Zawsze wracam do niego z takim samym zainteresowaniem i za każdym razem w napięciu wyczekuję solówki w „Perfection”. Klejnot w koronie polskiego death metalu!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2025

Mgła – Exercises In Futility [2015]

Mgła - Exercises In Futility recenzja reviewMgła to fenomen. Skromny jednoosobowy projekt, działający w głębokim cieniu Kriegsmaschine, który w niewiele ponad dekadę wyrósł na jedną z bardziej hajpowanych blackowych kapel na świecie. Taaak, to się, kurwa, nazywa sukces. Jeeednak pomimo napływających z każdej strony ochów i achów, do mnie muzyka Mgły nie trafiła ani za pierwszym, ani za drugim razem. Dopiero Exercises In Futility — jako materiał przełomowy i w każdym aspekcie dystansujący wszystkie poprzednie wydawnictwa razem wzięte — trwale zmienił moje podejście do zespołu. Właśnie takiej jakości oczekuję od grup wynoszonych na piedestał!

Exercises In Futility stylistycznie ani w ogólnych założeniach nie odbiega od starszego o trzy lata „With Hearts Toward None”, ale jak to w blacku – Diabeł tkwi w szczegółach. Począwszy od brzmienia, które wreszcie zyskało należytą głębię i selektywność, przez pewniej wykonane i czytelniejsze wokale, po same kompozycje, którym daleko do pozbawionego iskry monotonnego rzępolenia. Muzycy Mgły ujawnili tu swój prawdziwy potencjał, dzięki czemu utwory odznaczają się dużą wyrazistością, wewnętrzną różnorodnością, naprawdę ciekawymi pomysłami i całą masą aranżacyjnych smaczków (perkusja!). Całość jest spójna, dynamiczna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a przez to angażująca od początku do końca.

Wspomniana już wyżej wyrazistość muzyki Mgły ma dużo wspólnego z mocnej niż kiedykolwiek wcześniej zarysowanymi melodiami i kreowanym z ich pomocą dość melancholijnym klimatem. Żadne to tam pretensjonalne pitu-pitu, a rozsądnie prowadzone i naturalnie przenikające się motywy wyciskane prosto z gitar, które są dodatkowo podobijane bogatymi partiami perkusji. Nie ma w tym może wielkiej filozofii ani przesadnych technicznych zawiłości, a jednak struktury utworów sprawiają wrażenie bardzo gęstych i wielowymiarowych – mimo to łatwo zapadają w pamięć i nie można się nimi nasycić.

Na Exercises In Futility nie brakuje szybkich i agresywnych partii, a ogólny poziom intensywności materiału nie budzi zastrzeżeń, ale na pewno muzyka nie odznacza się aż taką surowością i piwnicznym sztynksem, co ta z poprzedniej płyty. Można nawet dojść do wniosku, że zespół złagodniał i stał się bardziej przystępny. Czy to źle? Niekoniecznie, lepiej być komercyjnym z klasą, niż podziemnym tylko dla zasady.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mglaofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2025

Rotting Christ – 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus [2025]

Rotting Christ - 35 Years Of Evil Existence - Live In Lycabettus recenzja reviewRotting Christ po wieeelu wizytach nad Wisłą wchłonął cuś niecuś z polskiej kultury i wcale nie chodzi mi tutaj o wódkę i pierogi, a o zamiłowanie do wszelkiego rodzaju rocznic, jubileuszy i akademii ku czci… które swoją drogą również można powiązać z wódką i pierogami. W rezultacie ostatnio dostaliśmy już drugi w ciągu dekady podwójny album koncertowy, którym Grecy świętują 35 rocznicę przejścia z prymitywnego grindu na bezbożny black metal. Pod względem wytrwałości mało kto może się równać z braćmi Tolis, natomiast bardziej konsekwentnych (stylistycznie) paru już by się znalazło – stąd też obie płyty wypełniają bardzo różne, niekiedy skrajnie, dźwięki.

Na 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus trafił niemal dwugodzinny koncert, jaki Rotting Christ zagrali w czerwcu 2024 w amfiteatrze na górze Lycabettus w Atenach. Koncert stosunkowo przekrojowy i dość satysfakcjonujący, jednak mam wrażenie, że przygotowany głównie z myślą o młodszych/nowych fanach. Skąd te przypuszczenia? Ano z osobliwości w setliście. Do tego, że Rottingi kompletnie olewają „Khronos”, zdążyłem się już z bólem serca przyzwyczaić, jednak całkowite pominięcie „Non Serviam” wydaje mi się zabiegiem z lekka dziwnym, tym bardziej, że numer tytułowy to kult i prawdziwy hymn, przy którym można sobie pokrzyczeć. Dostajemy za to niczym nieuzasadnioną nadreprezentację „Kata Ton Daimona Eaytoy” i niepotrzebny cover Thou Art Lord. Hitów oczywiście nie brakuje — m.in. „The Sign Of Evil Existence”, „King Of A Stellar War”, „Athanatoi Este”, „Nemecic”, „Under The Name Of Legion”, „Demonon Vrosis” — ale Grecy mogli dużo lepiej wyważyć program całości.

Objętościowo 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie odbiega zbyt drastycznie od „Lucifer Over Athens”, choć na pewno jest wydawnictwem skromniejszym (co się tyczy zwłaszcza liczby utworów i oprawy), nadrabia za to wysokim poziomem odegrania, profesjonalną (ale bez wodotrysków – życzyłbym sobie głośniejszych gitar) realizacją i odpowiednim klimatem. Konferansjerka może i nie rzuca na kolana, ale Sakis przy swoim doświadczeniu wie, co i kiedy powiedzieć, żeby wywołać reakcję u publiki. Właśnie, publika. Słychać ją bardzo dobrze, bierze ona czynny udział w koncercie i fajnie podkręca atmosferę – tego akurat na „Lucifer Over Athens” mi brakowało.

Trochę mnie zastanawia, czemu, zważywszy na ciekawe okoliczności przyrody, 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie wydano w formie blureja albo chociaż nie dołożono go do płyt audio. Miałoby to więcej sensu i wyglądało atrakcyjniej, niż gołe płyty i pozbawiony książeczki digipak z paskudną okładką. Do zakupu takiego zestawu na pewno bym zachęcał, a tak – bardziej polecam „Lucifer Over Athens”.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2025

Yattering – Human’s Pain [1998]

Yattering - Human’s Pain recenzja reviewZanim Yattering stworzył przełomowy „Murder’s Concept” i zwrócił na siebie uwagę (death) metalowego świata, po prostu se był – egzystował w głębokim podziemiu jak tysiące innych niewybijających się niczym kapel: klepał kolejne demówki, grał lokalne koncerty i w zasadzie tyle. Po paru latach szarpaniny z niesprzyjającymi realiami zespół dochrapał się jednakowoż debiutu — wydanego przez zupełnie nieistotną Moonlight Productions — który… przeszedł bez echa. Brak wymiernego sukcesu Human’s Pain można zrzucić na karb kiepskiej koniunktury, skromnej promocji czy nieprzychylności mediów, ale można wskazać też coś bliższego prawdy – ten materiał dupy nie urywa.

Human’s Pain to nieco ponad 40 minut dość brutalnego i mocno zagęszczonego death metalu, w którym dużą rolę odgrywa element ledwie kontrolowanego chaosu. Yattering stawia tu przede wszystkim na intensywny wygar, upakowane częstymi zmianami tempa struktury, efektowne techniczne zagrywki i szalone, a przy tym zaskakująco urozmaicone wokale. W związku z tym kompozycje zawarte na albumie do czytelnych czy najprostszych nie należą, co samo w sobie nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko były bardziej wyraziste. Niestety, pomimo naprawdę wielu kombinacji kawałki nie powodują żadnych uniesień ani nie zapadają w pamięć. Nawet najciekawszy w zestawie „Lost Within” trudno uznać za hit. Ktoś mógłby powiedzieć, że to taka specyfika stylu, a jednak Cryptopsy, do którego Yattering tu najbliżej, potrafili pisać wpadające w ucho wyziewy.

W każdym z utworów z Human’s Pain występuje sporo całkiem udanych pomysłów i nieszablonowych zagrywek, ale nie tworzą one spójnej, przekonującej całości; istnieją obok siebie i nie są w stanie należycie skupić uwagi. Brakuje mi tu ciągłości idei, podążania za rozpoczętym motywem i aranżacyjnej płynności. Mimo iż muzycy Yattering są co najmniej ogarnięci (zwłaszcza Ząbek!), to trochę się miotają – raz próbują zrobić coś nowoczesnego, ostro kombinując, raz uskuteczniają zwyczajną mielonkę w typie klasycznego death metalu – a to wszystko w obrębie jednego numeru. O ile każde z tych podejść osobno może się podobać, to wymieszane w przypadkowych proporcjach już nie przekonują.

Debiut Yattering nie jest dla mnie krążkiem, do którego warto jakoś szczególnie często wracać, bo zawiera zaledwie zalążki tego, czym zespół zasłynął/zachwycił później. To solidna robota, przyzwoicie wyprodukowana, ale bez znaczących przebłysków.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2025

Convent – Abandon Your Lord [2009]

Convent - Abandon Your Lord recenzja reviewPonad ćwierć wieku działalności Convent na krajowym poletku można podsumować krótko: pasmo niepowodzeń. Pomimo coraz to lepszej muzyki i całkiem niezłego na nią odzewu, zespół nigdy nie przebił się do krajowego mejnstrimu, choć niewątpliwie dorobił się rozpoznawalnej nazwy. Czasami szczęściu trzeba pomóc, nadstawiając dupska tu i ówdzie, jednak ludzie skupieni wokół Convent (a już zwłaszcza lider) zasłynęli z ostro manifestowanej niechęci do babrania się w scenowych układzikach, słodzenia komu popadnie i robienia kariery za wszelką cenę, czym zamknęli przed sobą niejedne drzwi. Postawa to może i chwalebna, ale mało opłacalna – najlepszym tego przykładem jest debiutancki Abandon Your Lord, który ukazał się w… dwudziestą rocznicę założenia zespołu.

Materiał na Abandon Your Lord powstawał przez baaardzo długi czas (historia niektórych utworów sięga nawet 1996 roku), a mimo to brzmi niezwykle spójnie, nie stracił nic z pierwotnej świeżości, zaś ogólną intensywnością dorównuje współczesnym produkcjom. Z jednej strony duża w tym zasługa wysokich umiejętności muzyków, a z drugiej specyficznego stylu Convent. Zespół świetnie odnajduje się w gęstym, pokomplikowanym graniu z mnóstwem niestandardowych zmian tempa, popieprzonymi solówkami czy oryginalnie pracującym basem, przy czym te wszystkie kombinacje brzmią naturalnie, w sposób niewymuszony, bo całość ma mocno klasyczny sznyt charakterystyczny dla Cryptopsy, Immolation i Morbid Angel. Co ważne – wrzucenie Convent do worka z tymi dużymi nazwami to ani przypadek, ani przesada.

Zespół wybrał sobie dość wymagającą dyscyplinę i w jej ramach serwuje naprawdę porządny wygrzew — szybki, brutalny i efektowny — jednak dzięki swojemu doświadczeniu w żadnym momencie nie przegina z zawiłością aranżacji czy ozdobnikami. Nie przeczę, że dla niektórych na Abandon Your Lord może się dziać zbyt wiele, ale nie wiązałbym z tego z przerostem formy nad treścią. Strona techniczna, choć istotna i dopieszczona, nie przesłania czystej agresji płynącej z muzyki Convent ani jej oldskulowego diabelskiego feelingu. Niezależnie od tego, ile w taki „Oppositive To The Nature”, „Blessed Amongst The Flock” czy „King Is Naked” władowano zagrywek, to przede wszystkim zgrabne deathmetalowe przeboje, do których chętnie się wraca.

Jedyny problem Abandon Your Lord widzę w bonusie – coverze Slayera. W zasadniczej części „Seasons In The Abyss” trzyma się kupy i jest poprawnie odegrany. Niestety już wokalom znanego z Azarath Bruna brakuje odpowiedniej dynamiki, zaś potencjalnie największa atrakcja tej wersji — kwartet smyczkowy — jedynie zamula i irytuje. Doceniam odwagę i nieortodoksyjne podejście do tematu, nie doceniam rezultatu.

Każdy, kto latami czekał na pełnowymiarowy debiut Convent, nie mógł być zawartością Abandon Your Lord zawiedziony. To dojrzały i niepozbawiony siary death metal w profesjonalnej oprawie brzmieniowej, przed którym nie raz przychodzi pochylić głowę w geście szacunku.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

19 maja 2025

Deception – Nuclear Wind [2004]

Deception - Nuclear Wind recenzja reviewDeception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.

Tytuł pierwszej płyty Deception mówi wszystko o jej zawartości, nie pozostawia żadnych niedomówień i w zasadzie wyczerpuje temat: zespół napierdala. Podejście do muzyki, jej istota – to wszystko opiera się na bezlitosnym blastowaniu ku chwale death metalu. Stylistycznie nie ma tu zatem znaczących zmian w stosunku do demówek i nad całością wciąż unosi się duch Hate Eternal, jedynie aranżacje nowszych utworów są lepiej przemyślane, a ogólny poziom wykonania wyższy. Wiadomo, kompozycyjnie to dalej nie jest Everest — zwłaszcza gdy chłopaki wpadają w niekończące się ciągi blastów — ale żywiołowość materiału, jego energetyczność i niewymuszona chwytliwość zdecydowanie to wynagradzają.

Deception praktycznie nie zdejmują nogi z gazu, co nie znaczy, że Nuclear Wind jest albumem jednowymiarowym. Owszem, na pierwszy rzut ucha może sprawiać takie wrażenie, jednak trio z Mielca zadbało tu o pewne urozmaicenia, dzięki którym materiału słucha się bez poczucia znużenia. Pierwszym są solówki – trochę melodyjne, trochę dzikie, w sam raz, żeby zrobić odrobinę zamieszania pomiędzy kolejnymi blastami (jak w „Modern Apostles”). Drugim są wolniejsze, typowo koncertowe partie, bo i takie o dziwo występują – właśnie wtedy (choćby w „Revenge”) do głosu dochodzi fascynacja zespołu wgniatającą stroną Morbid Angel.

Po dwóch demówkach nagranych w Hertzu zespół zaryzykował i celem rejestracji debiutu udał się do Screw Factory. Opłaciło się, bo Nuclear Wind to bodaj najlepsza produkcja, jaka opuściła mury tego studia – jest w tym odpowiednia selektywność, jest wystarczająco dużo brudu, nie ma natomiast charakterystycznego dla tego miejsca plastiku.

Nuclear Wind to zaprawdę zacny debiut i warto do niego jak najczęściej wracać. Niby to nic niezwykłego — ot podany bez udziwnień death metal — a jednak doprowadzone do absurdu blastowanie wciąż robi wrażenie.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij:

3 maja 2025

Anima Damnata – Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration [2003]

Anima Damnata - Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration recenzja reviewPoczątki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.

Pierwsze co uderza w konfrontacji z Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration, to ogromny postęp techniczno-brzmieniowy, jak zespół zrobił od „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin”. Dwa lata doświadczeń scenicznych i profesjonalne podejście do realizacji (Hertz) sprawiły, że debiut Anima Damnata zachwyca precyzją wykonania i wyjątkowo czytelną produkcją, nie tracąc nic z ogólnej obleśności. Ten album to 36 minut napędzanego nienawiścią i spirytusem brutalnego death metalu, który łączy w sobie brud Incantation, ślepą furię Deicide i chaos wczesnego Kataklysm. Całość podano głównie w tempach zarezerwowanych dotąd dla Cryptopsy, Krisiun czy meksykańskiego Disgorge. W skrócie: Anima Damnata się nie pierdolą, więc naprawdę trzeba trochę skupienia i wytrwałości, żeby nadążyć tutaj za rozwojem wydarzeń.

Ekstremalność Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration nie podlega dyskusji i jest wręcz namacalna; po kontakcie z tym materiałem warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad sensem życia (i rzyci). Co istotne, tak wysoki poziom wyziewności wcale nie został uzyskany najprostszymi środkami. Pozornie wszystko sprowadza się do jednolitej sieczki, jednak cały zespół — a już zwłaszcza Master Of Depraved Dreaming And Emperor Of The Black Abyss The Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth (z Ulm) — mocno kombinuje w obrębie każdego utworu, żeby nie było zbyt szablonowo czy pospolicie. Mnóstwo tu zmian tempa (głównie między szybkim a bardzo szybkim), gitarowych niuansów i popieprzonych solówek, a w „Is It Worth Waiting For The Death Call?” nawet trafił się akcent humorystyczny… Na nudę nie można zatem narzekać, a chwytliwość niektórych kawałków („Antichristian Nuclear Shitlust”, „Satanation”, „Fecal Daemon”…) bywa zaskakująca.

Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration to znakomity i bardzo wyrazisty debiut, którego każdy element odpowiednio się ze sobą łączy, by jako całość uderzyć z rzadko spotykaną siłą. Czuć tu moc i zaangażowanie, które sprawiają, że łatwo uznać ten krążek za największe osiągnięcie Anima Damnata do chwili obecnej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/animadamnataofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2025

Azarath – Demon Seed [2001]

Azarath - Demon Seed recenzja reviewW latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.

Azarath oczywiście nie wymyślili death metalu na nowo, ale wychodząc od Morbid Angel, Immolation czy Sadistic Intent dorzucili do niego coś od siebie – zupełnie inny poziom intensywności, dzięki któremu Demon Seed to niespełna pół godziny bezlitosnego ataku na narząd słuchu. Zespół całkiem zgrabnie połączył tu wulgarne, lunatyczne napieprzanie z całą masą technicznych kombinacji, nie zostawiając przy tym miejsca na jakiekolwiek subtelności i upiększenia (chyba, że tym właśnie jest fragment z Beethovena), które mogłyby wpłynąć na przystępność muzyki. Demon Seed to jeden wielki młyn, młyn od początku do końca: pokręcone riffy, świdrujące solówki, notoryczne zmiany tempa i wokale tak dzikie, że pozostawiają ślad na psychice.

Utwory proponowane przez Azarath robią wrażenie swą gwałtownością i mocno poszatkowanymi strukturami, a ogarnięcie ich wcale nie jest rzeczą łatwą, bo poszczególni muzycy (a już zwłaszcza Inferno, który udowodnił, że jest najlepszym perkmanem w kraju) dokładają starań, żeby nie było nudno ani przesadnie czytelnie. Niezależnie od tego, czy kawałek trwa półtorej minuty czy ponad cztery, niesie ze sobą podobny ładunek hałasu. Nie przeczę, taki natłok bodźców może być męczący, ale jak rozumiem taki był zamysł – wszak hasłem promocyjnym towarzyszącym Demon Seed było „Destroy Yourself”.

Realizacja Demon Seed nie budzi większych zastrzeżeń (no, może z wyjątkiem werbla i niektórych talerzy), a nawet imponuje. Zespół nagrywał w Hertzu, a z robotą uwinął się w bodaj 30 godzin, z czego tylko 3 poświęcono na zarejestrowanie perkusji… Świadczy to przynajmniej o trzech rzeczach: wysokich umiejętnościach muzyków, kapitalnym ograniu materiału oraz fachowości ekipy studia.

Debiut Azarath pojawił się, narobił szumu i z miejsca pozamiatał większość konkurencji, nie tylko na krajowym poletku. A to była zaledwie próbka możliwości tego zespołu!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AzarathBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

19 kwietnia 2025

Dione – Astrolatry [2025]

Dione - Astrolatry recenzja reviewDwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione „Cosmosphere”, jednoosobowego projektu Krystiana Łukaszewicza. Był to bardzo obiecujący materiał i dzięki uprzejmości twórcy miałem możliwość sprawdzić, w jakie odmęty kosmosu zagłębił się tym razem na pierwszym pełniaku pt. Astrolatry.

Tenże kult ciał niebieskich objawiać się nam będzie w 8 utworach trwających w sumie prawie 38 minut, zatem wątpliwe czy zdążymy się materiałem znudzić. Ocenię album nie tylko pod względem muzycznym, ale także porównam go do EP w celu spostrzeżenia w jaką mroczną kosmologiczną podróż udał się twórca.

Album otwiera nam tytułowy „Astrolatry”. Jeśli ktoś pamięta EP, bardzo szybko zauważy, że pełniak po części kontynuuje dzieło poprzednika. Witają nas szybkie tempa, dzięki którym nie zapomnimy, że mamy do czynienia z black metalem. Nie brakuje tutaj zwolnień czy nawet solowych gitar, dzięki czemu nie znudzimy się „łubudubem”. W końcu Dione to nie Marduk i celuje w zupełnie inne konstelacje gwiazd. Zwłaszcza zakończenie „Astrolatry” nam to dobitnie uświadomi. „Black Discord” jest przedłużeniem poprzedniego tracku. Zasadniczo mogę spokojnie stwierdzić, nie rozdrabiając się na drobne, że płyta jest zarówno spójna jak i różnorodna. Widać, że kompozycyjnie Krystian ma wiele do zaoferowania i wie, jak te pomysły przekuć na muzykę. Słuchając zarówno EP jak i pełnika mamy tutaj niespełna godzinę grania i najważniejsze, że nic nie męczy. Zawdzięczamy to właśnie ciekawym pomysłom i aranżacjom. Dodatkowo cały czas czujemy, że obcujemy z black metalem. Podstawa Astrolatry nie pozostawia złudzeń. Dodajmy do tego tematykę kosmologiczną i wychodzi bardzo interesujące dzieło.

Niestety znajdzie się w tym kosmicznym miodzie radioaktywna łyżka dziegciu. Produkcja. Nie wiem czy Astrolatry było również nagrywane w Black Aura Audio, lecz porównując do „Cosmosphere” mam wrażenie, że dźwięk jest wytłumiony. Odczucie słuchowe jakby Krystian nagrywał w kartonowym pudle. Nie wiem czy to obrazowe przedstawienie sprawy jest wystarczające i trafne, ale ja to tak odebrałem zwłaszcza puszczając sobie album zaraz po Cosmosphere”. EP pod tym względem wydaje się bardziej „mięsista”, pełniejsza, przestronniejsza. No i wokale. Tak samo jak w EP, tak i tutaj są trochę schowane do tyłu. A szkoda. Po pierwsze wokal Krystiana jest bardzo dobry, wpisujący się w graną muzykę. Po drugie, gdy dochodzi do mocniejszych partii, gdzie perka i gitary zasuwają, wokal ginie w tle, nijako mieszając się ze wszystkimi instrumentami.

Podsumowując. Astrolatry to całościowy krok do przodu. Niemal 38 minut spędzimy wsłuchując się w meandry kosmosu. Płyta przedstawia nam świetny klimat wszechogarniającego wszechświata. Co dalej Dione? Czy gdzieś na obrzeżach ciemnej i zimnej kosmicznej pustki natrafimy na Ślepego Boga-Idiotę?…


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 kwietnia 2025

Hour Of Penance – Devotion [2024]

Hour Of Penance - Devotion recenzja reviewHour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę „Misotheism” przyszło nam czekać prawie pięć lat, mimo iż materiał był gotowy do wydania już w pierwszej połowie 2023. Ktoś tu ostro pokpił sprawę, a tropy prowadzą do Polski… Zaś co do Włochów, czy po dość istotnej zmianie na stanowisku perkusisty skupili całą swoją energię na stworzeniu jak najlepszego materiału? Nawet jeśli tak, to nie do końca im to wyszło, bo Devotion — choć stanowi dowód ich żelaznej konsekwencji w krzewieniu deathmetalowej zagłady — nie dorównuje poprzednikowi.

Stylistycznie wszystko się zgadza, bo Hour Of Penance dalej wymiatają tak, jak lubię: blast goni blast (Giacomo Torti przywędrował z Bloodtruth więc napierdalanie ma obcykane), gitary robią gęstą mielonkę, a wokalista ryczy z pełnym zaangażowaniem. Nie brakuje tutaj zarówno efektownych technicznych zagrywek a’la Nile, jak i charakterystycznych dla zespołu melodii – po prostu klasyka w ich wykonaniu. Niestety poziom utworów na Devotion nie jest aż tak wysoki, jakby się chciało (co nie znaczy, że nie jest wysoki!), a i ogólną fajnością/przebojowością trochę odstają one od tych najlepszych.

Z całą pewnością muzykom Hour Of Penance nie brakuje ani energii, ani pomysłów, ani też odwagi, co słychać zwłaszcza w pojawiających się w paru numerach (szczególnie w „The Ravenous Heralds” i „Spiralling Into Decline”) chórach i elementach symfonicznych. Nie ma ich dużo, nie są też przesadnie wyeksponowane, ale gdy już się pojawiają, robią dobrą robotę – dzięki nim niektóre fragmenty nabierają zajebistej podniosłości, podnoszą adrenalinę i dają większego kopa, a sama płyta zyskuje na klimacie i świeżości. Poza tym patent z epickimi wstawkami sprawdza się jako kontrast dla ekstremalnie szybkiej sieczki – zespół ma kolejne fajne urozmaicenie i przy okazji unika monotonii.

O przewadze „Misotheism” nad Devotion w kwestii poziomu kompozycji już wspomniałem, a to nie wszystko, bo pewien problem widzę jeszcze w produkcji albumu. Ogólnie jest dobra i charakterystyczna dla Hour Of Penance, jednak w brzmieniu jest trudne do zdefiniowania „mglące” coś, co sprawia, że między słuchaczem a muzyką powstaje jakaś bariera i w związku z tym dźwięk nie wali w pysk z pełną mocą. Niby to nic wielkiego ani trudnego do wyeliminowania w procesie masteringu, ale z jakiegoś powodu nic z tym nie zrobiono – ot, zagadka.

Dziewiąta płyta Hour Of Penance na pewno nie zmienia układu w „topie” tego zespołu i do ideału sporo jej brakuje, jednak warto jej poświęcić trochę czasu. Ja bym ją postawił na równi z „Cast The First Stone”, co oznacza, że jest całkiem atrakcyjnym deathmetalowym kąskiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hourofpenance

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 kwietnia 2025

Brutal Truth – Kill Trend Suicide [1996]

Brutal Truth - Kill Trend Suicide recenzja reviewPo nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.

Kill Trend Suicide to koronny dowód na to, że klasyczny grindcore stał się dla Brutal Truth zbyt ciasny, nudny i ograniczający. Owszem, zespół świetnie odnajduje się i w takiej stylistyce, ale prawdziwe perełki pojawiają się dopiero, gdy do gęstego napierdalania dorzuca jakieś dziwactwa. Napędzani zielskiem Amerykanie grają, co im się żywnie podoba, więc obok siebie występują tutaj kompletnie różne kawałki, które dodatkowo są mocno (zwłaszcza jak na niewielką objętość) urozmaicone wewnętrznie. Dzięki temu całość jest naprawdę dzika, ekstremalna i nieprzewidywalna, a na swój sposób także chwytliwa.

Przez większość czasu Brutal Truth kombinują do tego stopnia, że trudno stwierdzić, co na Kill Trend Suicide było zaplanowane, a co trafiło tam w rezultacie szalonej improwizacji. Utwory rozjeżdżają się we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i robią papkę z mózgu, co jednak nie oznacza, że nie tworzą zgrabnej całości. Nawet cover YDI siedzi tu zaskakująco dobrze – choć tempem wyraźnie odstaje od autorskich kompozycji, to stężeniem schizolstwa trzyma ich poziom. Brzmienie Kill Trend Suicide jest czytelne, choć dość niedbałe – albo tak miało być, albo tak wyszło, kto ich tam wie.

Brutal Truth pozostawili po sobie sporo ciekawej i nieszablonowej muzyki, która broni się nawet po paru dekadach. Ta zawarta na Kill Trend Suicide wydaje mi się ponadto wyjątkowo inspirująca – gdyby nie ta płytka, wielu późniejszych podopiecznych Relapse (i nie tylko) nie miałoby z czego zrzynać.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2025

Apophys – Prime Incursion [2015]

Apophys - Prime Incursion recenzja reviewMarketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.

A co to za muzyka? Współczesny (bo nowoczesny to za duże słowo) amerykański death metal środka w wersji europejskiej z jakąś tam kosmiczną/sci-fi otoczką. Apophys stroni od ekstremów – nie jest ani specjalnie szybki, ani brutalny, ani techniczny… z drugiej strony nie da się Holendrów podciągnąć pod granie wolne, proste i melodyjne. Dobrym odniesieniem będzie tu Abysmal Dawn (szczególnie z pierwszych płyt), a więc zespół-wieczny support: wykonawczo sprawny, aranżacyjnie ogarnięty i zajebiście rzetelny, ale bez tego mitycznego „czegoś”, co by sprawiło, że Prime Incursion przynajmniej u paru fanów trafi do kategorii „ulubione”.

Holendrzy nie trzymają się jednego konkretnego wzorca i pozwalają sobie czerpać z różnych źródeł, przy czym chodzi głównie o źródła nowszej daty, niekanoniczne. Stąd też na Prime Incursion słychać zarówno echa Decapitated, Kronos czy Hideous Divinity, jak i okazjonalne wpływy rodzimych kapel w typie Bodyfarm czy Caedere. Tak skomponowana mielonka jest dosyć zróżnicowana i może się podobać, bo i zagrana jest dobrze, i brzmi sensownie – po prostu robota profesjonalistów z niezłym zapleczem. Jeeednak nie ma sensu nastawiać się tu na jakiekolwiek uniesienia czy patenty z kosmosu, a i chwytliwość tych dźwięków jest średniawa. Mimo to „Humanity’s Epilogue” (zdecydowanie najciekawszy) albo „Dimensional Odyssey” potrafią się przebić do świadomości i na chwilę zostać w pamięci.

Apophys zaliczył całkiem przyzwoity start, więc do Prime Incursion można raz na jakiś czas wrócić na dwa-trzy szybkie przesłuchania. Przyzwoity start to jednak za mało jak na wymagania Metal Blade i zespół szybko dostał kopa/szansę, by rozwijać się gdzie indziej. Cyferki w excelu muszą się zgadzać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/apophysdeath



Udostępnij:

31 marca 2025

Obscura – A Sonication [2025]

Obscura - A Sonication recenzja reviewNieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.

Czy wiedza, że Kummerer wydymał kolegów i pozwolił sobie tu i ówdzie na mały plagiacik wpływa na odbiór A Sonication? Myślę, że nieszczególnie, bo właśnie takiego materiału spodziewałem się po płycie robionej w pośpiechu i nagrywanej w zbieranym na ostatnią chwilę składzie. Materiału bazującego wyłącznie na tym, co już znamy (czy raczej – co zna Kummerer), szalenie schematycznego (na żywo nie byłem w stanie rozróżnić kawałków z tej płyty), przewidywalnego, miałkiego, bez wyrazu i wyładowanego mnóstwem trudnych do uzasadnienia rozwiązań. Słychać w tym wszystkim Obscurę, to fakt, ale jest to Obscura w wersji LITE (uproszczonej, „umelodyjnionej” i pełnej zawstydzających przytupów: „Evenfall”, numer tytułowy…) tudzież na miarę obecnych możliwości Steffena. Zaskakuje tylko jedno: na A Sonication nie ma aż tyle progresywnego pitolonka, ile można było oczekiwać, znając zapatrywania lidera zespołu. Samego pitolonka natomiast nie brakuje.

A Sonication to najkrótszy album w dyskografii Obscury i to akurat działa na jego korzyść, bo gdyby był dłuższy, w typie kilku poprzednich, przebrnięcie przez całość byłaby nie lada wyzwaniem. A tak, przy 39 minutach, po prosu sobie przelatuje, nie pozostawiając między uszami niczego konkretnego; na plus zaliczam, że także niczego specjalnie odpychającego. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem jest tu instrumentalny „Beyond The Seventh Sun”, ale nie wiem, czy dlatego, że ogólnie jest dość przyjemny, czy dlatego, że pozbawiony wokali – optymistycznie uznajmy, że w grę wchodzi pierwsza opcja.

Album broni się od strony wykonawczej, wszak nagrywali go zawodowcy z nie byle jakim dorobkiem, jednak, co trzeba zaznaczyć, nie ma tu jakiegoś błysku. Żaden z instrumentalistów nie był w stanie wyryć na A Sonication swojej muzycznej osobowości, co najpewniej ma związek z pracą pod presją czasu i brakiem skrystalizowanej wizji. Co do produkcji… Zespół ponownie skorzystał z usług baaardzo znanego w branży Fredrika Nordströma, ale rezultat jego pracy jest co najmniej dyskusyjny. Płyta brzmi płasko, jest wyprana z pierdolnięcia i potwornie szeleści, co fatalnie wpływa na dynamikę i utrudnia dokopanie się do aranżacyjnych detali. Może właśnie taki był zamysł? No chyba, że ktoś tu zwyczajnie zapomniał o masteringu…

Nie przepadam za „Akróasis”, drażni mnie miętkość, przekombinowanie i rozwlekłość tego krążka, ale dzięki A Sonication zaczynam go szczerze doceniać. Artystycznie Kummerer wyłożył się tutaj na pysk i tylko od dobrej woli jego byłych kolegów zależy, czy nie pogrąży się także finansowo.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

27 marca 2025

Noctambulist – The Barren Form [2021]

Noctambulist - The Barren Form recenzja reviewZa sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.

Główną bolączką „Atmospheres Of Desolation” było to, że trwał niecałe pół godziny, a i tak w paru miejscach był ponaciągany w mało subtelny sposób. The Barren Form pod tym względem wygląda znacznie okazalej, ale tylko wygląda… Choć po wrzuceniu krążka do odtwarzacza wyświetlacz wskazuje aż 43 minuty, to po pierwszym przesłuchaniu trzeba je po swojemu skorygować. Z moich wyliczeń wynika, że około 10 minut albumu to wkurwiające rozwlekłością zapchajdziury (głównie ambientowe), których nie można nie uwzględnić przy ocenie. Panowie z Noctambulist, mimo iż bardziej doświadczeni i lepiej operujący instrumentami, pomylili okazjonalne wydawanie dźwięków z robieniem klimatu, przez co esencja płyty — skomasowany i pokręcony wyziew — traci spójność, rozmywa się, robią się w niej zaburzające skupienie wyrwy.

Amerykanie zrezygnowali z otoczki niby-tajemniczości wokół zespołu — zrobili sobie zdjęcia, a nawet umieścili teksty w bieda-paku — ale jeśli chodzi o styl, nie zmienili zbyt wiele w stosunku do „Atmospheres Of Desolation”, choć ja po prawdzie liczyłem na odrobinę inwencji z ich strony. Nie znaczy to, że jest źle. The Barren Form to bardzo gęsty, intensywny i momentami solidnie zakręcony death metal, w którym pobrzmiewają echa mistrzów z Ulcerate i Deathspell Omega, a gdzieniegdzie daje o sobie znać nie do końca okiełznany chaos charakterystyczny dla Altarage czy Imperial Triumphant. Nic to szczególnie nowego, ale profesjonalnie podany w swojej niszy sprawdza się naprawdę dobrze, bo muzycy Noctambulist potrafią zrobić porządny młyn, za którym chce się podążać – jeśli tylko nie nachodzi ich na eksperymenty z rozciąganiem utworów na siłę. W skrócie: gdy grają, to nie ma się do czego przyczepić, gdy udają granie, to już lepiej pstryknąć na następny kawałek.

Pod względem brzmienia i produkcji The Barren Form nie odbiega znacząco od debiutu – mamy tu do czynienia jedynie z naturalną ewolucją i udoskonalaniem detali, co przejawia się zwłaszcza w większej selektywności i bardziej nasyconym dźwięku. Podobnie jak na „Atmospheres Of Desolation”, wszystkie instrumenty pracują w dość wąskim paśmie, ale o dziwo uniknięto kompresji i całość zachowała sporo przestrzeni. Do takiego stylu pasuje to idealnie.

Ocena The Barren Form nastręcza trochę problemów, bo z jednej strony Noctambulist nagrali album lepszy od debiutu (choć w żaden sposób nie przełomowy), bardziej złożony i wymagający, a z drugiej zapchali go bzdurnymi ambientami, które nie pasują do niczego. Liczę, że za trzecim razem — o ile do niego dojdzie — darują sobie elektroniczne popierdywania. Death metal obroni się sam!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2025

God Dethroned – The Judas Paradox [2024]

God Dethroned - The Judas Paradox recenzja reviewWydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym „Illuminati” — taka zagrywka to trochę jak strzał w pysk.

Jak się okazało, warto było przymknąć oko na tę zniewagę, bo całościowo The Judas Paradox kopie zdecydowanie bardziej, niż poprzedni krążek, a takie „Hubris Anorexia”, „Rat Kingdom” czy „The Hanged Man” to prawdziwe petardy. Może to mieć związek ze sporymi — chyba nawet większymi niż kiedykolwiek — wpływami black metalu spod znaku Dark Funeral czy Ragnarok, co doskonale słychać w wielu riffach i pracy perkusji. Holendrzy oczywiście w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania (ani też nie spróbowali pójść z nim do przodu), bo nie brakuje tu ani charakterystycznych melodii, ani pewnego pierwiastka epickości, ale momentami bywa naprawdę gęsto i zadziornie. Problem tylko w tym, że nowe utwory nie zachwycają wyrazistością i nie mają takiego potencjału, by stać się ponadczasowymi hitami.

Pomimo dość wysokiego poziomu większości kompozycji i dobrej „słuchalności”, The Judas Paradox w niektórych fragmentach nieco się rozmywa, brakuje mu jasno określonego kierunku, a przez to nie sprawia takiej radochy, jak powinien. Winiłbym za to powrzucane tu i ówdzie elementy „pod ludzi”, jak chociażby zbyt ładne solówki (na szczęście nie wszystkie) czy riffy a’la Amon Amarth (ten w połowie „Asmodeus” jest wyjątkowo nie na miejscu). Nie bez znaczenia jest również to, że muzycy God Dethroned nie proponują tu niczego, czego byśmy już w ich wydaniu nie znali w takiej czy innej konfiguracji. W rezultacie materiał jest w jakimś stopniu przewidywalny i szablonowy.

Produkcja The Judas Paradox nie budzi większych zastrzeżeń: gitary brzmią odpowiednio masywnie i mięsiście, perkusja ma sporo przestrzeni, nawet bas jest cały czas dostępny na wyciągnięcie ucha. Byłoby jednak lepiej, gdyby producent płyty (niejaki pan Sattler…) z wyczuciem podszedł do wokali, bo te są mocno wyeksponowane i często górują nad instrumentami. Miało być agresywnie i diabelsko, a wyszło zwyczajnie za głośno.

Dwunasta płyta… dużo jak na zespół, który dwa razy się rozpadał. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo i pewnie miałby rację. Zwłaszcza że God Dethroned ostatnimi czasy mają problem z wspięciem się na wyżyny, a kolejne krążki nie wzbudzają takiego entuzjazmu, jak jeszcze 15 lat temu. U mnie sympatii i sentymentu starczyło na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 marca 2025

Massacre – Necrolution [2024]

Massacre - Necrolution recenzja reviewPowrót Massacre z Kamem Lee jako frontmanem zgodnie z oczekiwaniami okazał się artystyczną klapą, a i pod względem czysto komercyjnym najwyraźniej również nie zrobił furory — i to pomimo naprawdę widocznej promocji — czego najlepszym dowodem jest spadek zespołu z Nuclear Blast do Agonii. Lee może sobie coś tam bredzić, że bliskie są mu wartości podziemia i w związku z tym Agonia to dla niego idealna wytwórnia, ale prawda jest boleśnie prosta: rynek negatywnie zweryfikował „Resurgence”, więc trzeba było pakować manatki i szukać mniej prestiżowego/wymagającego wydawcy – najlepiej takiego, który nie ma ręki do kapel z odzysku…

Cały opis Necrolution mógłbym spokojnie sprowadzić do tego, że to trzy kwadranse pozbawionego polotu i znaków szczególnych budżetowego death metalu w typie szwedzko-amerykańskim, który gdyby nie logo na okładce, nawet na chwilę nie zwróciłby niczyjej uwagi. Nowe kompozycje tej międzynarodowej ekipy są spójniejsze i trzymają się kupy nieco lepiej, niż te z „Resurgence”, jednak ich poziom jest bardzo zbliżony i wywołują podobne odczucia (czy raczej ich brak). Co ciekawe, przez większą ilość utworów oraz dodatki w postaci interludiów płyta sprawia wrażenie strasznie rozwlekłej, choć jest tylko o 6 minut dłuższa od poprzedniej.

Massacre nigdy nie uchodzili za zespół wizjonerów czy wirtuozów, ale za starych dobrych czasów mieli w sobie coś rozpoznawalnego i potrafili rozbujać nawet prostymi numerami. Tymczasem kolejne kawałki z Necrolution, choć w większości dość krótkie, są stanowczo zbyt przeciągnięte jak na to, co mają do zaoferowania i w rezultacie szybko zamulają. Urozmaiceń jest tu niewiele (wśród nich, jako nowość/ekstrawagancja, wybijają się blasty w „The Things That Were And Shall Be Again”), za to wszelakich powtórzeń (zwłaszcza w tekstach) dostajemy od groma. Szczytem wszystkiego jest „The Colour Out Of Space”, którego tytuł Lee (swoją drogą trochę mu się podupadło wokalnie) mieli w kółko do porzygu.

Na Necrolution, poza schematami w muzyce i małym zaangażowaniu w granie, słychać (i widać) także skromniejsze środki przeznaczone na oprawę i wyprodukowanie płyty. Za brzmienie odpowiada tym razem gitarzysta Jonny Pettersson – spisał się całkiem przyzwoicie, bo jest w tym i niezły ciężar, i sensowna selektywność (momentami można wyłapać bas), ale do poziomu średniego Swanö jeszcze sporo mu brakuje. Oczywiście osobną kwestią jest to, czy Massacre powinni brzmieć w ten sposób.

Necrolution nie jest najgorszą płytą w dorobku Massacre, a po jej wysłuchaniu nikomu krzywda się nie stanie. Co najwyżej sobie przyśnie od takiego natłoku braku wrażeń.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MassacreFlorida

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 marca 2025

Patriarkh / Патриархь – Prorok Ilja / Пророк Илия [2025]

Patriarkh / Патриархь - Prorok Ilja / Пророк Илия recenzja reviewNiewiele zjawisk na polskiej scenie przeszło mi tak bardzo koło pięciu liter, jak Батюшка, jej schizma i późniejsze sądowe cyrki między jej pomysłodawcami, toteż nigdy bym się nie spodziewał, że pewnego dnia następca odnogi „krysiukowej”, Патриархь, trafi w moje ręce. A trafił. I to wcale nie był koniec zaskoczeń, bo trafił również w mój gust. Kto wie, może to jeden ze zwiastunów objawionego prorokowi Eliaszowi Klimowiczowi przez boga końca świata?

Do Пророк Илия podchodziłem bez uprzedzeń, ale i jakichś szczególnych nadziei czy zainteresowania, w dodatku otulony mgiełką ignorancji – kto, z kim, o czym i po co. Se posłucham, se zobaczę – co mi tam szkodzi. Ku memu ogromnemu zdumieniu materiał zażarł od razu, a entuzjazm i wrażenia z pierwszego odpalenia utrzymały się niezachwiane nawet po późniejszej ich weryfikacji na chłodno. Oznacza to, że Патриархь stworzyli naprawdę zacny album, który intryguje nietuzinkowym konceptem (warto sobie doczytać), przykuwa uwagę klimatem, imponuje wykonaniem i zostaje w głowie na dłużej dzięki trzem powyższym.

Black metal i muzyka ludowa to połączenie, które zawsze mnie odpychało swoją przaśnością (zwłaszcza w wykonaniu kapel ze Wschodu), jednak w wersji Патриархь (swoją drogą, też ze Wschodu, tyle że bliższego) ma swój urok i odpowiednią moc, a przede wszystkim nie zalatuje charakterystyczną dla tamtych rejonów artystyczną oborą. Wynika to zapewne z dobranych z wyczuciem proporcji (black wcale nie wydaje się tu dominujący), bogactwa użytych środków wyrazu, dużej dbałości o aranżacyjne detale (Pavulon…) i prostego faktu, że muzycy zespołu (i sesyjni od instrumentów niemetalowych) potrafią grać, więc nie ograniczają się do najbardziej oczywistych rozwiązań ani nie popadają w banały.

Пророк Илия brzmi spójnie i naturalnie, a pomimo tego, że w utworach mieszają się elementy różnych, w tym dalekich od siebie stylistyk i występuje w nich ogromna różnorodność wokalna (od blackowych wrzasków, poprzez chóry, po delikatne damskie zawodzenie; osobną kwestią jest narrator), całość wcale nie sprawia wrażenia przeładowanej czy przekombinowanej. Z mojej perspektywy wszystkiego jest w punkt, więc album płynie bez najmniejszych zgrzytów, by na koniec pozostawić słuchacza z uczuciem lekkiego niedosytu. Pewne skojarzenia z soundtrackiem do „Dzikiego Gonu” też mogą być na rzeczy…

Jedyny poważniejszy problem, jaki mam z Патриархь, to siłowe wrzaski Barta. Raz, że ich… hmm… barwa nie podchodzi mi jeszcze od czasów Hermh, a dwa, że w przypadku tego materiału zwykle zaburzają nastrój tworzony z takim pietyzmem przez instrumentalistów i czysto śpiewających wokalistów/wokalistki. Owszem, da się wyczuć, że niekiedy takie gwałtowne przełamanie jest zastosowane celowo dla dramaturgii utworu, ale częściej darcie japy wydaje mi się jednak przesadzone.

Пророк Илия to dla mnie płyta-niespodzianka – coś, czego w ogóle nie wypatrywałem, a czego teraz — po wielu sesjach i wkręceniu się w temat sekty Eliasza — naprawdę by mi brakowało. Materiał do tego stopnia działa na wyobraźnię, że wybierając się kiedyś w tamte rejony, na pewno postaram się zahaczyć też o Wierszalin.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.patriarkh.pl





Udostępnij:

2 marca 2025

Akurion – Come Forth To Me [2020]

Akurion - Come Forth To Me recenzja reviewCzasy mamy takie, że gdzie się nie obejrzeć, tam wyskakuje kolejny super-gwiazdorski projekt, który poza rozpoznawalnymi nazwiskami (a i to nie zawsze) nie ma nic wartościowego do zaoferowania. Do rzadkości należą natomiast sytuacje, żeby w jednym zespole spotkały się AŻ takie osobistości, jak to ma miejsce w przypadku Akurion, a rezultat ich współpracy, choć nie idealny, był naprawdę godny uwagi. Nie bez znaczenia jest także to, że muzyka z Come Forth To Me nie jest aż tak oczywista, jak by to w prostej linii wynikało ze składu, mimo iż wydawca ma na ten temat inne zdanie i promuje ją w niewyszukany sposób.

W 2012 roku Rob Milley, Tommy McKinnon, Mike DiSalvo i Olivier Pinard połączyli siły pod szyldem Akurion, a mnie z miejsca pociekła ślinka na myśl, co też wyjdzie spod palców tak utytułowanej ekipy. Starałem się śledzić każdy krok zespołu, rozbierać na części każdy najmniejszy nius, żeby tylko wyłapać jakiś konkret – tych jednak przez długi czas nie było, choć muzycy ciągle zapewniali, że „coś się dzieje”. W 2018 materiał na debiut został wreszcie skończony i miało być już z górki, ale niestety w tym samym roku zmarła małżonka DiSalvo i cały projekt utknął w nomen omen martwym punkcie. Trzeba było kolejnych dwóch lat, by Come Forth To Me został upubliczniony. Jako drugie Cryptopsy…

Akurion to oczywiście death metal: gęsty, techniczny, rozbudowany i momentami dość nastrojowy, ale absolutnie nie można go podciągnąć pod Cryptopsy i to obojętnie z jakiego okresu. Za to już od pierwszych riffów słychać tu styl i pomysły charakterystyczne dla skromnego człowieka odpowiedzialnego za „The Thin Line Between” i „Asylon”. Come Forth To Me ma sporo punktów wspólnych z tymi płytami – im więcej ich jest — jak w znakomitym „Petals From A Rose Eventually Wither To Black” — tym lepiej i atrakcyjniej dla mnie to brzmi. Mimo to byłbym daleki od rozpatrywania Akurion w kategoriach kontynuacji albo nowego wcielenia Neuraxis; po pierwsze – ze względu na inne podejście do eksperymentów, po drugie – zaskakująco istotny dla całości klimat, po trzecie – trudniejsze do ogarnięcia struktury i mniejszą chwytliwość.

Muzycy Akurion stworzyli prawie godzinnego potwora, który choć nie wybiega daleko poza ramy tradycyjnego death metalu (nie licząc orkiestracji/ambientów), jest na tyle intensywny, zróżnicowany i skomplikowany, że dla mniej uważnych odbiorców może stanowić spore wyzwanie, od którego zwyczajnie się odbiją. Bez odpowiedniego nastawienia i dozy cierpliwości wiele motywów czy zagrywek można zaledwie liznąć, do innych w ogóle się nie dokopać, zaś cała płyta w pewnym momencie przytłoczy i zacznie męczyć. Innymi słowy mamy tu do czynienia z krążkiem dla zaangażowanych słuchaczy tudzież muzycznych snobów.

Na Come Forth To Me trafiło mnóstwo znakomicie przemyślanej, zaaranżowanej, rewelacyjnie wykonanej i potężnie brzmiącej muzyki, która — jeśli dać jej dobrze się przegryźć — na długo zostaje w głowie. Takie utwory jak „Leave Them Scars”, „Yet Ye See Them Not”, „Wallow In Magnificent Pity”, „Year Of The Long Pig” i przede wszystkim „Petals From A Rose Eventually Wither To Black” potrafią porządnie potargać jelita i świadczą o wielkim kunszcie ich twórców. Nie znaczy to jednak, że to album pozbawiony wad. Najsłabszym jego punktem wydają mi się wokale – DiSalvo, choć ogólnie daje radę, nie ma już tej mocy, co 20 lat wcześniej, w dodatku w co gęstszych fragmentach wydaje się nie nadążać za kolegami. Poza tym niektóre utwory długo się rozkręcają lub są z lekka przeciągnięte. Dobrym przykładem jest prawie dwunastominutowty „Souvenir Gardens”, który można było rozbić na dwa różne stylistycznie kawałki; można też było zrezygnować z jego pierwszej ambientowej części, bo pomimo tego, że maczał w niej palce Luc Lemay, to niczego ciekawego nie wnosi.

Debiut Akurion na pewno nie spełnił moich oczekiwań — bo nastawiałem się na trzęsienie ziemi i absolut — jednak nie potrafię przejść obok niego obojętnie i często go odpalam. Wbrew pozorom to wcale nie jest typowy techniczny death metal, jaki w Kanadzie dobiega z co drugiej sali prób.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AkurionOfficial

podobne płyty:


Udostępnij:

23 lutego 2025

Ass To Mouth – Enemy Of The Human Race [2024]

Ass To Mouth - Enemy Of The Human Race recenzja reviewDobrego grindu ci u nas niedostatek, więc i takie, skromne objętościowo płytki przyjmuję z dużą radością. W dwudziestą rocznicę powstania zespołu i dziesiątą wydania „Degenerate” Ass To Mouth uraczyli nas krążkiem numer trzy. Krążkiem, który chociaż w żaden sposób nie jest przełomowy, potwierdza wysoką pozycję kapeli na europejskiej scenie. Zdawać by się mogło, że z powodu tak długiej przerwy chłopaki będą potrzebowali trochę czasu i paru mniejszych wydawnictw na należyte rozruszanie kończyn i dojście do optymalnej dyspozycji, ale nic bardziej mylnego.

Enemy Of The Human Race od pierwszych sekund kopie równie mocno, co „Degenerate”, a brzmi porównywalnie świeżo, choć diabli wiedzą, kiedy dokładnie powstało tych 14 premierowych utworów. To cieszy, bo Ass To Mouth mają swój charakterystyczny patent na granie i potrafią sprawić, że przy wszechobecnej sieczce ich kawałki są zajebiaszczo zróżnicowane, mają swoją tożsamość – nie ma szans, żeby pomylić „You'll Choke With Your Own Shit” z „Nuclear Winter” czy „One Step From Hell”. Co oczywiste, na Enemy Of The Human Race dominuje totalny wygrzew (w wersji chwytliwej) z podwójnym wokalnym atakiem, jednak zespół nie stroni od innych dźwięków i chętnie zapuszcza się m.in. w rejony naspidowanego Motörhead. To wszystko sprawia, że muzyka jest szalenie atrakcyjna i wyjątkowo łatwa w odbiorze, a 22 minuty z płytą mijają szybciej, niż by się tego chciało.

No właśnie… ja wiem, że to grind, że konwencja wymaga takiego, a nie innego podejścia do długości utworów i płyt w ogólności, tylko że w tym przypadku mowa o fajnie grającym wartościowym zespole, który milczał przez bitą dekadę. To wytwarza ssanie na więcej, dużo więcej! Ass To Mouth wrócili, bo mają coś ciekawego do powiedzenia i są w stanie podać to w profesjonalnej oprawie, nie zaś po to, żeby popierdalać na jedno kopyto ku chwale piwnic i garaży. Na Enemy Of The Human Race słychać kapelę doświadczoną i pełną entuzjazmu, ale niestety, z mojej perspektywy, zbyt oszczędnie dysponującą swoim talentem.

Gdybym to ja rządził krajem, trzecia płyta Ass To Mouth byłaby przynajmniej o 10 minut dłuższa i ładniej wydana, a dla zespołu znalazłaby się jakaś dotacja z Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego. Nawet wniosku nie musieliby składać.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/assgrindsystem

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 lutego 2025

Megadeth – The Sick, The Dying… And The Dead! [2022]

Megadeth - The Sick, The Dying… And The Dead! recenzja reviewZ odtajnionych dokumentów Megadeth: 1) Nagrać płytę. 2) Porządnie ją wypromować. 3) Wymienić połowę składu. 4) Zabrać się za następny materiał. Tak w wielkim skrócie wyglądała droga amerykańskiej legendy od „Dystopia” do The Sick, The Dying… And The Dead!. Gdzieś tam w międzyczasie Mustaine zaliczył raka… ot, błahostka, każdemu się mogło zdarzyć. O nikłym wpływie choróbska na podejście Rudego do zespołu najlepiej świadczy to, że miało przełożenie wyłącznie na zawartość liryczną albumu; ani w muzyce ani w wokalu żadnych problemów zdrowotnych czy ich następstw nie słychać. Swoją drogą Mustaine miał już tyle okazji, żeby się przekręcić, że chyba kolejna nie zrobiła na nim wrażenia.

Z kolei na mnie nie zrobiła wrażenia opisywana płyta. Liczyłem, że zespół rozwinie co nowocześniejsze wątki zapoczątkowane na „Dystopia”, że śmiało pójdzie z nimi do przodu, że zaskoczy świeżymi pomysłami, a przede wszystkim, że wykorzysta ogromny potencjał i wyobraźnię nowych muzyków. Tymczasem The Sick, The Dying… And The Dead!, choć po mistrzowsku zagrany i wyprodukowany na miarę swoich czasów, jest materiałem wręcz do przesady oldskulowym. Mnóstwo tu rytmów, riffów, solówek i linii wokalnych żywcem wyciągniętych z połowy lat 80. i początku 90., czyli ze złotej ery thrash’u i samego Megadeth – nie mam wątpliwości, że naówczas świetnie by się sprawdziły i wszyscy by nad nimi cmokali, jednak dziś brzmią dość naiwnie, odtwórczo i zalatują gatunkowym banałem.

Te retro-wspominkowe klimaty starał się przełamywać Verbeuren swoim gęstym i bardzo urozmaiconym bębnieniem; dzięki jego wysiłkom nawet niemrawe utwory zyskały ciekawsze faktury i trochę przyjemnego kopa. Belg z pewnością mógłby sobie pozwolić na dużo więcej, gdyby nie ograniczały go śmierdzące stęchlizną riffy i niekiedy zatrważająco rozjechane struktury. W rezultacie zamiast odlecieć, musiał pilnować spójności muzyki. Kto się napalił na Dirk Blasty, ten się srogo rozczarował. Uzupełniający sekcję Steve DiGiorgio zagrał… co miał do zagrania; w żaden sposób nie zaznaczył swojej osobowości, a poza nielicznymi wyjątkami praktycznie go nie słychać. Szkoda × 2.

Jojczę i jojczę, a The Sick, The Dying… And The Dead! wcale nie jest nieudanym materiałem, jest po prostu wyraźnie słabszy od „Dystopia”. Znalazło się tu co najmniej kilka fragmentów, które skutecznie podnoszą ciśnienie, jak chociażby zrzynka z „Tornado Of Souls” w kawałku tytułowym, sporo ognia w drugiej połowie głupawego „Mission To Mars” czy melodyjny break i sesja trzepanki w „Célebutante”. Mnie najlepiej (albo w największej części) podszedł „Night Stalkers”, choć to akurat najbardziej pokombinowany (przekombinowany?) i niespójny utwór na płycie. Mustaine wewalił w niego mnóstwo oderwanych do siebie partii, a mimo to łatwo go zapamiętać i całościowo jest najciekawszy. Nie zasługuje jednak na miano hitu, bo takich — a już na pewno nie 100-procentowych — na szesnastym albumie Megadeth zwyczajnie nie ma; jest za to kilka zbędnych numerów, które niepotrzebnie nabijają licznik do mocno przesadzonych 55 minut.

Według moich teorii i skomplikowanych wyliczeń Megadeth obecnie znajduje się w trzecim punkcie cyklu — promocję i zmiany w składzie ma już za sobą — więc pozostaje nam już tylko czekać na kolejny album. The Sick, The Dying… And The Dead!, chociaż momentami naprawdę klawy, pozostawia spory niedosyt.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

14 lutego 2025

Disgorge – Cranial Impalement [1999]

Disgorge - Cranial Impalement recenzja reviewZanim Disgorge stali się grupą znaną i wpływową, byli grupą… nieznaną i niewpływową, ale za to dość ogarniętą, z dużym potencjałem i jasno określoną wizją muzyki. Dobrze to słychać na Cranial Impalement, czyli kompilacji dwóch demówek zespołu — dokładnie drugiej i trzeciej — nagranych w krótkim odstępie czasu w połowie lat 90. Pomimo niewielkiej objętości (po 12 minut na jeden) oraz pewnych realizacyjnych niedoskonałości oba materiały kasowały jakością większość płyt z (brutalnym) death metalem, które ukazywały się w tamtym czasie, a i dziś bronią całkiem nieźle.

Z oczywistych względów dema z 1995 i 1996 pod względem stylu nie różnią się zbytnio od siebie i oferują krwisty i intensywny wyziew w klimacie Cryptopsy, Deeds Of Flesh czy Gorelust, ale na pewno nie są identyczne. Między nimi daje się odczuć naturalny rozwój Disgorge: większe umiejętności (może mieć to jakiś związek z wymianą drugiego gitarniaka), lepszy zmysł kompozytorski (co przejawia się w bardziej chwytliwych i urozmaiconych aranżacjach), precyzyjne wykonanie i jeszcze mocniej dewastujące wokale… Znaczy to tyle, że w międzyczasie zespół się nie opierdalał i zbierał doświadczenie. Oba materiały są niemal równie rajcowne, choć nowszy wchodzi łatwiej ze względu na dużą przebojowość riffów („Period Of Agon”!) i lepszą jakość dźwięku.

Demówki zarejestrowano w odstępie roku w tym samym miejscu i z tym samym producentem (Jim Barnes), więc pierwotny rezultat pewnie był dość podobny, czyli naprawdę dobry. Problem w tym, że ta wcześniejsza trafiła na Cranial Impalement w formie zgrywki z kasety, a nie została dostatecznie doczyszczona ze wszystkich syfów tego nośnika, więc nie brzmi zbyt imponująco. Mimo to spomiędzy tych szumów i przycięć wyłania się kawał przemyślanego i wcale nie jednostajnego napierdalania, które przyjmuje się z przyjemnością i dużym uznaniem.

Cranial Impalement to lekcja poglądowa, jak wymiatać brutalny death metal w sposób atrakcyjny i inteligentny, bez uciekania się do nudnych i prymitywnych zagrywek tudzież do jawnego zrzynania z co bardziej znanych kapel. Świadomie czy nie, właśnie w połowie lat 90. muzycy Disgorge stworzyli przyszły kanon takiego grania.


ocena:
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDisgorge/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 lutego 2025

Darkthrone – Soulside Journey [1991]

Darkthrone - Soulside Journey recenzja reviewPisząc moją pierwszą recenzję na tym blogu, zacząłem niejako od dupy strony. Darkthrone i wtedy jego najnowsze „Astral Fortress” oraz wasza reakcja dały mi kopa by wstawić tutaj już przeszło 20 recenzji. Dziś chciałbym zacząć od początku. Cofnąć się w czasie do 1991 roku, gdy to czwórka dzieciaków wydaje swój debiut Soulside Journey. A trzeba przyznać, że jest to debiut wyjątkowy nie tylko ze względu na gatunek prezentowany przez Norwegów, ale też niepowtarzalność, gdyż nigdy potem w swojej przeszło 20-płytowej dyskografii panowie nie wrócili do korzeni.

Jest początek roku 1991. Na świecie dominuje death metal. Jesteśmy już po wielu świetnych płytach, a także wiele płyt w tym roku pozamiata i ugruntuje dominację metalu śmierci na scenie ekstremalnej. W ramach przypomnienia albumy takie jak np. „Clandestine”, „The Rack”, „Testimony Of The Ancients”, „Blessed Are The Sick”, „Human”, „Butchered At Birth”, „Like An Ever Flowing Stream” i wiele innych perełek będą mieć swoje premiery. To oczywiście tylko pierwiastek wszystkich dzieł. Thrash też ma się całkiem dobrze, chociażby „Arise”, „Horrorscope”, „The Laws Of Scourge”, „Open Hostility”, „Sodomania”, „A Shedding Of Skin”. Jak widać było w czym wybierać. A co z black metalem? W końcu to Norwegia. Ano nic. Black metal dopiero powoli wychodzi z muzycznej macicy. Grecki Rotting Christ wyda EP „Passage To Arcturo”, Immortal pod koniec roku wyda EP o tej samej nazwie, a czeski Master’s Hammer da nam kultowy „Ritual”, ale to wciąż nie ten black metal, który znamy dziś i z którym kojarzymy palące się kościoły. Na to przyjdzie nam poczekać jeszcze rok. Proszę wybaczyć mi ten przydługawy wstęp, ale jako pasjonat historii nie mogłem sobie darować takiej podróży w czasie. Wracamy do meritum.

Technicznie mamy tutaj 11 utworów upakowanych nieco ponad 40 minut. Zatem jest to optymalny czas jej trwania (przynajmniej dla mnie). Mamy tutaj też dwa kawałki instrumentalne.

Płytę otwiera nam „Cromlech”. Początkowe pogłosy szybko wyparte zostają tym, co w death metalu najlepsze. Szybkie, ale także zmienne tempa. Ciężka i charakterystyczna gitara i już wtedy głęboki wokal młodziutkiego Teda Arvida Skjelluma znanego nam dziś pod nickiem Nocturno Culto zachęcają do dalszego słuchania.

„Sunrise Over Locus Mortis” kontynuuje ten trend. Jest zmiennie, jest ciekawie, jest rozbudowanie. Zaprawdę zadziwia, że tyle kompozycyjnego kunsztu mieli wtedy ledwo co 20-to latkowie. Tytułowy „Soulside Journey” podchodzi momentami pod doom metal. Widać, że panowie (choć wtedy, jak uprzednio zaznaczyłem, raczej dzieciaki) już wtedy nie bali się kombinować (co zresztą zostało im do dziś) i przekraczali różne granice, bawiąc się muzyką. „Accumulation Of Generalization” to pierwszy instrumental. Ponad 3 minuty ciekawej inwencji twórczej. Rzeczywiście ma się uczucie podróży. „Neptune Towers” może nas lekko zaskoczyć elementami organowymi. Co prawda krótkimi wstawkami, ale jednak obecnymi. Reszta utworów idealnie komponuje się do całości i czas szybko zleci. Album zamyka nam ostatni instrumental „Eon”. Bardzo dobre zwieńczenie podróży przez płytę Soulside Journey.

Jaka ta płyta ostatecznie jest? Arcydzieło? Nie. Jest to jednak płyta wyjątkowa. Nie tylko w dyskografii Norwegów, ale też na scenie deathmetalowej. Każdy szukający niebotycznej i wyrafinowanej płyty metalu śmierci powinien po nią sięgnąć. Nam pozostaje czekać aż pan Fenriz i Nocturno przypomną sobie rok ‘91 i wydadzą coś w ten deseń. Do tego czasu Soulside Journey to perełka i może tak to Norwedzy chcą zostawić. Kto tam ich wie…


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Darkthroneofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2025

Behemoth – Opvs Contra Natvram [2022]

Behemoth - Opvs Contra Natvram recenzja reviewUhuhu, Behemoth potrzebował aż czterech lat, żeby zrobić kopię „I Loved You At Your Darkest” – pomyślałem, po raz pierwszy brnąc przez kolejne kawałki na Opvs Contra Natvram. Z czasem to wrażenie trochę się rozmyło i materiał nabrał indywidualnych cech, co nie zmienia faktu, że dwunasta płyta zespołu zawiera sporo trudnych do uzasadnienia pomysłów (choćby przydługie intro) oraz powtórek z mniej lub bardziej odległej przeszłości. Na szczęście nie samymi reminiscencjami Opvs Contra Natvram stoi i znalazło się tu kilka naprawdę ciekawych perełek, do których jednak trzeba się dokopać.

Największym problemem Opvs Contra Natvram jest bodaj to, że przynajmniej połowa materiału to numery dość wtórne, bez wyrazu, z których nie wynika nic konkretnego. Owszem, właściwe każdy jest inny i zawiera jakieś lepsze momenty (które ja bym sprowadził do solówek i gęstszego napierdalania), ale te upchnięte w jednym bloku — od czwartego do siódmego kawałka — nie nastrajają zbyt pozytywnie i mogą zwyczajnie nudzić, zwłaszcza że trzymają poziom tych słabszych z „I Loved You At Your Darkest”. Wiadomo, jest w nich obecny charakterystyczny styl Behemoth, ale są zagrane na pół gwizdka i bez wielkiej inwencji.

O wiele ciekawiej prezentuje się „Thy Becoming Eternal” – więcej w nim ognia, sensownych urozmaiceń i przekonujących rozwiązań, jednak i on stanowi zaledwie rozgrzewkę przed prawdziwymi sztosami. Najbardziej wyróżniają się i największe wrażenie robią na mnie „The Deathless Sun” i „Once Upon A Pale Horse” oraz trochę im ustępujący „Versvs Christvs”. Dopiero w tych utworach Behemoth pokazuje w pełni, na co go stać – że potrafi śmiało wyjść poza wypracowaną formułę, pokombinować ze strukturami, klimatem, nieoczywistym feelingiem i zaskoczyć czymś nowym, a przy tym nie zatracić tożsamości. Te trzy (dwa i pół…) kawałki niosą ze sobą powiew świeżości na miarę „Bartzabel” z poprzedniej płyty, więc na pewno zostaną zapamiętane na dłużej.

Jak więc widać, na Opvs Contra Natvram występuje duży rozstrzał jeśli chodzi o styl i poziom poszczególnych kompozycji, co sprawia, że materiał jako całość nie ma jasno określonego kierunku i lokuje się gdzieś pomiędzy zróżnicowanym a niespójnym. Gdyby nie bardzo dobre brzmienie i klasowa produkcja (z wyraźnie pracującym-pływającym basem), skłaniałbym się pewnie ku tej drugiej opcji. Ponadto na plus albumu działa starannie przygotowana, choć nieprzeładowana oprawa graficzna – niby to odwołująca się do korzeni gatunku, a jednak wysublimowana.

W moim odczuciu Opvs Contra Natvram to płyta z tych przejściowych — pomostów między starym a nadchodzącym nie wiadomo czym — które zwykle przechodzą bez echa. Nie powala, nie rajcuje, ale też nie można jej całkowicie skreślić dzięki paru znakomitym numerom.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:












Udostępnij:

31 stycznia 2025

Toughness – The Prophetic Dawn [2022]

Toughness - The Prophetic Dawn recenzja reviewKilkanaście lat temu świat na nowo odkrył Demilich, co w krótkim czasie doprowadziło do prawdziwego wysrywu lepszych i gorszych kapel grających… no, starających się grać pod Finów. Nie był to aż taki boom, jak z „grającymi pod Incantation”, bo i popularność stylu mniejsza, i próg wejścia wyższy, ale tych nieodróżnialnych od siebie epigońskich zespołów narobiło się stanowczo zbyt wiele. Do nas ta moda, jak każda zresztą, dotarła ze sporym opóźnieniem — chciałbym się łudzić, że w okresie schyłkowym — więc i Polandia doczekała się wreszcie swojego reprezentanta. Tak dochodzimy do debiutu Toughness.

Zespół powołuje się na wpływy Demilich i (późnego) Morbid Angel, choć wcale nie musi tego robić, bo to, kurwa, słychać aż nazbyt wyraźnie. Do tej krótkiej wyliczanki można dorzucić także Adramelech oraz Gorguts (późny, a jak!), bo i takie naleciałości czasem się przebijają, jednak to tylko dodatki, bo bazą i punktem wyjścia dla Toughness jest kultowy band z Finlandii. Wzorce niczego sobie, toteż i muzyka powinna być niczego sobie. No i cóż, The Prophetic Dawn przy pierwszym kontakcie robi naprawdę pozytywne wrażenie, jako że jest to coś świeżego i zdecydowanie odmiennego od deathmetalowych standardów, jakie przyjęły się nad Wisłą.

Tu uwaga – jeśli chce się to dobre wrażenie zachować, należy jak najszybciej odłożyć płytę na półkę. Niestety, z każdym kolejnym przesłuchaniem The Prophetic Dawn na powierzchnię wychodzą coraz to nowe bolączki tego materiału. Przede wszystkim słuchacz może łatwo dojść do wniosku, że główny pomysł Toughness na siebie, to grać tak, żeby było podobnie do Demilich. I jest podobnie, ale przy tym dość monotonnie i odtwórczo – brakuje temu polotu i pojebanego luzu, jaki emanował z „Nespithe”. Ponadto zespołowi szczególnie nie służy komplikowanie muzyki, bo wtedy wkrada się do niej mnóstwo nieskoordynowanych dźwięków, co daje się odczuć m.in. w partiach solowych (zwłaszcza basowych), które są odklejone od tego, co się dzieje wokół – a zwykle akurat dzieje się coś ciekawszego.

Jak nietrudno się domyślić, na muzyce podobieństwa do Finów się nie kończą, bo Toughness do Demilich nawiązują również brzmieniem oraz wokalami. Produkcja The Prophetic Dawn jest dość mętna i zapiaszczona, z takim se balansem i umiarkowaną selektywnością. Mimo to — a może właśnie dzięki temu — zespołowi udało się uzyskać odpowiedni ciężar i poczucie duchoty w co bardziej bezpośrednich fragmentach (choćby w „Forsaken Entity”, „The Prophetic Dawn” czy „Depths Of Nothingness”). Z kolei im więcej kombinowania, tym większy robi się bałagan i trudniej o spójność instrumentów. Co do wokali… w książeczce Toughness chwalą się (?), że nie zastosowali na nich żadnych efektów. Jakby to ująć… chyba jednak lepiej było z jakichś skorzystać, bo zamiast głębokiego dołu jest pozbawione wyrazistości buczenie.

Toughness podjęli się ambitnego wyzwania stworzenia techniczno-syfiastego materiału w dość specyficznym stylu, które na obecnym etapie zwyczajnie ich przerosło. Słychać tu chęci, słychać pewne umiejętności, jednak nie mają one przełożenia na interesujące i składne kompozycje.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ToughnessOfficialPL

podobne płyty:

Udostępnij:

27 stycznia 2025

Vltimas – Epic [2024]

Vltimas - Epic recenzja reviewVltimas to projekt, którego założenia na papierze kompletnie nie trzymały się kupy, a jednak jego debiut okazał się jednym z ciekawszych albumów 2019 roku i przez długi czas nie opuszczał mojego odtwarzacza. Oczekiwania miałem niekonkretne, w dodatku na bardzo niskim poziomie, więc łatwo było mnie pozytywnie zaskoczyć. To w żaden sposób nie umniejsza wartości muzyki, jaka znalazła się na „Something Wicked Marches In”, bo obroniła się sama. Mając świadomość, na co stać ten kolektyw, do Epic podchodziłem już z innym, optymistycznym nastawieniem, no i cóż… sam się wystawiłem na takie rozczarowanie.

Druga płyta Vltimas wcale nie jest materiałem złym czy nieudanym, jednak w porównaniu z sensacyjnym (nie przesadzam) debiutem wyraźnie brakuje jej świeżości, wyrazistości i ogólnej jakości. No i potencjał hiciorowy ma zdecydowanie mniejszy. Ogólna formuła pozostała na Epic w zasadzie nienaruszona, co z jednej strony jest zrozumiałe, skoro już raz się sprawdziła, a z drugiej zaś oznacza po prostu powtórkę z rozrywki. Zespół nie zaproponował niczego ponad to, co już znamy z „Something Wicked Marches In”, tymczasem w wielu fragmentach aż się prosi o odrobinę nowości, gęstszego klimatu, porządnego kopa czy lepsze i bardziej przekonujące pomysły. Rezultat jest taki, że albumu słucha się całkiem dobrze, ale bez ekscytacji i głębszego zaangażowania.

Debiut Vltimas wyróżniał się wewnętrzną spójnością stylistyczną i świetnym dopasowaniem poszczególnych elementów – wszystko się pięknie zazębiało i tworzyło imponującą całość. Epic na tym polu zawodzi, a różnice w poziomie między tymi lepszymi i słabszymi utworami są zaskakująco duże. Takie „Miserere”, „Exercitus Irae” i „Scorcher” są zwarte, akuratne i mają dość pierdolnięcia, żeby przykuć uwagę i dobrze rozbujać, natomiast już „Mephisto Manifesto”, „Invictus” i „Spoils Of War” (czyli te najdłuższe) zawierają trochę sztucznych wypełniaczy, rozjeżdżają się i momentami przynudzają. Pozostałe kawałki zwyczajnie przelatują, nie wywołując żadnych konkretnych emocji.

Osobną kwestią są wokale Vincenta, który w mocniejszych partiach spisał się standardowo, czyli bardzo dobrze, a w hmm… epickich niestety przeszarżował. Poprzednio eksperymenty z głosem nadawały utworom podniosłości, nowego wymiaru, tym razem w jakichś 80% drażnią dziwną manierą. Można je traktować jako urozmaicenie, ale z tych hmm… specyficznych, do których trzeba się przyzwyczaić albo nauczyć ignorować.

Nie zamierzam się czepiać brzmienia ani produkcji, bo od strony technicznej wszystko się tu zgadza, a pod pewnymi względami (bas!) jest nawet lepiej, niż na debiucie. Szkoda tylko, że jeśli chodzi o samą muzykę, Vltimas zrobili krok wstecz. Gdyby Epic okroić do rozmiaru epki, byłoby jednakowoż zajebiście.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/VLTIMAS/

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: