Zanim Obscura stała się kapelą znaną, pełną gwiazd, Obscurą, która nagrała „Cosmogenesis”, była jedną z wielu kapel grających techniczny death, nieszczególnie wyróżniającą się z rzeszy podobnych kapel. Opisywany dziś krążek Retribution przeszedł przez świat bez większego echa i dopiero sukces „Cosmogenesis” odświeżył i odkurzył ten poniewierający się po kątach album. Niestety na tym koniec romantycznych historii, bo — w przeciwieństwie do hollywoodzkich standardów — wcale nie okazał się krążkiem niedocenionym, wybitnym czy też wyprzedzającym swoje czasy. Retribution to materiał solidny, przyzwoicie nagrany, całkiem miło wchodzący, ale bez większych fajerwerków i technicznych zajebistości. Ot, średnia krajowa (że tak zażartuję), może nieco powyżej średniej. Zdecydowanie na plus wypadają partie gitar, i choć do cudowności sporo im brakuje, to potrafią dostarczyć nielichej radości – są żywiołowe, melodyjne i pokombinowane, a co najważniejsze – mają w sobie zalążki wybitności. Na podobnym poziomie są solówki, tym jednak zdarza się „brzmieć jak”. Całkiem przyzwoicie prezentuje się album jako całość, zawiera w sobie sporą dawkę agresji i przyjemnego przypierdolenia. Nie raz też zdarzy się wam z uznaniem pokręcić kłakami do muzyki – można więc uznać, że z przebojowością nie jest źle. Jednak jak już powiedziałem – dotyczy to całokształtu. Schodząc piętro niżej okazuje się bowiem, że poszczególne utwory już takie wyraziste nie są. Prawda jest prosta jak programy polskich partii politycznych (za państwa przeproszeniem) – niewiele różnią się one pomiędzy sobą, oscylując w granicach obranego przez siebie modelu. I o ile w przypadku całego albumu gdzieś to umyka, nie jest tak wyraźnie odczuwalne, tak przy uważniejszym przysłuchaniu się poszczególnym kawałkom okazuje się, że są one, mówiąc kolokwialnie, zagrane na jedno kopyto. Wszystko brzmi podobnie i ma się wrażenie, że już się to słyszało. Trochę za mało na własny styl, trochę za wiele, by można było mówić o braku wtórności. Nie jest źle, ale fakt, iż płytka przeszła niezauważona okazuje się bardzo wymowny i jak najbardziej zrozumiały. Na zakończenie wrócę jednak do plusów, żeby na malkontenta nie wyjść. Cover „Lack of Comprehension” rozjebuje, rozpierdala w drobny mak. O żeż kurwa. Dziękuję, dobranoc.
ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.realmofobscura.com
inne płyty tego wykonawcy:
Gorefest to dla mnie najlepszy zespół w historii europejskiego death metalu. Tę pozycję zdobył u mnie swoim drugim, fenomenalnym albumem pt. False. Co prawda muszę wspomnieć, że w mojej subiektywnej opinii praktycznie każdy ich album wbił się dużymi złotymi literami w historię death metalu. Oczywiście nie wszyscy zapewne podzielają mój pogląd, ale na pewno mi przytakną w jednym punkcie, że False całkowicie zasłużenie może znaleźć się w alei („Idę, patrzę, a leją zasłużonych”… – przyp. demo) złotych albumów death metalu. False to totalny odkurw!!! Brutalność, technika, melodyjność i pomysłowość. Nie ma się do czego przyczepić, materiał po prostu zwala z nóg! Brutalne (czasem mocniej czasem lżej), melodyjne partie gitarowe, zajebiste solówki, młócki na perce i wokal Jan Chrisa paraliżują układ nerwowy odbiorcy. To właśnie ten album był przełomowym albumem w historii Gorefest. Tu narodziła się ich charakterystyczna motoryka, wyjątkowa gorefestowa melodyjność pięknie zanurzona w brutalności, a także unikalny wokal Jana Chrisa, bardzo brutalny, bardzo mocny i głęboki, ale jakże czytelny growl. Gdy usłyszysz takie kawałki jak „The Glorious Dead”, „State Of Mind” czy „Get – A – Life”, w jednej chwili przekonasz się do tej płyty. Od razu wyjebisz z domu, aby kupić False. Nie ma opcji, aby komuś ten LP nie przypadł do gustu, jest to po prostu niemożliwe!
Po przejściu Immolation do Nuclear Blast można było oczekiwać różnych cudów, a już na pewno ogromnej kampanii reklamowej i podpasek z wizerunkami członków zespołu. A tu nic, chyba, że znowu coś przespałem. Spokojnie, bez nadęcia i wielkich zapowiedzi Amerykanie sprokurowali najbrutalniejszy, najgwałtowniejszy, najbardziej popieprzony, najlepiej wyprodukowany (nagrywali standardowo w Millbrook, więc to pewnie Niemcy szczodrze sypnęli kaską na wypasioną sesję) i najgęściej zagrany krążek od czasu prześwietnego
Podejście numer 1: what the fuck??
Gdy Suffocation powróciło na scenę z
Never w drodze do trzeciej płyty zaliczył przejścia jak z wenezuelskiej telenoweli: były kilkukrotne zmiany składu (w tym epizod z wokalistką), studia, tytułu, no i w końcu wieeelkie opóźnienia, bo pierwotnie „Morbid Danger” powinien wyjść na przełomie 2006 i 2007 roku. W końcu dorwałem krążek w swe łapy i jestem, kurna, rozczarowany! Niestety nie jest to materiał, który kogokolwiek zaskoczy, olśni i sponiewiera – chyba że Japończyków. To dobra płyta w swoim gatunku i może się podobać, ale raczej niewiele ponadto. Przyczyny tak chłodnego odbioru mogą być różne. Raz, że osobiste oczekiwania miałem znacznie większe i mimo wszystko trochę inne. Dwa — już bardziej obiektywnie — że zespół stał się bardziej typowy, poukładany – stracił na wcześniejszej wyjątkowości i złagodniał. Już w zapowiedziach muzyka miała być inna niż na poprzednich płytach – i jest inna, choć gdzieniegdzie pobrzmiewają patenty bliskie
Niby projektu nie zawieszono, szlag Ameryki nie trafił (choć mógłby), nikomu rąk nie pourywało, a jednak ostatnie wydawnictwo spod znaku Węzła liczy sobie już 7 lat. Kawał czasu, jakby na to nie spojrzeć. Niemniej jednak ta muzyka ma w sobie coś, co sprawia, że się nie przejada, nie powszednieje, a jeśli w ogóle starzeje się, to czyni to z godnością i klasą. Z muzyką generalnie, a tego rodzaju w szczególności, bywa różnie – niektóre albumy wybitnie źle znoszą upływ czasu, po iluś tam przesłuchaniach okazuje się, że nie ma już żadnych tajemnic do odkrycia, żadnych zaskoczeń, żadnych „łał” – krążek zna się na wylot i okazuje się pusty i wyjedzony. A jak wiadomo – z pustego to i Olek ze Sławojem nie wychylą. Na szczęście przypadek Gordianowej płyty nie wpisuje się w ten smutny temat i nawet po wielu latach potrafi zaskoczyć nową nutą, dźwiękiem, który przez tyle lat umykał uwadze. Choćby pod tym właśnie kątem Emergent jest dziełem wyraźnie dojrzalszym, lepiej przemyślanym i dopracowanym w porównaniu z debiutem, który nie jest tak obfity w detale. Mniej tu dźwięku jako takiego, mniej tłoku, lecz to, co pozostało, jest dokładnie tam, gdzie być powinno (czego czasami dowiadujemy się po latach). Mniej też metalu, chociaż i na debiucie nie było go za wiele, mniej pośpiechu. Za to nietuzinkowych koncepcji, progresywnych, nowatorskich aranżacji jest w bród, w ilościach niekiedy przytłaczających. Przypomniałem sobie jeszcze jeden element, którego jest znacznie mniej, a mianowicie instrumentalnych popisów. Tylko teraz słuchajcie, bo powiem tylko raz – solówek jest ogrom, w sumie każdy kawałek składa się z kilku solówek, jedna po drugiej, granych na zmianę przez muzyków. Cały myk polega na tym, że nie są one już tak nachalne, bajeranckie w odpustowym znaczeniu. Są subtelniejsze i — o ile można tak powiedzieć — szlachetniejsze. W sumie można tak powiedzieć o całym albumie – że jest szlachetniejszy, bardziej wyborny. Mimo tych wszystkich ochów i achów dychy nie postawię, „9” też nie, dam tyle, ile debiutowi. A to dlatego, że w całej swojej wytrawności, bywa niekiedy zbyt odległy, zbyt wydumany i ciut mdły. Jak dżentelmen koło 70-tki.
Z ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!
W przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo
Po upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego 


