19 sierpnia 2025

Geryon – The Wound And The Bow [2016]

Geryon - The Wound And The Bow recenzja reviewGorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.

Patent Geryon na oryginalność nawet na papierze nie wyglądał na prosty: wziąć styl z „Obscura” i przysposobić go do świadomie uszczuplonego instrumentarium – coś takiego nie miało prawa się udać. Debiutanckim selftajtlem z 2013 roku Amerykanie udowodnili jednak, że to nie tylko wykonalne, ale i ma sens, nie jest przy tym tylko sztuką dla sztuki. Geryon „uawangardzili” awangardę i… nic, ich wysiłki przeszły bez echa. Musiały minąć kolejne trzy lata, żeby zespół, z pomocą Colina Marstona w roli mecenasa sztuki, dorobił się kontraktu i przyzwoitej dystrybucji. Nie dorobił się natomiast rozpoznawalności, o popularności nie wspominając.

Od początku było wiadomo, że udziwniając to, co już w oryginale było dla wielu dziwne, Geryon nie stanie się nagle gwiazdą z pierwszej ligi, ale na The Wound And The Bow zespół uczciwie zapracował sobie na podziw i uznanie. To cholernie specyficzna muzyka – złożona, ale pozbawiona wodotrysków; wysublimowana, ale jednak surowa w formie; brzmiąca znajomo, ale nietypowa… Wydaje się, że zredukowana do basu, perkusji i wokalu powinna być dużo czytelniejsza i łatwiejsza do ogarnięcia od tego, co wymyślili mistrzowie z Gorguts, a jest zgoła inaczej i trzeba się przy niej mocniej się skupić. Jakby tego było mało, poziom intensywności uzyskany przez Amerykanów w zasadzie nie odbiega od takiego Ad Nauseam – jest to zatem death metal pełną gębą – gęsty, wymagający i momentami zadziwiająco klimatyczny.

Album brzmi tak, jak należy – czysto i w pełni naturalnie. Produkcja nie jest ani przeładowana, ani przesadnie wypieszczona; mnóstwo w niej przestrzeni i charakterystycznego dla Marstona „piachu”, podkreślającego ludzki pierwiastek – jak w nagraniu z sali prób. Muzyce towarzyszy pierwszorzędny lemayowski wokal, który tylko potęguje skojarzenia z przełomową płytą Gorguts, więc tym bardziej szkoda, że zespół tak rzadko z niego korzysta. W niektórych dość oczywistych momentach aż się prosi o rozpaczliwy wrzask „Silenced, fragments of nostalgia / Laments, frailty of the mind” albo „Obscure feeling of immensity / Black Opera, unio-mystica”, no chyba, żeby wymyślili coś swojego…

Niedobory wokalu to pierwszy minus, jaki mi przychodzi do głowy w związku z The Wound And The Bow. Drugim są ambientowe zapychacze dla niepoznaki nazwane interludiami – pożytku z nich nie ma żadnego, tylko niepotrzebnie nabijają licznik. Te dwie kwestie nie zmieniają jednak faktu, że druga płyta Geryon to trzy kwadranse nietuzinkowego death metalu przeznaczonego dla otwartych głów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/geryondm

podobne płyty:

Udostępnij:

12 sierpnia 2025

Unmerciful – Devouring Darkness [2025]

Unmerciful - Devouring Darkness recenzja reviewStopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.

Po paru rundkach z Devouring Darkness można dojść do wniosku, że Unmerciful postanowili wycisnąć coś więcej ze stylu, w którym Origin dotarł do ściany jakieś dwie dekady temu, nie brnąc przy tym w jeszcze większą ekstremę, nie unowocześniając zbytnio formy, ani nie komplikując na siłę przekazu. Zamiast grać szybciej, gęściej, brutalniej, itd., Amerykanie zagrali w sposób bardziej zniuansowany, dzięki czemu Devouring Darkness to kawał porządnego, niebiorącego jeńców deathmetalowego wymiotu, którego na pewno nie można określić mianem jednowymiarowego. Chociaż na płycie bezsprzecznie dominują zabójcze tempa, utwory są zaaranżowane z dużą dbałością o dynamikę — tu pauza, tam małe zwolnienie, a jeszcze gdzie indziej trochę ciężkiej mielonki — więc natłok dźwięków nie przytłacza, zaś o monotonii nikt nie zdąży nawet pomyśleć.

Ponadto sporym atutem Devouring Darkness jest to, że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi nie sprowadza się jedynie do jazdy pod Origin i zawiera także kilka innych, w tym mniej oczywistych nawiązań, choć nie da się ukryć, że z podobnej półki, jeśli chodzi o wyziewność. Obecność wpływów Suffocation czy Hate Eternal w muzyce Unmerciful nie jest niczym nowym ani specjalnie zaskakującym (zaskakiwać może co najwyżej fakt, że ekipę Rutana słychać przede wszystkim w wolniejszych fragmentach), za to nietypowe (bo współczesne?) riffy i niepokojąco duszne klimaty charakterystyczne dla Avtotheism w kawałku tytułowym można już rozpatrywać jako powiew świeżości.

Fajny ten Unmerciful, taki nie za nowoczesny – bez ciągłych sweepów, vokillsów i gravity blastów, za to ciężki, czytelny i po staremu brutalny. Ciekaw jestem, co też Amerykanie wymyślą w przyszłości: czy zostaną przy tym stylu i będą go ulepszać, czy może jednak zechcą się rozwijać… po ścieżce wydeptanej przez Origin.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

4 sierpnia 2025

Rude – Soul Recall [2014]

Rude - Soul Recall recenzja reviewMoże to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.

Każdy namacalny element Soul Recall wskazuje na klasyczny krążek z początku lat 90. XX wieku: począwszy od doskonałej okładki autorstwa Seagrave’a, przez proste logo i niewyszukany layout, po przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi z tyłu płyty. Cała oprawa stanowi idealne uzupełnienie muzyki na tym albumie – death metalu, w którym pobrzmiewają patenty charakterystyczne dla Monstrosity, Malevolent Creation, Mercyless, Incubus, Resurrection, Loudblast, Disincarnate, Solstice, Pestilence, Morbid Angel czy Death. W odróżnieniu od konkurencji Rude czerpią inspiracje głównie z drugiej fali, więc zamiast kolejnych typowych riffów pod „Leprosy” dostajemy sporo blastowania a’la „Imperial Doom” czy pochodów na dwie stopy, w jakich specjalizował się Alex Marquez. Soul Recall jest zatem materiałem z jednej strony dość szybkim i brutalnym, a z drugiej zaś, dzięki licznym thrash’owym naleciałościom, lekkostrawnym i fajnie bujającym.

Świetny feeling, duża dynamika, częste zmiany tempa, dzikie solówki, wyraźny bas i piękny vandrunenowski wokal sprawiają, że od Soul Recall trudno się oderwać, zwłaszcza że brzmi wyjątkowo naturalnie. Rude stworzyli na potrzeby tej płyty kilka kawałków, które sprawiają wrażenie typowo koncertowych, takich w sam raz do zamiatania włosami podłogi (choćby „n Thy Name” czy „Forsaker”), i to właśnie w takim bezpośrednim graniu odnajdują się najlepiej. Amerykanie nie stronią jednakowoż od bardziej rozbudowanych i klimatycznych form, czego przykład mamy w „Memorial” i „Conjuring Of Fates” – oba są długie, urozmaicone i wcale nie zamulają.

Rude zaliczyli pozazdroszczenia godny start, po którym mogło być już tylko lepiej i przez chwilę nawet było, ale na pewno nie na tyle, żeby zdołali w pełni rozwinąć swój potencjał. W każdym razie poziom muzyki zawartej na Soul Recall powinien zawstydzić niejednego wciąż aktywnego klasyka gatunku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100031795407017

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 lipca 2025

Gruesome – Silent Echoes [2025]

Gruesome - Silent Echoes recenzja reviewI stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację „Human”. Amerykanie poświęcili temu tematowi masę uwagi, zajęło im to sporo czasu, a rezultat i tak jest daleki od ideału/oryginału. Bezpośredni i bardzo plastyczny styl „Leprosy” i „Spiritual Healing” był łatwy do powielenia — dlatego, pomimo odpychających motywów, „Savage Land” i „Twisted Prayers” nieźle trzymają się kupy — tymczasem złożenie czegoś sensownego na podstawie czwartego albumu Death okazało się dla Gruesome nie lada wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu w moim odczuciu zupełnie nie podołali.

Zacznę od tego, co mi na Silent Echoes pasuje i co doceniam. Pójdzie szybko, bo nie ma tego wiele. Dobry jest wokal Matta, choć emocji w nim za gorsz i należy go traktować jedynie jako kolejny instrument, nie zaś nośnik jakichkolwiek istotnych treści. Podoba mi się również brzmienie albumu: czytelne, selektywne, ale nie sterylne, z mooocno wyeksponowanymi centralkami. Muzycy Gruesome zadbali nawet o to, żeby od czasu do czasu na powierzchnię przebił się bas, który — ot ciekawostka — nagrał gitarzysta Dan Gonzalez, bo nominalna basistka zespołu była zdaje się za cienka w uszach. Poza tym uśmiech wywołuje layout krążka i sam nadruk na CD – zrzynka dopracowana w najmniejszych detalach.

Co mi natomiast na Silent Echoes nie pasuje? Muzyka. Tak po prostu. Gruesome bezwstydnie brną w ten swój „hołd dla Death”, więc na płytę trafiły odpowiedniki wszystkich hitów z „Human”, ale nie znalazło się na niej miejsce na choćby jeden dobry utwór. Życie pokazuje, że nie jest problemem sklecenie kawałka odwzorowującego strukturę „Secret Face”, „Lack Of Comprehension”, „Cosmic Sea” czy „Suicide Machine”; problemem jest ubranie go w sensownie zazębiające się riffy, zaproponowanie ciekawej melodii, fajnie poprowadzonej solówki albo przynajmniej chwytliwego refrenu. Silent Echoes to materiał straszliwie toporny w swej pseudo-techniczności, płaski, bez polotu i choćby szczątkowej wyrazistości – przelatuje między uszami, nie pozostawiając po sobie absolutnie nic, czego najlepszym przykładem jest bezpłciowy instrumental. Jedyne hmm… hajlajty, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście Silent Echoes, to jeden riff w „A Darkened Window” (nawet nie muszę precyzować, który) oraz ożywcze nawiązanie do Eagles w „Reason Denied”.

W trakcie pierwszego przesłuchania Silent Echoes można dojść do wniosku, że muzykom Gruesome zabrakło wyobraźni niezbędnej do zrobienia czegoś nieszablonowego (a i tak od szablonu…), a po kolejnych – że chyba także trochę umiejętności. Innymi słowy: że, nie odnajdują się w takim graniu i nie do końca je czują. Tego nie przykryją żadne czary-mary i zabiegi typu pożyczanie werbla, na którym Reinert nagrał „Focus”.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

22 lipca 2025

Autopsy – Live In Chicago [2020]

Autopsy – Live In Chicago recenzja reviewBiorąc do ręki Live In Chicago, spodziewałem się czegoś w rodzaju podsumowania jedenastu bardzo owocnych lat Autopsy od powrotu na scenę w 2009, bo i było co podsumowywać – trzy porządne płyty i tyleż samo równie udanych epek. Tymczasem tracklista albumu wygląda zaskakująco – jak mokry sen każdego wielbiciela staroci: cztery kawałki z „Mental Funeral”, jeden z „Acts Of The Unspeakable” i aż dziewięć z kultowego „Severed Survival”! No, kurwa, debestof jak się patrzy, w dodatku taki, o którym można napisać, że praktycznie wyczerpuje temat… A to i tak nie wszystko, co przygotowali Amerykanie.

Pierwsza w stu procentach oficjalna i wcześniej zaplanowana koncertówka Autopsy przynosi nam 18 kawałków syfiastego death metalu w bardzo charakterystycznym dla ekipy Reiferta stylu – z jednej strony prymitywnego i obleśnego, a z drugiej precyzyjnie odegranego i niesłychanie chwytliwego. Jako, że zespół skupił się na dwóch najstarszych płytach, mamy tu takie cudeńka jak „Ridden With Disease”, „Charred Remains”, „Twisted Mass Of Burnt Decay”, „Fleshcrawl” czy „Gasping For Air”. To cieszy, sam bym się pewnie obsrał z radości na widok takiej setlisty, aaale wydaje mi się, że te współczesne materiały również powinny mieć przyzwoitą reprezentację, bo w pełni na to zasługują. Niestety, z nowych rzeczy panowie zagrali tylko „Arch Cadaver” i „Burial” oraz… „Maggots In The Mirror”, który później trafił na „Morbidity Triumphant”. Nie mam wątpliwości, że gdyby tak zapodali pełną wersją „Sadistic Gratification”, obsrałbym się bardziej.

Pierwotnie pomysł na tę koncerówkę wyglądał ponoć jak w przypadku Obituary i ich „Ten Thousand Ways To Die”, czyli taki ulepek: po jednym kawałku z każdego występu na trasie. Plany uległy zmianie w Chicago, gdzie Autopsy wraz z Cianide, Molder i Professor Black (!) wyprzedali klub Reggies i było tak zajebiście, że ohoho, jejciu jejciu i łzy wzruszenia. No i cóż… po tym, co słychać na Live In Chicago, warunki lokalowo–sprzętowe oceniam jako dobre, ale publikę… eh. Ktoś tam krzyczy, ktoś tam gwiżdże, tylko wszystko to takie niemrawe, jak na wiejskim festynie, a nie święcie metalu. Reifert komplementuje ludzi jako „fucking amazing”, ale nie wiem, ile w tym powagi, a ile sarkazmu. W Polsce fani zagłuszyliby zespół.

Live In Chicago na pewno nie można zaliczyć do wybitnych czy wyróżniających się koncertówek, co nie zmienia faktu, że miłośnikom Autopsy (zwłaszcza tym starszym) powinna sprawić dużo radości. Materiał brzmi naprawdę dobrze, zespół imponuje wysoką formą, a dobór kawałków to piękny ukłon w stronę oddanej publiki. Przy okazji to ostatnie wydawnictwo, na którym pojawia się basista Joe Allen.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 lipca 2025

Retromorphosis – Psalmus Mortis [2025]

Retromorphosis - Psalmus Mortis recenzja reviewSpawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę „Incurso” – długo przy nim majstrowali, przerabiali na wszystkie strony, a rezultat ciągle nie mógł sprostać wymaganiom, jakie przed sobą postawili. Szacunek za to, że nie chcieli wcisnąć fanom byle czego. Przynajmniej pod starą nazwą… Pod nową – to co innego, wszak szkoda, żeby materiał, nad którym spędziło się tyle czasu — jakikolwiek by on nie był — został pogrzebany gdzieś w szufladzie.

Od pierwszych sekund instrumentalnego „Obscure Exordium” słychać, że za Psalmus Mortis odpowiadają ludzie, którzy z dumą podpisali się pod „Incurso” – tego charakterystycznego stylu po prostu nie można pomylić z nikim innym. Stąd też obie płyty mają mnóstwo punktów wspólnych: na obu pojawiają się te same schematy i rozwiązania aranżacyjne, brzmią bardzo podobnie, wokalnie także są zbliżone, a poza tym łączy je przezajebista precyzja wykonania. Różni natomiast to, co niestety najważniejsze: poziom kompozycji. Miał rację Jonas Bryssling, zmieniając szyld zespołu – Psalmus Mortis na godnego następcę „Incurso” jest zwyczajnie za cienki, choć na tle innych współczesnych płyt z technicznym death metalem — Obscura… — nie wypada wcale obciachowo.

Retromorphosis mieli całą masę czasu na dopracowanie tych kawałków w najdrobniejszych szczegółach, no i trzeba uczciwie przyznać, że brzmią na dopracowane, może nawet na przedobrzone – jakby Szwedzi doszli z nimi do optymalnego poziomu zajebistości, a potem niezadowoleni zaczęli kombinować na siłę i je rozwalili od środka. W rezultacie Psalmus Mortis nie zaskakuje, brakuje mu świeżości, polotu, wyrazistości i pieprznięcia Spawn Of Possession. Imponujących fragmentów oczywiście tutaj nie brakuje — i to w zasadzie w każdym kawałku, szczególnie w „Retromorphosis” — ale od składu z taaakim potencjałem nie oczekuję fajnych fragmentów, tylko urywającej dupy całości. Zamiast tego dostałem bazującego na doskonale znanych patentach odgrzewanego kotleta, przyozdobionego zalatującymi stęchlizną partiami klawiszy i wrzuconymi w przypadkowych miejscach przeciętnymi orkiestracjami.

Mimo pewnych przebłysków i fachowego czesania zawartość Psalmus Mortis koniec końców rozczarowuje. Właśnie tego powinienem się po Retromorphosis spodziewać, ale naiwnie liczyłem na pozytywne zaskoczenie. Nie wyszło. To dobry tech-death’owy krążek, który nie ma startu do Spawn Of Possession; może za to nakręcić zainteresowanie tym zespołem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/retromorphosis.swe

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2025

Consumption – Catharsis [2025]

Consumption - Catharsis recenzja reviewConsumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.

Z dotychczas wydanej trójki Catharsis jest materiałem najprzystępniejszym, z mocno, acz nie do przesady, uwypuklonymi melodiami, większą ilością zwolnień, ciekawie potraktowanymi — od naprawdę efekciarskich do takich zalatujących nawet death 'n' roll — solówkami i mnóstwem rytmów z kategorii „banger”. Nie wzięło się to oczywiście znikąd. Można w tym miejscu coś ściemniać o naturalnej ewolucji, otwartości na nowe środki wyrazu itp. dyrdymałach, ale można też krócej: panowie podpatrzyli to i owo na „Heartwork”. Skoro wpływy Carcass towarzyszą Consumption od zawsze, to nie powinno nikogo dziwić, że w którymś momencie Szwedzi zapragną nawiązać do najpopularniejszej płyty Anglików. Trzeba przy tym nadmienić, że Catharsis wcale nie sprowadza się do ordynarnej zrzynki, zespół po prostu niekiedy przemyca podobne rozwiązania stylistyczne.

Consumption bardziej niż zwykle postawili na chwytliwość muzyki, to niezaprzeczalny fakt, ale to nie znaczy, że zpizdowacieli i plumkają teraz w tej samej lidze, co chociażby Amon Amarth czy inny In Flames. Nic z tych rzeczy! Na Catharsis dominuje ciężar, charakterystycznie bite blasty („Mortal Mess”, „The Cleaver Falls”, „Odium In Corde Tuo”…) i rzygający krwią wokal – czyli wszystko się zgadza. Death metal pełną gębą, któremu — oprócz braku jakiejkolwiek oryginalności — nie można praktycznie niczego zarzucić. Catharsis wchodzi gładko, jest lekkostrawny i nie wymaga żadnego intelektualnego wysiłku. Szwedzi zmajstrowali aż 50 minut materiału, więc każdy powinien zostać nim odpowiednio nasycony, choć raczej nie do wyrzygu.

Catharsis na pewno zasługuje na uwagę i przynajmniej kilka przesłuchań, tym bardziej, że z każdym kolejnym daje więcej radochy. Doceniam wysyłki muzyków Consumption i wysoki poziom całości, ale jednak dla mnie optimum tego stylu zespół osiągnął na „Necrotic Lust” i tamten krążek oceniam wyżej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/consumptionsweden
Udostępnij:

4 lipca 2025

Witchmaster – Masochistic Devil Worship [2002]

Witchmaster - Masochistic Devil Worship recenzja reviewDebiut Witchmaster, choć naprawdę klawy i chwytający za jaja, nie został należycie doceniony, zaś sam zespół potraktowano z przymrużeniem oka – bardziej jako skandalizującą ciekawostkę przyrodniczą, niż kapelę z krwi i kości. Sytuacja uległa zmianie, gdy w ramach gruntownej przebudowy składu za perkusją zasiadł niejaki Inferno. Nagle okazało się, że Witchmaster to czołówka polskiej ekstremy i najprawdziwszy kult, a „Masochistic Devil Worship” to wzór, jak napierdalać ku chwale Szatana. Ze skrajności w skrajność… Jak zwykle w takich przypadkach, na dalszy plan zeszła muzyka. Muzyka, która wcale nie przeszła aż tak wielkiej metamorfozy, jak to wszędzie sugerowano.

Pewne różnice między „Violence & Blasphemy” a Masochistic Devil Worship — czy to na plus, czy minus — oczywiście występują, ale absolutnie nie ma mowy o przepaści między tymi materiałami, zaś doszukiwanie się w dwójce nowej jakości to już gruba przesada. Raz, że Witchmaster na wczesnym etapie dorobił się dość rozpoznawalnego stylu, który wciąż jest tu mocno wyczuwalny, a dwa, że wszystkie zmiany, do jakich doszło w między tymi płytami, są naturalne i łatwe do uzasadnienia – choćby upływającym czasem i nowymi ludźmi.

Jak niektórzy pewnie się orientują, spora część kawałków na debiucie w momencie wydania płyty była już leciwa (za to solidnie ograna), czego odzwierciedleniem były ich klasyczne struktury, thrash’owa melodyka oraz, co najważniejsze, zajebisty oldskulowy feeling, dzięki któremu krążek wciągało się nosem. Dwójka pod tym względem wygląda inaczej: jest świeższa, a przy tym bardziej dzika, niechlujna, brutalna (choć Inferno bębni oszczędniej, niż w Azarath czy Behemoth), ordynarna, spontaniczna i nieprzewidywalna. Nie znaczy to jednak, że Masochistic Devil Worship słabuje pod względem chwytliwości (bo to chwytliwość innego typu) albo nie zawiera numerów charakterystycznych dla „Violence & Blasphemy” (najbliższe są mu „Fuck Off And Die” i „Transgression”).

Z muzyką zawartą na Masochistic Devil Worship nie mam żadnych problemów (oprócz coverów Sarcófago i Sodom – oba niepotrzebne) i wchodzi mi naprawdę dobrze, jednak wokale… wokale to już nie ten poziom patologii, co na „Violence & Blasphemy”. Są numery, jak „Obediance” czy tytułowy, kiedy Geryon i Bastis dają popalić, ale niestety przez większość czasu w ich partiach brakuje większego szaleństwa. Może to kwestia ekspresowej sesji, może słabszych aranżacji, a może małej ilości używek – mogę tylko zgadywać. Wiem natomiast, że z Rejash’em byłoby lepiej.

Witchmaster udowodnił na Masochistic Devil Worship, że jest zespołem z charakterem, robiącym wszystko po swojemu i lejącym na oczekiwania potencjalnych odbiorców – to właśnie dla nich przygotował wielce wymowny „Fuck Off And Die”.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WitchmasterBand/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 czerwca 2025

Molested Divinity – The Primordial [2023]

Molested Divinity - The Primordial recenzja reviewMolested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.

Jeśli w muzyce Molested Divinity cokolwiek zmieniło się od wydania „Unearthing The Void”, to naprawdę niewiele, dosłownie detale, ale właśnie to te detale — w połączeniu z porządnie nasyconą, acz selektywną produkcją — stanowią o tym, że The Primordial jest krążkiem całościowo ciekawszym i mocniej angażującym, w swojej stylistyce wręcz kompletnym. Jest tu dosłownie wszystko, czego oczekuję od takiego grania (w dodatku w rozsądnych ilościach) i bodaj ani jednego elementu, którego byłbym skłonny się pozbyć. Nie bez znaczenia jest także to, że przy tak bardzo wyśrubowanym poziomie brutalności trzeci album Turków szybko wpada w ucho i można się nim zwyczajnie cieszyć.

Nie mam zamiaru wmawiać komukolwiek, że Molested Divinity stworzyli tu coś unikatowego, czego nikt przed nimi nie zrobił, jednak bez wątpienia za sprawą The Primordial awansowali w hierarchii brutal death. Obecne już wcześniej podobieństwa do Defeated Sanity, Cenotaph czy Inherit Disease nadal występują w muzyce Turków (choć w różnym natężeniu), ale nie rozpatrywałbym ich w kategorii zrzynki, co raczej jako wskaźnik poziomu, na jaki się wspięli wraz z tym albumem. Warto przy okazji zaznaczyć, że po względem technicznym kawałki Molested Divinity wydają się trochę prostsze i bardziej przystępne od utworów wspomnianej trójki – zespół napiera bez litości, gęsto i intensywnie, ale ani przez chwilę nie przegina z kombinacjami, a od jazzu trzyma się z daleka.

Jako że nawet na siłę nie potrafię się na The Primordial do czegokolwiek przyczepić, to skorzystam z okazji i po raz kolejny podważę sens utrzymywania przy życiu Decimation, skoro wielkich perspektyw przed tym zespołem raczej nie ma. Emre Üren powinien olać sentymenty, podjąć męską decyzję i skupić się wyłącznie na tym, co naprawdę dobrze mu wychodzi – na Molested Divinity, który ma znacznie większy potencjał i daje szersze możliwości do rozwoju/popisu.

Podsumowanie było już we wstępie, ale dla pewności się powtórzę: to najlepszy (i najdłuższy, hehe…) materiał w dorobku Molested Divinity, z którym bez kompleksów mogą pchać się do czołówki takiego grania.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/molesteddivinity/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2025

Exhumed – Gore Metal [1998]

Exhumed - Gore Metal recenzja reviewW ciągu paru lat tułaczki w podziemiu Exhumed zaliczyli dwa istotne przełomy, jeśli chodzi o rozpoznawalność. Pierwszym był split „In The Name Of Gore” z Hemdale, który zwrócił na nich oczy fanów ekstremy, a drugim wydany przez Relapse debiut, dzięki któremu udało im się zaistnieć w świadomości zwykłych słuchaczy oraz — już zdecydowanie na wyrost — trafić do czołówki krwistego metalu. W parze z rosnącą popularnością zespołu szedł rozwój stricte muzyczny, choć akurat w tym przypadku o znaczących przełomach nie może być mowy, co najwyżej o naturalnej ewolucji.

Gore Metal wyraźnie przerasta poprzednie wydawnictwa Exhumed, bo jest i lepiej zagrany, i wyprodukowany (James Murphy odpowiada za mix), a przy tym w żadnym stopniu nie wyłamuje się z przyjętej przez zespół konwencji. Słychać tu wierność ideałom, jak również rozwój, jaki poczyniła cała kapela, ale… pod względem poziomu kompozycji debiut Amerykanów wcale dupy nie urywa. Carcassowy death-grind z punkowym zacięciem ma to do siebie, że zwykle dobrze wchodzi i tak też jest z Gore Metal, tyle że później z tej płyty niewiele w głowie pozostaje. Na przestrzeni lat zespół nauczył się pisać dość uporządkowane kawałki (co nie znaczy, że wyzbył się chaosu – vide niektóre solówki), jednak nie dorósł jeszcze do tego, by je jakoś sensownie zróżnicować. W rezultacie materiał jest zbyt schematyczny i jednowymiarowy, zwłaszcza jak na taką (43 minuty) objętość.

Wrażenie jednorodności — a niekiedy nawet monotonii — Gore Metal potęguje bardzo równy poziom poszczególnych utworów – absolutnie nie ma się czym zachwycać, ale też nic od nich nie odrzuca, są po prostu średniawe. Wprawdzie im dalej (naprawdę daleko – od dziesiątego numeru wzwyż) w las, tym robi się trochę ciekawiej i pojawiają się jakieś przebłyski talentu, jednak wciąż nie ma ich tak dużo ani nie są aż tak szałowe, żeby zmienić raczej chłodny odbiór całości. Cover Sodom niczego nie wnosi, bo i czemu miałby wnosić.

Na swój debiutancki album kolesie z Exhumed stworzyli materiał na miarę swoich ówczesnych możliwości, czyli dosyć solidny, ale niewiele wyrastający ponad przeciętność, którego najmocniejszym punktem jest… produkcja. Nie wątpię w ich zaangażowanie ani dobre chęci, problem w tym, że jeśli Gore Metal czymś szokuje, to absurdalnie przerysowaną oprawą, nie zaś zabójczą muzyką.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExhumedOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

18 czerwca 2025

Gorguts – Live In Rotterdam [2006]

Gorguts - Live In Rotterdam recenzja reviewW 2006 roku po Gorguts nie było już śladu, ale wciąż nie brakowało chętnych-przedsiębiorczych, którzy przy minimalnym wkładzie własnym byli skłonni przyciąć kilka dolców na tlącym się w fanach sentymencie do nazwy. Wystarczyło zagadać do Lemay’a, ten dał błogosławieństwo i włala – Kanadyjczycy dorobili się oficjalnej koncertówki. Koncertówki, która jest niczym innym, jak delikatnie przypudrowanym bootlegiem sprzedawanym w cenie regularnej płyty – pierwszy duży minus.

Materiał, jaki trafił na Live In Rotterdam, teoretycznie pochodzi z koncertu zagranego 17 kwietnia 1993 w Rotterdamie w ramach europejskiej trasy, którą kanadyjscy bogowie odbyli w towarzystwie Blasphemy. Czemu teoretycznie? Dlatego, że brzmienie jest podejrzanie selektywne nawet jak na daleko posunięty remaster, a chociaż Lemay zachęca publikę do aktywności (aż raz), to samej publiki ani przez sekundę nie słychać – ani między kawałkami, ani w ich trakcie. Ja wiem, że holenderscy fani uchodzą za wyjątkowo drętwych, ale są pewne granice i raz na jakiś czas odgłos paszczą wydać wypada, szczególnie przed wielkim Gorguts. Innymi słowy: atmosfery deathmetalowego święta brak – drugi duży minus.

„Setlista” tego wydawnictwa na pierwszy rzut oka wygląda bardzo zachęcająco, bo jest tu sześć numerów z „The Erosion Of Sanity” oraz dwa z „Considered Dead”, więc same wspaniałości, w dodatku świetnie zagrane i zaśpiewane z charakterystycznym dla Lemay’a przejęciem. Słucha się tego z przyjemnością, wszak to same przeboje, a wśród nich „Orphans Of Sickness”, „Inoculated Life”, „Dormant Misery” czy „Bodily Corrupted”. Problem w tym, że osiem kawałków wczesnego Gorguts daje w sumie jedynie 32 minuty, a to mało, naprawdę mało, zwłaszcza jak na Oficjalną Płytę Koncertową – trzeci duży minus.

Live In Rotterdam na kilometr śmierdzi jakimś przewałem. Nie zdziwiłbym się, gdyby ten cały „szoł” był zapisem próby przed trasą, kiedy nowy skład jeszcze się docierał, bo poprzedni posypał się zaraz po premierze „The Erosion Of Sanity”.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/GorgutsOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2025

Trauma – Comedy Is Over [1996]

Trauma - Comedy Is Over recenzja reviewNiewiele jest w polskim (death) metalu kapel równie zasłużonych, co Trauma, a jednocześnie tak bardzo niedocenianych. Ekipa Mistera niby zawsze cieszyła się jakimś tam szacunkiem, ale zupełnie nie przekładało się to na popularność wśród odbiorców, zainteresowanie wydawców czy promotorów. Sam zespół też nie robił zbyt wiele, żeby poszerzyć grupę potencjalnych słuchaczy: ani nie gonił za aktualną modą, ani nie robił wokół siebie zamieszania, ani też nie wymyślił sobie fikuśnego image’u i pokręconej ideologii – marketingowe samobójstwo. Chłopakom naiwnie wydawało się, że do sukcesu wystarczy sama muzyka…

Nie wystarczyła. Kiedy inni, gorsi i bardziej pazerni, dorabiali się błyszczących płyt, Trauma szarpała się z realiami, wydając w podziemiu kolejne demówki, zaś na upragniony debiut musiała czekać aż do 1996 roku. Właśnie wtedy nakładem Szkoda-Gadać-Kogo ukazała się Comedy Is Over – płyta… ehhh, kaseta z muzyką inną, niż wszystko wokół – nietypową, świeżą i oryginalną. Owszem, to wciąż był death metal, ale nieprzesadnie ekstremalny, w dodatku z wyczuwalnym progresywnym zacięciem, który nijak się miał do popularnych naonczas wariacji na temat Deicide i Morbid Angel. Na Comedy Is Over zespół, wbrew trendom, nie zafiksował się na szybkości czy brutalności, postawił za to na całokształt kompozycji i ich indywidualne wyróżniki.

Utwory na debiucie Traumy, zwłaszcza te dłuższe i najbardziej rozbudowane, do dziś zaskakują odważnym podejściem do tematu, bogactwem użytych środków i niebanalnymi strukturami. W każdym kawałku pojawiają się nieoczywiste rozwiązania, intrygujące melodie czy powodujące opad kopary solówki. Na Comedy Is Over grupa ma naprawdę wiele ciekawego do zaoferowania (oraz fachowo ogarnia to od strony technicznej) i nawet jeśli część z zawartych na krążku pomysłów jest, cóż… nieortodoksyjnie deathmetalowa, to są tak zaaranżowane, że po prostu pasują do całości i koniec końców świetnie się sprawdzają. I ważna kwestia – są charakterystyczne tylko dla Traumy i nie sposób przypisać ich innym kapelom.

Na Comedy Is Over trafiło tylko sześć, ale za to dojrzałych i znakomicie napisanych utworów (intro i outro z zasady pomijam), spośród których właściwie każdy mógłby stanowić wizytówkę albumu, bo i każdy skupia w sobie to, co u Traumy najlepsze. Mimo to i tak muszę wyróżnić niesamowity „Perfection”, który wyrasta na ten naj-naj już w trakcie pierwszego przesłuchania i już nigdy nie daje o sobie zapomnieć – totalne mistrzostwo Mistera i pokaz możliwości całego zespołu.

Jedynym słabszym punktem Comedy Is Over, a to i tak tylko z perspektywy czasu, jest produkcja. Nie ma dziadostwa, nie ma lipy, ale po 30 latach — uwaga, wielkie zdziwko — zwyczajnie się zestarzała (klawisze…), choć w swoim czasie na pewno nikomu — ani muzykom, ani realizatorom S.L. Studio — wstydu nie przynosiła. No i wyróżniała się na tle naszej sceny.

Debiut Traumy to dla mnie materiał wyjątkowy – oryginalny i absolutnie nie do podrobienia. Zawsze wracam do niego z takim samym zainteresowaniem i za każdym razem w napięciu wyczekuję solówki w „Perfection”. Klejnot w koronie polskiego death metalu!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 czerwca 2025

Mgła – Exercises In Futility [2015]

Mgła - Exercises In Futility recenzja reviewMgła to fenomen. Skromny jednoosobowy projekt, działający w głębokim cieniu Kriegsmaschine, który w niewiele ponad dekadę wyrósł na jedną z bardziej hajpowanych blackowych kapel na świecie. Taaak, to się, kurwa, nazywa sukces. Jeeednak pomimo napływających z każdej strony ochów i achów, do mnie muzyka Mgły nie trafiła ani za pierwszym, ani za drugim razem. Dopiero Exercises In Futility — jako materiał przełomowy i w każdym aspekcie dystansujący wszystkie poprzednie wydawnictwa razem wzięte — trwale zmienił moje podejście do zespołu. Właśnie takiej jakości oczekuję od grup wynoszonych na piedestał!

Exercises In Futility stylistycznie ani w ogólnych założeniach nie odbiega od starszego o trzy lata „With Hearts Toward None”, ale jak to w blacku – Diabeł tkwi w szczegółach. Począwszy od brzmienia, które wreszcie zyskało należytą głębię i selektywność, przez pewniej wykonane i czytelniejsze wokale, po same kompozycje, którym daleko do pozbawionego iskry monotonnego rzępolenia. Muzycy Mgły ujawnili tu swój prawdziwy potencjał, dzięki czemu utwory odznaczają się dużą wyrazistością, wewnętrzną różnorodnością, naprawdę ciekawymi pomysłami i całą masą aranżacyjnych smaczków (perkusja!). Całość jest spójna, dynamiczna i dopracowana w najdrobniejszych szczegółach, a przez to angażująca od początku do końca.

Wspomniana już wyżej wyrazistość muzyki Mgły ma dużo wspólnego z mocnej niż kiedykolwiek wcześniej zarysowanymi melodiami i kreowanym z ich pomocą dość melancholijnym klimatem. Żadne to tam pretensjonalne pitu-pitu, a rozsądnie prowadzone i naturalnie przenikające się motywy wyciskane prosto z gitar, które są dodatkowo podobijane bogatymi partiami perkusji. Nie ma w tym może wielkiej filozofii ani przesadnych technicznych zawiłości, a jednak struktury utworów sprawiają wrażenie bardzo gęstych i wielowymiarowych – mimo to łatwo zapadają w pamięć i nie można się nimi nasycić.

Na Exercises In Futility nie brakuje szybkich i agresywnych partii, a ogólny poziom intensywności materiału nie budzi zastrzeżeń, ale na pewno muzyka nie odznacza się aż taką surowością i piwnicznym sztynksem, co ta z poprzedniej płyty. Można nawet dojść do wniosku, że zespół złagodniał i stał się bardziej przystępny. Czy to źle? Niekoniecznie, lepiej być komercyjnym z klasą, niż podziemnym tylko dla zasady.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mglaofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 czerwca 2025

Rotting Christ – 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus [2025]

Rotting Christ - 35 Years Of Evil Existence - Live In Lycabettus recenzja reviewRotting Christ po wieeelu wizytach nad Wisłą wchłonął cuś niecuś z polskiej kultury i wcale nie chodzi mi tutaj o wódkę i pierogi, a o zamiłowanie do wszelkiego rodzaju rocznic, jubileuszy i akademii ku czci… które swoją drogą również można powiązać z wódką i pierogami. W rezultacie ostatnio dostaliśmy już drugi w ciągu dekady podwójny album koncertowy, którym Grecy świętują 35 rocznicę przejścia z prymitywnego grindu na bezbożny black metal. Pod względem wytrwałości mało kto może się równać z braćmi Tolis, natomiast bardziej konsekwentnych (stylistycznie) paru już by się znalazło – stąd też obie płyty wypełniają bardzo różne, niekiedy skrajnie, dźwięki.

Na 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus trafił niemal dwugodzinny koncert, jaki Rotting Christ zagrali w czerwcu 2024 w amfiteatrze na górze Lycabettus w Atenach. Koncert stosunkowo przekrojowy i dość satysfakcjonujący, jednak mam wrażenie, że przygotowany głównie z myślą o młodszych/nowych fanach. Skąd te przypuszczenia? Ano z osobliwości w setliście. Do tego, że Rottingi kompletnie olewają „Khronos”, zdążyłem się już z bólem serca przyzwyczaić, jednak całkowite pominięcie „Non Serviam” wydaje mi się zabiegiem z lekka dziwnym, tym bardziej, że numer tytułowy to kult i prawdziwy hymn, przy którym można sobie pokrzyczeć. Dostajemy za to niczym nieuzasadnioną nadreprezentację „Kata Ton Daimona Eaytoy” i niepotrzebny cover Thou Art Lord. Hitów oczywiście nie brakuje — m.in. „The Sign Of Evil Existence”, „King Of A Stellar War”, „Athanatoi Este”, „Nemecic”, „Under The Name Of Legion”, „Demonon Vrosis” — ale Grecy mogli dużo lepiej wyważyć program całości.

Objętościowo 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie odbiega zbyt drastycznie od „Lucifer Over Athens”, choć na pewno jest wydawnictwem skromniejszym (co się tyczy zwłaszcza liczby utworów i oprawy), nadrabia za to wysokim poziomem odegrania, profesjonalną (ale bez wodotrysków – życzyłbym sobie głośniejszych gitar) realizacją i odpowiednim klimatem. Konferansjerka może i nie rzuca na kolana, ale Sakis przy swoim doświadczeniu wie, co i kiedy powiedzieć, żeby wywołać reakcję u publiki. Właśnie, publika. Słychać ją bardzo dobrze, bierze ona czynny udział w koncercie i fajnie podkręca atmosferę – tego akurat na „Lucifer Over Athens” mi brakowało.

Trochę mnie zastanawia, czemu, zważywszy na ciekawe okoliczności przyrody, 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie wydano w formie blureja albo chociaż nie dołożono go do płyt audio. Miałoby to więcej sensu i wyglądało atrakcyjniej, niż gołe płyty i pozbawiony książeczki digipak z paskudną okładką. Do zakupu takiego zestawu na pewno bym zachęcał, a tak – bardziej polecam „Lucifer Over Athens”.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 czerwca 2025

Yattering – Human’s Pain [1998]

Yattering - Human’s Pain recenzja reviewZanim Yattering stworzył przełomowy „Murder’s Concept” i zwrócił na siebie uwagę (death) metalowego świata, po prostu se był – egzystował w głębokim podziemiu jak tysiące innych niewybijających się niczym kapel: klepał kolejne demówki, grał lokalne koncerty i w zasadzie tyle. Po paru latach szarpaniny z niesprzyjającymi realiami zespół dochrapał się jednakowoż debiutu — wydanego przez zupełnie nieistotną Moonlight Productions — który… przeszedł bez echa. Brak wymiernego sukcesu Human’s Pain można zrzucić na karb kiepskiej koniunktury, skromnej promocji czy nieprzychylności mediów, ale można wskazać też coś bliższego prawdy – ten materiał dupy nie urywa.

Human’s Pain to nieco ponad 40 minut dość brutalnego i mocno zagęszczonego death metalu, w którym dużą rolę odgrywa element ledwie kontrolowanego chaosu. Yattering stawia tu przede wszystkim na intensywny wygar, upakowane częstymi zmianami tempa struktury, efektowne techniczne zagrywki i szalone, a przy tym zaskakująco urozmaicone wokale. W związku z tym kompozycje zawarte na albumie do czytelnych czy najprostszych nie należą, co samo w sobie nie byłoby żadnym problemem, gdyby tylko były bardziej wyraziste. Niestety, pomimo naprawdę wielu kombinacji kawałki nie powodują żadnych uniesień ani nie zapadają w pamięć. Nawet najciekawszy w zestawie „Lost Within” trudno uznać za hit. Ktoś mógłby powiedzieć, że to taka specyfika stylu, a jednak Cryptopsy, do którego Yattering tu najbliżej, potrafili pisać wpadające w ucho wyziewy.

W każdym z utworów z Human’s Pain występuje sporo całkiem udanych pomysłów i nieszablonowych zagrywek, ale nie tworzą one spójnej, przekonującej całości; istnieją obok siebie i nie są w stanie należycie skupić uwagi. Brakuje mi tu ciągłości idei, podążania za rozpoczętym motywem i aranżacyjnej płynności. Mimo iż muzycy Yattering są co najmniej ogarnięci (zwłaszcza Ząbek!), to trochę się miotają – raz próbują zrobić coś nowoczesnego, ostro kombinując, raz uskuteczniają zwyczajną mielonkę w typie klasycznego death metalu – a to wszystko w obrębie jednego numeru. O ile każde z tych podejść osobno może się podobać, to wymieszane w przypadkowych proporcjach już nie przekonują.

Debiut Yattering nie jest dla mnie krążkiem, do którego warto jakoś szczególnie często wracać, bo zawiera zaledwie zalążki tego, czym zespół zasłynął/zachwycił później. To solidna robota, przyzwoicie wyprodukowana, ale bez znaczących przebłysków.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2025

Convent – Abandon Your Lord [2009]

Convent - Abandon Your Lord recenzja reviewPonad ćwierć wieku działalności Convent na krajowym poletku można podsumować krótko: pasmo niepowodzeń. Pomimo coraz to lepszej muzyki i całkiem niezłego na nią odzewu, zespół nigdy nie przebił się do krajowego mejnstrimu, choć niewątpliwie dorobił się rozpoznawalnej nazwy. Czasami szczęściu trzeba pomóc, nadstawiając dupska tu i ówdzie, jednak ludzie skupieni wokół Convent (a już zwłaszcza lider) zasłynęli z ostro manifestowanej niechęci do babrania się w scenowych układzikach, słodzenia komu popadnie i robienia kariery za wszelką cenę, czym zamknęli przed sobą niejedne drzwi. Postawa to może i chwalebna, ale mało opłacalna – najlepszym tego przykładem jest debiutancki Abandon Your Lord, który ukazał się w… dwudziestą rocznicę założenia zespołu.

Materiał na Abandon Your Lord powstawał przez baaardzo długi czas (historia niektórych utworów sięga nawet 1996 roku), a mimo to brzmi niezwykle spójnie, nie stracił nic z pierwotnej świeżości, zaś ogólną intensywnością dorównuje współczesnym produkcjom. Z jednej strony duża w tym zasługa wysokich umiejętności muzyków, a z drugiej specyficznego stylu Convent. Zespół świetnie odnajduje się w gęstym, pokomplikowanym graniu z mnóstwem niestandardowych zmian tempa, popieprzonymi solówkami czy oryginalnie pracującym basem, przy czym te wszystkie kombinacje brzmią naturalnie, w sposób niewymuszony, bo całość ma mocno klasyczny sznyt charakterystyczny dla Cryptopsy, Immolation i Morbid Angel. Co ważne – wrzucenie Convent do worka z tymi dużymi nazwami to ani przypadek, ani przesada.

Zespół wybrał sobie dość wymagającą dyscyplinę i w jej ramach serwuje naprawdę porządny wygrzew — szybki, brutalny i efektowny — jednak dzięki swojemu doświadczeniu w żadnym momencie nie przegina z zawiłością aranżacji czy ozdobnikami. Nie przeczę, że dla niektórych na Abandon Your Lord może się dziać zbyt wiele, ale nie wiązałbym z tego z przerostem formy nad treścią. Strona techniczna, choć istotna i dopieszczona, nie przesłania czystej agresji płynącej z muzyki Convent ani jej oldskulowego diabelskiego feelingu. Niezależnie od tego, ile w taki „Oppositive To The Nature”, „Blessed Amongst The Flock” czy „King Is Naked” władowano zagrywek, to przede wszystkim zgrabne deathmetalowe przeboje, do których chętnie się wraca.

Jedyny problem Abandon Your Lord widzę w bonusie – coverze Slayera. W zasadniczej części „Seasons In The Abyss” trzyma się kupy i jest poprawnie odegrany. Niestety już wokalom znanego z Azarath Bruna brakuje odpowiedniej dynamiki, zaś potencjalnie największa atrakcja tej wersji — kwartet smyczkowy — jedynie zamula i irytuje. Doceniam odwagę i nieortodoksyjne podejście do tematu, nie doceniam rezultatu.

Każdy, kto latami czekał na pełnowymiarowy debiut Convent, nie mógł być zawartością Abandon Your Lord zawiedziony. To dojrzały i niepozbawiony siary death metal w profesjonalnej oprawie brzmieniowej, przed którym nie raz przychodzi pochylić głowę w geście szacunku.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

19 maja 2025

Deception – Nuclear Wind [2004]

Deception - Nuclear Wind recenzja reviewDeception niestety nigdy nie zrobili kariery na miarę swojego potencjału, a zapowiadali się nadzwyczaj dobrze. Wydane na początku lat dwutysięcznych demówki zespołu na tle reszty polskiego podziemia wyróżniały się jasno określoną wizją muzyki i jej wysokim poziomem, zaś koncerty grane w ramach ich promocji chyba nikogo nie pozostawiły obojętnym. Świeżość, spontan i od groma wpływów Morbid Angel – to musiało chwycić. I chwyciło! Tym bardziej, że z roku na rok mielczanie nabierali doświadczenia i robili wyraźne postępy. Ukoronowaniem tego okresu jest debiutancki Nuclear Wind.

Tytuł pierwszej płyty Deception mówi wszystko o jej zawartości, nie pozostawia żadnych niedomówień i w zasadzie wyczerpuje temat: zespół napierdala. Podejście do muzyki, jej istota – to wszystko opiera się na bezlitosnym blastowaniu ku chwale death metalu. Stylistycznie nie ma tu zatem znaczących zmian w stosunku do demówek i nad całością wciąż unosi się duch Hate Eternal, jedynie aranżacje nowszych utworów są lepiej przemyślane, a ogólny poziom wykonania wyższy. Wiadomo, kompozycyjnie to dalej nie jest Everest — zwłaszcza gdy chłopaki wpadają w niekończące się ciągi blastów — ale żywiołowość materiału, jego energetyczność i niewymuszona chwytliwość zdecydowanie to wynagradzają.

Deception praktycznie nie zdejmują nogi z gazu, co nie znaczy, że Nuclear Wind jest albumem jednowymiarowym. Owszem, na pierwszy rzut ucha może sprawiać takie wrażenie, jednak trio z Mielca zadbało tu o pewne urozmaicenia, dzięki którym materiału słucha się bez poczucia znużenia. Pierwszym są solówki – trochę melodyjne, trochę dzikie, w sam raz, żeby zrobić odrobinę zamieszania pomiędzy kolejnymi blastami (jak w „Modern Apostles”). Drugim są wolniejsze, typowo koncertowe partie, bo i takie o dziwo występują – właśnie wtedy (choćby w „Revenge”) do głosu dochodzi fascynacja zespołu wgniatającą stroną Morbid Angel.

Po dwóch demówkach nagranych w Hertzu zespół zaryzykował i celem rejestracji debiutu udał się do Screw Factory. Opłaciło się, bo Nuclear Wind to bodaj najlepsza produkcja, jaka opuściła mury tego studia – jest w tym odpowiednia selektywność, jest wystarczająco dużo brudu, nie ma natomiast charakterystycznego dla tego miejsca plastiku.

Nuclear Wind to zaprawdę zacny debiut i warto do niego jak najczęściej wracać. Niby to nic niezwykłego — ot podany bez udziwnień death metal — a jednak doprowadzone do absurdu blastowanie wciąż robi wrażenie.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij:

3 maja 2025

Anima Damnata – Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration [2003]

Anima Damnata - Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration recenzja reviewPoczątki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.

Pierwsze co uderza w konfrontacji z Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration, to ogromny postęp techniczno-brzmieniowy, jak zespół zrobił od „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin”. Dwa lata doświadczeń scenicznych i profesjonalne podejście do realizacji (Hertz) sprawiły, że debiut Anima Damnata zachwyca precyzją wykonania i wyjątkowo czytelną produkcją, nie tracąc nic z ogólnej obleśności. Ten album to 36 minut napędzanego nienawiścią i spirytusem brutalnego death metalu, który łączy w sobie brud Incantation, ślepą furię Deicide i chaos wczesnego Kataklysm. Całość podano głównie w tempach zarezerwowanych dotąd dla Cryptopsy, Krisiun czy meksykańskiego Disgorge. W skrócie: Anima Damnata się nie pierdolą, więc naprawdę trzeba trochę skupienia i wytrwałości, żeby nadążyć tutaj za rozwojem wydarzeń.

Ekstremalność Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration nie podlega dyskusji i jest wręcz namacalna; po kontakcie z tym materiałem warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad sensem życia (i rzyci). Co istotne, tak wysoki poziom wyziewności wcale nie został uzyskany najprostszymi środkami. Pozornie wszystko sprowadza się do jednolitej sieczki, jednak cały zespół — a już zwłaszcza Master Of Depraved Dreaming And Emperor Of The Black Abyss The Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth (z Ulm) — mocno kombinuje w obrębie każdego utworu, żeby nie było zbyt szablonowo czy pospolicie. Mnóstwo tu zmian tempa (głównie między szybkim a bardzo szybkim), gitarowych niuansów i popieprzonych solówek, a w „Is It Worth Waiting For The Death Call?” nawet trafił się akcent humorystyczny… Na nudę nie można zatem narzekać, a chwytliwość niektórych kawałków („Antichristian Nuclear Shitlust”, „Satanation”, „Fecal Daemon”…) bywa zaskakująca.

Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration to znakomity i bardzo wyrazisty debiut, którego każdy element odpowiednio się ze sobą łączy, by jako całość uderzyć z rzadko spotykaną siłą. Czuć tu moc i zaangażowanie, które sprawiają, że łatwo uznać ten krążek za największe osiągnięcie Anima Damnata do chwili obecnej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/animadamnataofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2025

Azarath – Demon Seed [2001]

Azarath - Demon Seed recenzja reviewW latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.

Azarath oczywiście nie wymyślili death metalu na nowo, ale wychodząc od Morbid Angel, Immolation czy Sadistic Intent dorzucili do niego coś od siebie – zupełnie inny poziom intensywności, dzięki któremu Demon Seed to niespełna pół godziny bezlitosnego ataku na narząd słuchu. Zespół całkiem zgrabnie połączył tu wulgarne, lunatyczne napieprzanie z całą masą technicznych kombinacji, nie zostawiając przy tym miejsca na jakiekolwiek subtelności i upiększenia (chyba, że tym właśnie jest fragment z Beethovena), które mogłyby wpłynąć na przystępność muzyki. Demon Seed to jeden wielki młyn, młyn od początku do końca: pokręcone riffy, świdrujące solówki, notoryczne zmiany tempa i wokale tak dzikie, że pozostawiają ślad na psychice.

Utwory proponowane przez Azarath robią wrażenie swą gwałtownością i mocno poszatkowanymi strukturami, a ogarnięcie ich wcale nie jest rzeczą łatwą, bo poszczególni muzycy (a już zwłaszcza Inferno, który udowodnił, że jest najlepszym perkmanem w kraju) dokładają starań, żeby nie było nudno ani przesadnie czytelnie. Niezależnie od tego, czy kawałek trwa półtorej minuty czy ponad cztery, niesie ze sobą podobny ładunek hałasu. Nie przeczę, taki natłok bodźców może być męczący, ale jak rozumiem taki był zamysł – wszak hasłem promocyjnym towarzyszącym Demon Seed było „Destroy Yourself”.

Realizacja Demon Seed nie budzi większych zastrzeżeń (no, może z wyjątkiem werbla i niektórych talerzy), a nawet imponuje. Zespół nagrywał w Hertzu, a z robotą uwinął się w bodaj 30 godzin, z czego tylko 3 poświęcono na zarejestrowanie perkusji… Świadczy to przynajmniej o trzech rzeczach: wysokich umiejętnościach muzyków, kapitalnym ograniu materiału oraz fachowości ekipy studia.

Debiut Azarath pojawił się, narobił szumu i z miejsca pozamiatał większość konkurencji, nie tylko na krajowym poletku. A to była zaledwie próbka możliwości tego zespołu!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AzarathBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

19 kwietnia 2025

Dione – Astrolatry [2025]

Dione - Astrolatry recenzja reviewDwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione „Cosmosphere”, jednoosobowego projektu Krystiana Łukaszewicza. Był to bardzo obiecujący materiał i dzięki uprzejmości twórcy miałem możliwość sprawdzić, w jakie odmęty kosmosu zagłębił się tym razem na pierwszym pełniaku pt. Astrolatry.

Tenże kult ciał niebieskich objawiać się nam będzie w 8 utworach trwających w sumie prawie 38 minut, zatem wątpliwe czy zdążymy się materiałem znudzić. Ocenię album nie tylko pod względem muzycznym, ale także porównam go do EP w celu spostrzeżenia w jaką mroczną kosmologiczną podróż udał się twórca.

Album otwiera nam tytułowy „Astrolatry”. Jeśli ktoś pamięta EP, bardzo szybko zauważy, że pełniak po części kontynuuje dzieło poprzednika. Witają nas szybkie tempa, dzięki którym nie zapomnimy, że mamy do czynienia z black metalem. Nie brakuje tutaj zwolnień czy nawet solowych gitar, dzięki czemu nie znudzimy się „łubudubem”. W końcu Dione to nie Marduk i celuje w zupełnie inne konstelacje gwiazd. Zwłaszcza zakończenie „Astrolatry” nam to dobitnie uświadomi. „Black Discord” jest przedłużeniem poprzedniego tracku. Zasadniczo mogę spokojnie stwierdzić, nie rozdrabiając się na drobne, że płyta jest zarówno spójna jak i różnorodna. Widać, że kompozycyjnie Krystian ma wiele do zaoferowania i wie, jak te pomysły przekuć na muzykę. Słuchając zarówno EP jak i pełnika mamy tutaj niespełna godzinę grania i najważniejsze, że nic nie męczy. Zawdzięczamy to właśnie ciekawym pomysłom i aranżacjom. Dodatkowo cały czas czujemy, że obcujemy z black metalem. Podstawa Astrolatry nie pozostawia złudzeń. Dodajmy do tego tematykę kosmologiczną i wychodzi bardzo interesujące dzieło.

Niestety znajdzie się w tym kosmicznym miodzie radioaktywna łyżka dziegciu. Produkcja. Nie wiem czy Astrolatry było również nagrywane w Black Aura Audio, lecz porównując do „Cosmosphere” mam wrażenie, że dźwięk jest wytłumiony. Odczucie słuchowe jakby Krystian nagrywał w kartonowym pudle. Nie wiem czy to obrazowe przedstawienie sprawy jest wystarczające i trafne, ale ja to tak odebrałem zwłaszcza puszczając sobie album zaraz po Cosmosphere”. EP pod tym względem wydaje się bardziej „mięsista”, pełniejsza, przestronniejsza. No i wokale. Tak samo jak w EP, tak i tutaj są trochę schowane do tyłu. A szkoda. Po pierwsze wokal Krystiana jest bardzo dobry, wpisujący się w graną muzykę. Po drugie, gdy dochodzi do mocniejszych partii, gdzie perka i gitary zasuwają, wokal ginie w tle, nijako mieszając się ze wszystkimi instrumentami.

Podsumowując. Astrolatry to całościowy krok do przodu. Niemal 38 minut spędzimy wsłuchując się w meandry kosmosu. Płyta przedstawia nam świetny klimat wszechogarniającego wszechświata. Co dalej Dione? Czy gdzieś na obrzeżach ciemnej i zimnej kosmicznej pustki natrafimy na Ślepego Boga-Idiotę?…


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 kwietnia 2025

Hour Of Penance – Devotion [2024]

Hour Of Penance - Devotion recenzja reviewHour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę „Misotheism” przyszło nam czekać prawie pięć lat, mimo iż materiał był gotowy do wydania już w pierwszej połowie 2023. Ktoś tu ostro pokpił sprawę, a tropy prowadzą do Polski… Zaś co do Włochów, czy po dość istotnej zmianie na stanowisku perkusisty skupili całą swoją energię na stworzeniu jak najlepszego materiału? Nawet jeśli tak, to nie do końca im to wyszło, bo Devotion — choć stanowi dowód ich żelaznej konsekwencji w krzewieniu deathmetalowej zagłady — nie dorównuje poprzednikowi.

Stylistycznie wszystko się zgadza, bo Hour Of Penance dalej wymiatają tak, jak lubię: blast goni blast (Giacomo Torti przywędrował z Bloodtruth więc napierdalanie ma obcykane), gitary robią gęstą mielonkę, a wokalista ryczy z pełnym zaangażowaniem. Nie brakuje tutaj zarówno efektownych technicznych zagrywek a’la Nile, jak i charakterystycznych dla zespołu melodii – po prostu klasyka w ich wykonaniu. Niestety poziom utworów na Devotion nie jest aż tak wysoki, jakby się chciało (co nie znaczy, że nie jest wysoki!), a i ogólną fajnością/przebojowością trochę odstają one od tych najlepszych.

Z całą pewnością muzykom Hour Of Penance nie brakuje ani energii, ani pomysłów, ani też odwagi, co słychać zwłaszcza w pojawiających się w paru numerach (szczególnie w „The Ravenous Heralds” i „Spiralling Into Decline”) chórach i elementach symfonicznych. Nie ma ich dużo, nie są też przesadnie wyeksponowane, ale gdy już się pojawiają, robią dobrą robotę – dzięki nim niektóre fragmenty nabierają zajebistej podniosłości, podnoszą adrenalinę i dają większego kopa, a sama płyta zyskuje na klimacie i świeżości. Poza tym patent z epickimi wstawkami sprawdza się jako kontrast dla ekstremalnie szybkiej sieczki – zespół ma kolejne fajne urozmaicenie i przy okazji unika monotonii.

O przewadze „Misotheism” nad Devotion w kwestii poziomu kompozycji już wspomniałem, a to nie wszystko, bo pewien problem widzę jeszcze w produkcji albumu. Ogólnie jest dobra i charakterystyczna dla Hour Of Penance, jednak w brzmieniu jest trudne do zdefiniowania „mglące” coś, co sprawia, że między słuchaczem a muzyką powstaje jakaś bariera i w związku z tym dźwięk nie wali w pysk z pełną mocą. Niby to nic wielkiego ani trudnego do wyeliminowania w procesie masteringu, ale z jakiegoś powodu nic z tym nie zrobiono – ot, zagadka.

Dziewiąta płyta Hour Of Penance na pewno nie zmienia układu w „topie” tego zespołu i do ideału sporo jej brakuje, jednak warto jej poświęcić trochę czasu. Ja bym ją postawił na równi z „Cast The First Stone”, co oznacza, że jest całkiem atrakcyjnym deathmetalowym kąskiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hourofpenance

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 kwietnia 2025

Brutal Truth – Kill Trend Suicide [1996]

Brutal Truth - Kill Trend Suicide recenzja reviewPo nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.

Kill Trend Suicide to koronny dowód na to, że klasyczny grindcore stał się dla Brutal Truth zbyt ciasny, nudny i ograniczający. Owszem, zespół świetnie odnajduje się i w takiej stylistyce, ale prawdziwe perełki pojawiają się dopiero, gdy do gęstego napierdalania dorzuca jakieś dziwactwa. Napędzani zielskiem Amerykanie grają, co im się żywnie podoba, więc obok siebie występują tutaj kompletnie różne kawałki, które dodatkowo są mocno (zwłaszcza jak na niewielką objętość) urozmaicone wewnętrznie. Dzięki temu całość jest naprawdę dzika, ekstremalna i nieprzewidywalna, a na swój sposób także chwytliwa.

Przez większość czasu Brutal Truth kombinują do tego stopnia, że trudno stwierdzić, co na Kill Trend Suicide było zaplanowane, a co trafiło tam w rezultacie szalonej improwizacji. Utwory rozjeżdżają się we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i robią papkę z mózgu, co jednak nie oznacza, że nie tworzą zgrabnej całości. Nawet cover YDI siedzi tu zaskakująco dobrze – choć tempem wyraźnie odstaje od autorskich kompozycji, to stężeniem schizolstwa trzyma ich poziom. Brzmienie Kill Trend Suicide jest czytelne, choć dość niedbałe – albo tak miało być, albo tak wyszło, kto ich tam wie.

Brutal Truth pozostawili po sobie sporo ciekawej i nieszablonowej muzyki, która broni się nawet po paru dekadach. Ta zawarta na Kill Trend Suicide wydaje mi się ponadto wyjątkowo inspirująca – gdyby nie ta płytka, wielu późniejszych podopiecznych Relapse (i nie tylko) nie miałoby z czego zrzynać.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2025

Apophys – Prime Incursion [2015]

Apophys - Prime Incursion recenzja reviewMarketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.

A co to za muzyka? Współczesny (bo nowoczesny to za duże słowo) amerykański death metal środka w wersji europejskiej z jakąś tam kosmiczną/sci-fi otoczką. Apophys stroni od ekstremów – nie jest ani specjalnie szybki, ani brutalny, ani techniczny… z drugiej strony nie da się Holendrów podciągnąć pod granie wolne, proste i melodyjne. Dobrym odniesieniem będzie tu Abysmal Dawn (szczególnie z pierwszych płyt), a więc zespół-wieczny support: wykonawczo sprawny, aranżacyjnie ogarnięty i zajebiście rzetelny, ale bez tego mitycznego „czegoś”, co by sprawiło, że Prime Incursion przynajmniej u paru fanów trafi do kategorii „ulubione”.

Holendrzy nie trzymają się jednego konkretnego wzorca i pozwalają sobie czerpać z różnych źródeł, przy czym chodzi głównie o źródła nowszej daty, niekanoniczne. Stąd też na Prime Incursion słychać zarówno echa Decapitated, Kronos czy Hideous Divinity, jak i okazjonalne wpływy rodzimych kapel w typie Bodyfarm czy Caedere. Tak skomponowana mielonka jest dosyć zróżnicowana i może się podobać, bo i zagrana jest dobrze, i brzmi sensownie – po prostu robota profesjonalistów z niezłym zapleczem. Jeeednak nie ma sensu nastawiać się tu na jakiekolwiek uniesienia czy patenty z kosmosu, a i chwytliwość tych dźwięków jest średniawa. Mimo to „Humanity’s Epilogue” (zdecydowanie najciekawszy) albo „Dimensional Odyssey” potrafią się przebić do świadomości i na chwilę zostać w pamięci.

Apophys zaliczył całkiem przyzwoity start, więc do Prime Incursion można raz na jakiś czas wrócić na dwa-trzy szybkie przesłuchania. Przyzwoity start to jednak za mało jak na wymagania Metal Blade i zespół szybko dostał kopa/szansę, by rozwijać się gdzie indziej. Cyferki w excelu muszą się zgadzać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/apophysdeath



Udostępnij:

31 marca 2025

Obscura – A Sonication [2025]

Obscura - A Sonication recenzja reviewNieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.

Czy wiedza, że Kummerer wydymał kolegów i pozwolił sobie tu i ówdzie na mały plagiacik wpływa na odbiór A Sonication? Myślę, że nieszczególnie, bo właśnie takiego materiału spodziewałem się po płycie robionej w pośpiechu i nagrywanej w zbieranym na ostatnią chwilę składzie. Materiału bazującego wyłącznie na tym, co już znamy (czy raczej – co zna Kummerer), szalenie schematycznego (na żywo nie byłem w stanie rozróżnić kawałków z tej płyty), przewidywalnego, miałkiego, bez wyrazu i wyładowanego mnóstwem trudnych do uzasadnienia rozwiązań. Słychać w tym wszystkim Obscurę, to fakt, ale jest to Obscura w wersji LITE (uproszczonej, „umelodyjnionej” i pełnej zawstydzających przytupów: „Evenfall”, numer tytułowy…) tudzież na miarę obecnych możliwości Steffena. Zaskakuje tylko jedno: na A Sonication nie ma aż tyle progresywnego pitolonka, ile można było oczekiwać, znając zapatrywania lidera zespołu. Samego pitolonka natomiast nie brakuje.

A Sonication to najkrótszy album w dyskografii Obscury i to akurat działa na jego korzyść, bo gdyby był dłuższy, w typie kilku poprzednich, przebrnięcie przez całość byłaby nie lada wyzwaniem. A tak, przy 39 minutach, po prosu sobie przelatuje, nie pozostawiając między uszami niczego konkretnego; na plus zaliczam, że także niczego specjalnie odpychającego. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem jest tu instrumentalny „Beyond The Seventh Sun”, ale nie wiem, czy dlatego, że ogólnie jest dość przyjemny, czy dlatego, że pozbawiony wokali – optymistycznie uznajmy, że w grę wchodzi pierwsza opcja.

Album broni się od strony wykonawczej, wszak nagrywali go zawodowcy z nie byle jakim dorobkiem, jednak, co trzeba zaznaczyć, nie ma tu jakiegoś błysku. Żaden z instrumentalistów nie był w stanie wyryć na A Sonication swojej muzycznej osobowości, co najpewniej ma związek z pracą pod presją czasu i brakiem skrystalizowanej wizji. Co do produkcji… Zespół ponownie skorzystał z usług baaardzo znanego w branży Fredrika Nordströma, ale rezultat jego pracy jest co najmniej dyskusyjny. Płyta brzmi płasko, jest wyprana z pierdolnięcia i potwornie szeleści, co fatalnie wpływa na dynamikę i utrudnia dokopanie się do aranżacyjnych detali. Może właśnie taki był zamysł? No chyba, że ktoś tu zwyczajnie zapomniał o masteringu…

Nie przepadam za „Akróasis”, drażni mnie miętkość, przekombinowanie i rozwlekłość tego krążka, ale dzięki A Sonication zaczynam go szczerze doceniać. Artystycznie Kummerer wyłożył się tutaj na pysk i tylko od dobrej woli jego byłych kolegów zależy, czy nie pogrąży się także finansowo.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

27 marca 2025

Noctambulist – The Barren Form [2021]

Noctambulist - The Barren Form recenzja reviewZa sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.

Główną bolączką „Atmospheres Of Desolation” było to, że trwał niecałe pół godziny, a i tak w paru miejscach był ponaciągany w mało subtelny sposób. The Barren Form pod tym względem wygląda znacznie okazalej, ale tylko wygląda… Choć po wrzuceniu krążka do odtwarzacza wyświetlacz wskazuje aż 43 minuty, to po pierwszym przesłuchaniu trzeba je po swojemu skorygować. Z moich wyliczeń wynika, że około 10 minut albumu to wkurwiające rozwlekłością zapchajdziury (głównie ambientowe), których nie można nie uwzględnić przy ocenie. Panowie z Noctambulist, mimo iż bardziej doświadczeni i lepiej operujący instrumentami, pomylili okazjonalne wydawanie dźwięków z robieniem klimatu, przez co esencja płyty — skomasowany i pokręcony wyziew — traci spójność, rozmywa się, robią się w niej zaburzające skupienie wyrwy.

Amerykanie zrezygnowali z otoczki niby-tajemniczości wokół zespołu — zrobili sobie zdjęcia, a nawet umieścili teksty w bieda-paku — ale jeśli chodzi o styl, nie zmienili zbyt wiele w stosunku do „Atmospheres Of Desolation”, choć ja po prawdzie liczyłem na odrobinę inwencji z ich strony. Nie znaczy to, że jest źle. The Barren Form to bardzo gęsty, intensywny i momentami solidnie zakręcony death metal, w którym pobrzmiewają echa mistrzów z Ulcerate i Deathspell Omega, a gdzieniegdzie daje o sobie znać nie do końca okiełznany chaos charakterystyczny dla Altarage czy Imperial Triumphant. Nic to szczególnie nowego, ale profesjonalnie podany w swojej niszy sprawdza się naprawdę dobrze, bo muzycy Noctambulist potrafią zrobić porządny młyn, za którym chce się podążać – jeśli tylko nie nachodzi ich na eksperymenty z rozciąganiem utworów na siłę. W skrócie: gdy grają, to nie ma się do czego przyczepić, gdy udają granie, to już lepiej pstryknąć na następny kawałek.

Pod względem brzmienia i produkcji The Barren Form nie odbiega znacząco od debiutu – mamy tu do czynienia jedynie z naturalną ewolucją i udoskonalaniem detali, co przejawia się zwłaszcza w większej selektywności i bardziej nasyconym dźwięku. Podobnie jak na „Atmospheres Of Desolation”, wszystkie instrumenty pracują w dość wąskim paśmie, ale o dziwo uniknięto kompresji i całość zachowała sporo przestrzeni. Do takiego stylu pasuje to idealnie.

Ocena The Barren Form nastręcza trochę problemów, bo z jednej strony Noctambulist nagrali album lepszy od debiutu (choć w żaden sposób nie przełomowy), bardziej złożony i wymagający, a z drugiej zapchali go bzdurnymi ambientami, które nie pasują do niczego. Liczę, że za trzecim razem — o ile do niego dojdzie — darują sobie elektroniczne popierdywania. Death metal obroni się sam!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2025

God Dethroned – The Judas Paradox [2024]

God Dethroned - The Judas Paradox recenzja reviewWydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym „Illuminati” — taka zagrywka to trochę jak strzał w pysk.

Jak się okazało, warto było przymknąć oko na tę zniewagę, bo całościowo The Judas Paradox kopie zdecydowanie bardziej, niż poprzedni krążek, a takie „Hubris Anorexia”, „Rat Kingdom” czy „The Hanged Man” to prawdziwe petardy. Może to mieć związek ze sporymi — chyba nawet większymi niż kiedykolwiek — wpływami black metalu spod znaku Dark Funeral czy Ragnarok, co doskonale słychać w wielu riffach i pracy perkusji. Holendrzy oczywiście w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania (ani też nie spróbowali pójść z nim do przodu), bo nie brakuje tu ani charakterystycznych melodii, ani pewnego pierwiastka epickości, ale momentami bywa naprawdę gęsto i zadziornie. Problem tylko w tym, że nowe utwory nie zachwycają wyrazistością i nie mają takiego potencjału, by stać się ponadczasowymi hitami.

Pomimo dość wysokiego poziomu większości kompozycji i dobrej „słuchalności”, The Judas Paradox w niektórych fragmentach nieco się rozmywa, brakuje mu jasno określonego kierunku, a przez to nie sprawia takiej radochy, jak powinien. Winiłbym za to powrzucane tu i ówdzie elementy „pod ludzi”, jak chociażby zbyt ładne solówki (na szczęście nie wszystkie) czy riffy a’la Amon Amarth (ten w połowie „Asmodeus” jest wyjątkowo nie na miejscu). Nie bez znaczenia jest również to, że muzycy God Dethroned nie proponują tu niczego, czego byśmy już w ich wydaniu nie znali w takiej czy innej konfiguracji. W rezultacie materiał jest w jakimś stopniu przewidywalny i szablonowy.

Produkcja The Judas Paradox nie budzi większych zastrzeżeń: gitary brzmią odpowiednio masywnie i mięsiście, perkusja ma sporo przestrzeni, nawet bas jest cały czas dostępny na wyciągnięcie ucha. Byłoby jednak lepiej, gdyby producent płyty (niejaki pan Sattler…) z wyczuciem podszedł do wokali, bo te są mocno wyeksponowane i często górują nad instrumentami. Miało być agresywnie i diabelsko, a wyszło zwyczajnie za głośno.

Dwunasta płyta… dużo jak na zespół, który dwa razy się rozpadał. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo i pewnie miałby rację. Zwłaszcza że God Dethroned ostatnimi czasy mają problem z wspięciem się na wyżyny, a kolejne krążki nie wzbudzają takiego entuzjazmu, jak jeszcze 15 lat temu. U mnie sympatii i sentymentu starczyło na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: