29 września 2010

The Dillinger Escape Plan – Ire Works [2007]

The Dillinger Escape Plan - Ire Works recenzja okładka review coverBardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 września 2010

Disgorge – Necrholocaust [2003]

Disgorge - Necrholocaus recenzja reviewNa swoim drugim płodzie, znaczy płycie, schorowane Mexy z Disgorge zawiesiły poprzeczkę dla wszelkiej maści gore-grindowych wypierdalaków bardzo, ale to bardzo wysoko. Cały świat słusznie zadawał sobie pytanie, czy mogą jeszcze bardziej nagiąć granice muzyczno-estetyczne i sprokurować coś w większym stopniu posranego i odrażającego. Wszak innych kapel na gore’owym poletku jakoś nie było stać na zbliżenie się do poziomu bezwzględnej i zwierzęcej (choć może jednak ludzkiej?) brutalności zaprezentowanej na „Forensick”. Necrholocaust może nie jest krążkiem bardziej odpychającym, ale na pewno pod wieloma względami przewyższa poprzednika, no i wypada najlepiej spośród ich wszystkich dokonań. Rzut okiem na okładkę (w przypadku Disgorge może być nawet dosłowny) pozwala stwierdzić, że daleko jej do ekstremalności dwóch wcześniejszych, ale ten „defekt” nadrabia zajebistą wymownością, przez co — razem z tytułem — stanowi paskudną zapowiedź zagłady. Sama muzyka nie robi tak piorunującego wrażenia (znaczy, nie szokuje już tak bardzo), jak to było w przypadku „Forensick”, ale na pewno jest wynaturzonym rozwinięciem stylu i formuły brzmieniowej zapoczątkowanej na „Chronic Corpora Infest”. Postęp wyraża się tu szczególnie w sferze produkcji (profesjonalny syf i ciężar, ale w granicach czytelności) oraz… przystępności muzyki. Momentami pojawiają się — choć to niewiarygodne — strzępy jakichś melodii (głównie pod starszy Carcass – „Raise The Pestilence” i „Macabre Realms Of Inhuman Bestiality” – ten drugi to doskonałe określenie tej płyty), momentami Meksykanie potrafią przywalić totalnie miażdżącym zwolnieniem (np. w „Necrholocaust” – te skrobiące w niskich rejestrach gitary!), niemniej jednak prawie przez cały czas mamy do czynienia z nadludzkim (nieludzkim) blastem pana Guillermo. Do tego w wokalu Antimo słychać jeszcze więcej bulgotu, częściej wrzeszczy i wydaje z siebie jakieś bliżej niezidentyfikowane dźwięki. Zabrzmi to nieco trywialnie, ale oni naprawdę przekraczają tu granice zdrowego nakurwiania. A teraz najzabawniejsze - tego ociekającego posoką wykurwu niezwykle przyjemnie się słucha! Kawałki mają prostsze struktury, są mniej techniczne, zbudowane z bardziej tradycyjnych riffów (niech nikomu do łba nie wpadnie przypadkiem Iron Maiden!) i błyskawicznie wpadają w ucho, bo bez problemu można jeden od drugiego odróżnić. Muzycy Disgorge nie gubią się już w chaosie i świadomie operują wszystkimi dostępnymi im środkami sonicznego gwałtu. Coś pięknego!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2010

Groinchurn – Whoami [2000]

Groinchurn - Whoami recenzja reviewHuemaj, trzeci duży materiał Groinchurn, powinien bez problemu — tak jak ich poprzednie wydawnictwa — zadowolić fanów urozmaiconego grind core’a. Nie trzeba być specem z konserwatorium, żeby stwierdzić, że muza od czasów „Fink” nieco się zmieniła. Nadal jest to dalekie od standardu, interesujące i inteligentne napierdalanie, ale w szczegółach to i owo poprzestawiano. Nie ma sensu, żebym wymieniał całą listę modyfikacji, bo to każdy słuchacz zrobi na własną rękę. Mnie najbardziej rzuciło się w uszy wyeksponowanie rock’n’rollowych naleciałości obecnych w twórczości ekipy z RPA oraz nieco inne podejście do produkcji. Bardzo fajnie to wpłynęło na charakter tych kawałków: jest różnorodnie, ostro i z jajami. Jeśli komuś się wydaje, że w związku z powyższym Groinchurn wymiękli i sprokurowali „Swansong 2”, to się może ociupinkę zdziwić po konfrontacji z pierwszymi taktami Whoami. W końcu to grind, a nie melodyjki do windy! W poczynaniach Groinchurn, obok dzikich krzyków i brutalnych uderzeń, nie brakuje dźwięków i patentów pojebanych, które z powodzeniem stosowali od początku, a na które inne zespoły z tego nurtu raczej by się nie zdecydowały, co tylko podkreśla wyjątkowość tych odizolowanych od reszty świata szaleńców. A te introsy i outrosy – toż to czysty miód!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 września 2010

Nasum – Human 2.0 [2000]

Nasum - Human 2.0 recenzja okładka review coverNasum właśnie za sprawą swojego drugiego — a zarazem najlepszego — albumu, Human 2.0 gwałtownie wtargnął do ścisłej czołówki moich ulubionych grindowych pomiotów. Nie mogło być inaczej, wszak to powalająca i nie dająca chwili na wytchnienie muza. Kogo by obchodziło, że wpływy klasyków pokroju Napalmów (struktury), Carcass (wokalny duecik) i Terrorizer (intensywność) są dość wyraźne. Ważne, że Nasum podaje zapoczątkowany przez nich gatunek w świeżej i nowoczesnej formie – łojąc jeszcze szybciej, brutalniej i bardziej profesjonalnie, dbając o każdy szczegół i nie pozostawiając miejsca na przypadek, a tym bardziej na odstępstwa od gatunku. Chłopaki potrafią bardziej niż na „Inhale / Exhale” zaskoczyć ciekawymi zmianami tempa, obezwładniającymi melodiami (znakomite „Shadows” i „Words To Die For” – tylko miejcie na uwadze, że to grind!), czy odważnymi poczynaniami na basie (tu z kolei „Sometimes Dead Is Better”), pozostają przy tym cały czas cholernie agresywni i do pewnego stopnia radykalni – po prostu nastawieni na precyzyjne dopierdalanie w łeb. Human 2.0 swą intensywnością, przy odpowiedniej głośności, potrafi wywołać ciary, dreszcze i przedśmiertne drgawki – sami przyznacie, że to wspaniałe uczucie! Solidne techniczne opanowanie instrumentów oraz klinicznie czyste i doskonale zbalansowane (dół bez zamulania, góra bez pisków) brzmienie sprawiają, że uprawiana przez Szwedów sieka trafia do każdego zakamarka mózgu, wwiercając się weń bardzo głęboko. W tekstach, tak jak na debiucie, podejmowane są głównie tematy polityczne, szczególnie dobrze to widać w „We’re Nothing But Pawns” i bardzo bezpośrednim dziewiętnastosekundowym „Sick System”. Te 25 numerów grindowej zagłady skutecznie zniszczy każdego – już po jednym przesłuchaniu człowiek czuje się jak świeżo wyrzygany. Nasum gwałci układ nerwowy przez uszy i nie stosuje przy tym żadnych półśrodków! Miazga!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 września 2010

Reinfection – They Die For Nothing [2000]

Reinfection - They Die For Nothing recenzja reviewBitą dekadę temu Reinfection mieli okazję konkretnie namieszać na światowych listach krwawych przebojów, ale tak się jakoś dziwnie poukładało, że kapela przepadła w cholerę – najprawdopodobniej przysłonięta jakimś szambem, któremu ktoś nadał pozory perfumerii zaraz po wybuchu mody na grind core’a. Źle się stało, powiadam wam, albowiem sprokurowany przez chłopaków cudny death-grindowy debiut powinien ich ustawić w pierwszej lidze. They Die For Nothing zaczyna się naprawdę uroczo, bo od odgłosów konających przedstawicieli naszej elitarnej klasy politycznej, którzy — jak to świnie — po utuczeniu przy złotym korycie, kończą swój nędzny żywot w dość przykry sposób – w symfonii kwików, pochrząkiwań i, zdaje się, wyładowań elektrycznych. Dalszy, niespełna półgodzinny ubój ma już charakter czysto muzyczny, choć pewnie znajdą się i tacy, dla których wyrafinowana twórczość Reinfection wiele wspólnego z muzyką nie ma – ale nie dość, że się mylą głuche skurwysyny, to jeszcze tracą kawał pierwszorzędnej jazdy. Pomimo rzeźniczej zawartości album, jak na ten gatunek, nie jest wcale produkcją jednolitą, bo w większości kawałków obok gęstego blastowania i szaleńczo mutujących riffów (a te są zaskakująco różnorodne i czytelne) wygospodarowano trochę miejsca albo na wbijające w ziemię zwolnienia, albo łupankę w średnim tempie (akurat do tupania i kręcenia młynków), a to pozytywnie wpłynęło na dynamikę kompozycji. Wokalnie – można powiedzieć, że standard: jebitnie niski bulgot i przeraźliwe wrzaski (jakby ktoś Rudolph’owi jaja ze skóry obdzierał), ale podany na dziko i bez tak często spotykanej żenady. Również brzmieniu nie można nic zarzucić, bo posiada wszystkie cechy klasowego grindowego wypierdolu i chyba nie jest przypadkiem, że nagrań dokonano w przybytku, który odpowiada za wydalenie „A Chapter Of Accidents”. Wszystkie elementy They Die For Nothing składają się na kurewsko brutalny i wbrew pozorom nie taki prosty wymiot, którym — o czym jestem przekonany! — zachwyceni będą zarówno miłośnicy tradycyjnego gore-grind spod znaku Carcass, patologicznego death metalu w typie Broken Hope czy nieco nowszych, bardziej pokombinowanych dźwięków a’la Brutal Truth i Cephalic Carnage.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/reinfectionband

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 września 2010

Phobia – Means Of Existence [1998]

Phobia - Means Of Existence recenzja reviewFobia niejedno ma oblicze. Może to być strach przed mostami (gefyrofobia), przed długimi wyrazami (hippopotomonstrosesquippedaliofobia), przed brudem (mizofobia – niespotykana wśród metalówek), przed tym, że jest się obserwowanym przez kaczkę (anatidafobia)… W końcu Fobia może przybrać formę czterech hałasujących kolesi z dalekiej Kalifornii. Amerykanie napierają przez nieco ponad pół godziny zaangażowany grind core zbudowany w oparciu o klasyczne wzorce – tak klasyczne, jak to tylko możliwe. Żeby oszczędzić sobie i wam zbędnej wyliczanki, ograniczę się tylko do dwóch najbardziej cisnących się na usta nazw: Napalm Death (najdalej do etapu „Utopia Banished”) i Terrorizer. Wszystko zatem powinno być jasne – jest dość szybko, szorstko, prosto, agresywnie i po punkowemu niechlujnie. Means Of Existence została stworzona przez zespół z pewnym doświadczeniem (prawie dziesięcioletni staż), ale nie oznacza to, że dążący do perfekcji i pozbawiony podziemnego rebelianckiego ducha. Takie  podejście „na odpierdol” jest szczególnie dostrzegalne w kwestii brzmienia i produkcji, które nie są najwyższych lotów i brakuje im profesjonalnego szlifu. Nie, żeby był to poziom głębokiej etiopskiej piwnicy, ale wystarczyłoby włożyć trochę więcej starań, żeby krążek zyskał na brutalności. Muzyka uprawiana przez ten kwartet nie skłania do głębszej kontemplacji (a na tym chyba im zależało), wielkiej sztuki też nie odnotowałem, jest tu za to niezły ładunek energii i sporo fragmentów, przy których można sobie histerycznie powrzeszczeć albo potupać nóżką (jeśli jest się w formie by nadążyć za perkmanem). W porównaniu z ówczesnymi wybrykami Nasum, Cephalic Carnage czy Groinchurn Amerykanie nie wypadają zbyt okazale, ale w swojej lidze dają radę, więc za pomocą Means Of Existence można czasem narobić hałasu w okolicy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phobiagrindcore

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 września 2010

Dead Infection – A Chapter Of Accidents [1995]

Dead Infection - A Chapter Of Accidents recenzja okładka review coverDruga duża płyta polskich bogów gore-grind to przyjemny zbiór 18 czystych gatunkowo wałków, których tematykę stanowią opisy różnych, mniej lub bardziej zabawnych, ale zawsze jednak w jakiś sposób tragicznych zdarzeń. Jak na koncept-album, teksty (jak z podupczonych wokali wychwycicie choć jedno normalne słowo, to moje najszczersze gratulacje!) nie są ze sobą ściśle powiązane, jednak można je uznać za wciągające (a nawet słitaśne) i godne polecenia, szczególnie „The End Of Love” i „Her Heart In Your Hands”… Muzyka zawarta na A Chapter Of Accidents to podręcznikowy przykład jak łoić brutalny, bezkompromisowy grindowy stuff – tu wszystko jest w jak najlepszym porządku. Dodać należy, że Dead Infection wyzbyli się elementów death metalu obecnych na debiucie. Płyta jest idealnym kąskiem dla tych maniaków, którzy popłakali się po tym, jak Carcass dali dupy na „Necroticism” (sic!), a Napalm Death porzucili hałas a’la „Scum” czy „From Enslavement To Obliteration”. Wesoła (patataj, patataj, patatataj…) ekipa z Białegostoku nie bawi się w smętne zawodzenie i napierdala bez opamiętania przez trzy numery na jednym riffie… Blastów jest oczywiście zatrzęsienie, do tego kilka miażdżących zwolnień, obowiązkowe nienormalne „charczenie” i popieprzone wrzaski – w skrócie: cała „muzyka” opiera się na jednym wielkim, wyziewnym, chaotycznym łomocie. Album nagrano w Izabelinie (m.in. KAT, Maryla Rodowicz, Acid Drinkers), przez co jest dość czytelny przy zachowaniu typowo grindowego zasyfienia. Jeśli kogoś taka raczej jednostajna — choć bardzo energiczna i wesoła — mordownia nie męczy (tudzież nudzi), to gorąco polecam! Reszta tylko się zniechęci. Albo porzyga.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 września 2010

Carcass – Reek Of Putrefaction [1988]

Carcass - Reek Of Putrefaction recenzja okładka review coverA cóż to do ciężkiej cholery jest? Dziki hałas? A owszem, zgadza się, ale to tylko mała i mniej istotna część prawdy. Ta ważniejsza mówi o forpoczcie grind core’a i albumie jak najbardziej kultowym. Słodki Odór rozkładu unosi się przez 22 kawałki (czyli prawie 40 minut), a przynosi ze sobą bezkompromisową napierduchę zagraną głównie w szybkich tempach – prostą, chaotyczną, brutalną i — przez konkretnie zryte wokalizy — popieprzoną, ale nie pozbawioną pewnej koncepcji. Koncepcji i humoru, bo takiego „Festerday” — od której strony by doń nie podejść — nie sposób traktować poważnie. Personalne koneksje mogłyby sugerować muzyczną zbieżność Carcass z Napalm Death, jednak łomot podpisany „by Ścierwo” nie jest zbyt podobny do tego, który uprawiali ich koledzy z Birmingham – przede wszystkim przez redukcję punkowych wpływów i ukierunkowanie na mięso w gitarach. Brzmienie jest utrzymane w klimatach garażowo-piwnicznych, więc od czasu do czasu jakiś element zaginie, a to się nieco przesunie względem całości… Innymi słowy jest tak sobie (sami Carcassowcy nigdy nie byli zeń zadowoleni, a — o ironio — stało się standardem w gatunku), ale miłośnicy demówek Mantas/Death czy Massacre powinni mieć wypas, bo to podobny ciężar gatunkowy, stopień zasyfienia i ten siermiężny gitarowy dół. Teksty naszpikowano (udany żart…) bez ładu i składu masą medycznych terminów, dzięki czemu nie tyle są trudne w odbiorze, co po prostu, w większości, kupy się nie trzymają. Za to bez wątpienia są ekstremalne i pasuj do mięsnej okładki. Żeby było zabawniej – te wszystkie przesycone juchą i flakami wizje zrodziły się w głowach… wegetarianów i weganina. Reek Of Putrefaction, choć to ciągłe źródło inspiracji i album dla gatunku przecież przełomowy, dziś nie wysadza z butów tak jak kiedyś – ale nie musi, swoje zrobił, teraz po prostu przyjemnie się go słucha.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2010

Napalm Death – Scum [1987]

Napalm Death - Scum recenzja okładka review coverZ uśmieszkiem słucha się dziś tego, jak wyglądał start jednej z największych (i do tego cały czas aktywnych!) legend ciężkiego grania… Owo „ciężkie granie” w tym miejscu to oczywiście eufemizm, bo działalność wcześniejszych ekstremistów typu Slayer, Sodom czy Bathory to przy Napalm Death wesołe przytupy dla przedszkolaków z glutami do pasa. Kakofonia, w jaką po paru chwilach przeradza się większość numerów z tej płyty, nie miała wówczas żadnej konkurencji w dziedzinie łączenia totalnej dźwiękowej (bo słowo „muzyka” jakoś nie ciśnie się na usta…) ekstremalności ze społecznym zaangażowaniem. Scum to punk i hardcore doprowadzone do ostateczności, może nawet do granic absurdu, czego przykład mamy chociażby w „You Suffer” – muzycznie niezbyt rozbudowanym, ale za to bardzo głębokim w treści. W ogóle Napalm Death mają dużo — i z sensem! — do powiedzenia, głównie o rządzących, systemie i wielkich korporacjach (okładka…). Ale to nie wszystkie atuty Scum; wśród innych można wymienić potężny ładunek czystej energii, totalną bezpośredniość i brak muzycznych zahamowań. Furiackie partie perkusji Harrisa, nieskoordynowane wokale (szczególnie dzięki obłąkańczym wrzaskom Doriana), surowo brzmiące gitary i ogrom punkowego chaosu. Większość kawałków jest bardzo do siebie podobna, ale nie ma się czemu dziwić, bo opierają się na identycznych patentach; są zatem krótkie, agresywne i bardzo proste. Ambitniejszą konstrukcją wyróżnia się jedynie prawie czterominutowy „Siege Of Power”, w którym wreszcie pojawiają się jakieś wyraźniejsze riffy i częstsze zmiany tempa. Całość można podsumować krótko: szczerość, dzikość, amatorka. Aaa, i prawdziwy przełom w muzyce!


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

2 września 2010

Therion – Sirius B [2004]

Therion - Sirius B recenzja reviewW ubiegłym roku świętowaliśmy małą rocznicę, rocznicę narodzin pewnych bliźniaków… braci „Lemuria” i Sirius B. Jest to zjawisko, które w świecie (nie tylko muzycznym, ale także biologicznym) nie zdarza się zbyt często. A gdy już się zdarza, zwiastuje mnóstwo emocji i niezapomnianych przeżyć. Tym większy jest to powód do radości (z owego zjawiska, oczywiście), dlatego solenizantom życzę spokojnego dotrwania do sześćdziesiątki, albo nawet setki, wciąż będąc świeżymi i pełnymi młodzieńczej werwy. We wspomnieniach ojca możemy wyczytać, że na świat przyszły nie bliźniaczki a trojaczki, jakoś tak jednak wyszło, że „trzeci bliźniak” został jakby ukryty, przeniesiony do cienia – podobno różnił się znacznie od wspomnianego już rodzeństwa. Dumny ojciec — pan Krzysztof — wspomina, że bracia na początku mieli indywidualne rysy, które z czasem jednak uległy rozmyciu i to, co kiedyś było wyraźne, zatarło się. I tak, dość bezpośredni i narowisty Sirius B wymienił się kilkoma cechami z bardziej rozwodnionym „Lemuria”. Efekt tego jest taki, że bliźniacy stali się bardziej do siebie podobni, za to bardziej zróżnicowani wewnętrznie. Może to i dobrze, że tak się stało, bo teraz niezależnie od tego, za którego bliźniaka się wezmę, słyszę, mniej więcej, to samo. Nie da się jednak ukryć, że Sirius B jest nieco większy i bardziej spójny, choć przeglądając jego zawartość można doznać pewnej dezorientacji – a to prawi o Synu Słońca, a to o „czwartej drodze”. Tego to nawet Kali Yuga nie ogarnie. Tak czy inaczej, i niezależnie od stopnia pomieszania, słucha się tego wyśmienicie. Spróbujcie sami, jeśli jeszcze nie zdążyliście się przekonać. Gurdżijew daje 9. Ja też.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2010

Testament – The Legacy [1987]

Testament - The Legacy recenzja okładka review coverTestament — wliczając działalność pod szyldem Legacy — wprawdzie nie zaczynał w jednym rzędzie z Metallicą i Slayer i debiutował po tym, jak te kapele swoje opusy miały już za sobą, ale klasy odmówić mu nie można. The Legacy nie dorównuje wyżej wymienionym ciężarem, szybkością czy stopniem agresji, ale nadrabia to ogromną melodyjnością i ciekawymi rozwiązaniami aranżacyjnymi. Mnie na tym krążku rozpieprzają przede wszystkim pomysły na kompletnie zajebiste i chwytliwe riffy oraz powalające solówki. Porządna jest również sekcja rytmiczna w osobach Grega Christiana i Louie’go Clemente. Szczególnie ten drugi pokazuje prawdziwą klasę. Klasą samą dla siebie jest natomiast Alex Skolnick – to, co na gitarze wyczynia ten facet imponuje i wprawia w zachwyt. Nieźle wypadają wokale Chucka – stara się śpiewać/wrzeszczeć melodyjnie i z pazurem, bez późniejszego okropnego zawodzenia w melodyjnych partiach. Ogólnie rzecz ujmując, cała banda może pochwalić się świetną techniką i wsiowym, choć poniekąd uroczym wyglądem (adidasy, obowiązkowe grzywki…). Chcąc wymienić najlepsze numery trzeba by wyrecytować wszystkie – nie ma tu ani jednego utworu, który schodziłby poniżej bardzo wysokiego poziomu. Absolutnie każdy powinien się spodobać wielbicielom thrash’u z Bay Area. No ale jeśli chodzi o moich prywatnych faworytów, to wskazałbym przede wszystkim na „Alone In The Dark” (kurrrwaaa mać, kult!), „First Strike Is Deadly” (bodaj najbardziej przejebana i wykręcająca jaja solówka) i „Over The Wall” (konkretna napierdalanka pod zajebistą solówką) – szczerze polecam! Brzmienie generalnie jest spoko, tylko wszystko jest zdecydowanie za cicho nagrane. I jest to jedyna większa wada, bo do muzyki nie mam zamiaru w żaden sposób się dopieprzać. Obok „Low” i „The Gathering” zdecydowanie najlepszy album Testament!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 sierpnia 2010

Wolf Spider – Drifting In The Sullen Sea [1991]

Wolf Spider - Drifting In The Sullen Sea recenzja okładka review coverTrzeci album fenomenalnej polskiej kapeli tech thrashowej Wolf Spider to wydawnictwo, które bez najmniejszych wątpliwości można nazwać wybitnym w skali ogólnoświatowej. Niemcy mają Mekongów, Szwajcarzy – Coronera, Kanadyjczycy – Annihilator, a my, Polacy, mamy Wolf Spider. I ani na krok, na wyciągniętą rękę z tacą, ani na babciny wąs im nie ustępujemy. Szkoda tylko, zajebiście szkoda, że całe to dobro — podobnie jak wiele innych, wyprzedzających sobie współczesnych kapel — nie przetrwało próby czasu i Wolf Spider zakończył swoją działalność niedługo po wydaniu czwartego albumu zatytułowanego „Hue Of Evil” w tym samym zresztą, co Drifting in the Sullen Sea roku. Jedyne z czego pozostaje się cieszyć mimo rozpadu, to fakt, że muzyka jest tak kompleksowa, pełna rozmaitych smaczków i ukrytych wymiarów – tak fantastyczna, że jej słuchanie nie nudzi się nawet po setkach sesji. Płytę można spokojnie na tydzień wrzucić do odtwarzacza i przez cały ten czas, niezależnie od naszego aktualnego nastroju, kawałki Poznaniaków będą idealnie pasowały do naszych muzycznych smaków. Szybko i agresywnie, spokojnie i majestatycznie – nie ma znaczenia, na co akurat mamy ochotę, bo muzyka i tak — z mocą riposty pana Liwko — sięgnie i ukoi nasze zmysły. I nawet nie bardzo wiadomo, jak to jest możliwe, że jeden utwór można odebrać na tyle, różnych, sposobów. A przecież każdy ma jakiś leitmotiv. Podobnie jak w przypadku pozostałych wydawnictw Wolf Spider, także i Drifting in the Sullen Sea ma swój niekwestionowany numer jeden, którym jest kawałek tytułowy. Rozpoczyna się on niepozornie, nieśmiało wręcz, potem stopniowo rozkręca, by w refrenie przyładować takim geniuszem, że się zwoje mózgowe prostują. Tych kilka dźwięków, kilka dosłownie sekund, ma moc i majestat trzech Jagiełłów (czyli około 1600 Komorowskich). No i jeszcze ten riff! Mi nic więcej nie potrzeba, spadam posłuchać Spiderów.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2010

Deicide – Legion [1992]

Deicide - Legion recenzja okładka review cover"Legion" już w momencie wydania stał się kultem, monumentem, czymś, co cholernie trudno będzie prześcignąć. Deicide przekroczyli tu kolejne bariery szybkości, brutalności i bezkompromisowego bluźnierstwa. To był szok! A że metalowców rajcują takie rzeczy, to sukces był murowany. A dziś, po kilkunastu latach od premiery, Legion nadal powoduje u niektórych opad dolnej (a czasem i górnej – kwestia wieku) szczęki. Trudno się temu dziwić, bowiem materiał jest stosunkowo złożony (pod tym względem zespół wpisał się w tendencje panujące na ówczesnej death’owej scenie i skutecznie komplikował sobie życie), inteligentnie zagrany, intensywny (także za sprawą brzmienia), nabuzowany, dziki, a do tego niemiłosiernie zblastowany. Dlaczego zblastowany? Bo właśnie szybkości odgrywają tu ogromną rolę. Brutalnych galopad jest tu bez liku, więc każdy miłośnik death metalowych wyziewów znajdzie tu coś dla siebie. „In Hell I Burn” (genialne centralki i ogólna rytmika), „Holy Deception” (doskonałe solówki), czy „Revocate The Agitator” (nieludzkie szybkości) to numery, które po prostu musicie znać! Glen ryczy i wrzeszczy jeszcze wścieklej niż na debiucie, ale robi to nieco inaczej – w sposób bardziej zdyscyplinowany, co nie oznacza, że mniej diabelski. Teksty, chociaż poważniejsze niż na „Deicide”, nadal są „trochę” infantylne, jednak mój sentyment do tej płyty pozwala mi spojrzeć na to z przymrużeniem oka. Bas słychać znacznie lepiej, co należ zaliczyć na plus szczególnie, że nie mamy do czynienia z prostackim plumkaniem. Wspominałem o szybkościach, ale czymże by one były bez Steve’a? Warto zaznaczyć, że przez te swoje ekstremalne wyczyny był oskarżany o używanie automatu perkusyjnego, ale koncerty pokazały, że to bzdura. Bracia Hoffman pokazali kto tu rządzi i solidnie namieszali świetnymi, gwałtownie zmienianymi riffami i, momentami, ostro pojebanymi solówkami. Pomimo, iż Legion to tylko 29 minut, to bezwzględnie jest wart swojej ceny, jaka by ona nie była. Dla takiej płyty nie zaszkodzi spłonąć w piekle dla Szatana!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 sierpnia 2010

Death – Symbolic [1995]

Death - Symbolic recenzja okładka review coverJak każda szanująca się religia, tak i wyznawcy Schuldineryzmu mają swoje święte ewangelie. A zwą się one (jak nagrano): „Individual Thought Patterns”, Symbolic (schizmatyk! – przyp. demo) oraz „The Sound of Perseverance”. Co światlejsi wskazują wprawdzie na „Human”, niemniej jednak ma on zwykle status albumu apokryficznego, bliższego co prawda owemu triumwiratowi niż wcześniejszym, ale wciąż zapominanego przez mniej oświeconych. Prawda jest jednak taka, że mamy tu do czynienia raczej z tetrawiratem. I niech to zapamiętane w końcu będzie! Nie ma to wszakże większego znaczenia, albowiem każdy z wymienionych jest dziełem Schuldinerowego geniuszu i każdy jest przepustką do wieczności w Death. Zbierzcie się więc tłumnie i wysłuchajcie z uwagą przekazu skierowanego do was przez samego Chucka, niech będzie po trzykroć zblastowany. Corpus Schuldinerum Secundum Symbolic to dzieło równie wielkie, co zaskakujące; Koelble, Conlon – kimże byliby ci muzycy, gdyby nie udział w nagraniu? Zapewne nikim – a tak zapisali się w wieczności, choć — jak głosi leprozjusz demo SC — ich udział był czystko odtwórczy, acz bezbłędny. Symbolic CSS to album prawdziwych przebojów; utwór po utworze do uszu dochodzą, na wskroś Deathowe, dźwięki. Słyszane po tysiąckroć wydają się tak oczywiste, tak oswojone, że ma się wrażenie ich odwieczności. I tak właśnie jest, bracia i siostry w Death. „Symbolic” „Zero Tolerance”, „Empty Words”, „1,000 Eyes”, „Crystal Mountain”, „Perennial Quest” – to tylko niektóre z arcydzieł Symbolic CSS. Czegóż chcieć więcej? Otwórzcie uszy i usłyszcie muzykę Chucka, niech mu BC Rich po wieki podpiętym będzie.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 sierpnia 2010

Obituary – Cause Of Death [1990]

Obituary - Cause Of Death recenzja reviewW 1990 roku pewien uberzdolny gitarzysta wstąpił w szeregi pewnego zyskującego na popularności zespołu, by wraz z nim stworzyć powalającą muzykę. Tym gitarzystą był James Murphy, zespołem Obituary, a muzyką potężny, brutalny DEATH METAL! Cóż to za wspaniała płyta! Sprawdzian ze stylu obranego na debiucie zdali na piątkę, a jednocześnie pokusili się o odpowiednio interesujące nowości. No bo czym byłaby ta zatęchła sieka bez dodatku w postaci wirtuoza gitary? Drugim „Slowly We Rot”? Cechy charakterystyczne dla Nekrologu pozostały te same: ciężko i rytmicznie. Tym razem także znacznie bardziej technicznie. I to nie tylko, jeśli chodzi o wiosła, ale również gęsto (choć nie jakoś wielce szybko) nabijającą perkusję. Ponadto wszystkie instrumenty zyskały dużo przestrzeni, dzięki czemu muzyka jest jeszcze przyjemniejsze w odbiorze. Ale bez obaw, pomimo pozornego „ucywilizowania” i pewnej dawki melodii żadnego pitolenia tutaj nie ma! Osiem (plus po mistrzowsku potraktowany „Circle Of The Tyrants”) znakomitych numerów z Cause Of Death prezentuje szeroki wachlarz umiejętności muzyków; niemało tu dowodów na to, że potrafią nieźle napierdalać, ale mimo wszystko na Cause Of Death dominują średnie tempa, które często-gęsto zmieniają się w totalnie kurewskie zwolnienia. Wolno = nudno? Jak najbardziej, ale nie u tego zespołu! Bardzo dobra, bardzo techniczna (ale bez onanizmu) i równa gra perkusji, ciężarne niczym gothko-metalówka w 22 miesiącu ciąży riffy, wychodzące z piekielnie przesterowanych, zabrudzonych gitar, do tego tak wolne, że można się porzygać! Ha, i tym sprytnym sposobem przyszedł czas na wokal – John „Voice Of Terror” Tardy nie bawi się w cukierkowe zawodzenie; totalna ekspresja, wyziew brutalności z najgłębszych zakamarków płuc: krew i flegma. Najlepsze jednak na koniec. James i jego gitara. Dużo pracy włożył w te dwanaście solosów! Stanowią one ogromny kontrast dla reszty muzyki, są cholernie delikatne, kruche i piękne; nadają muzyce Obituary innego wymiaru – aż chce się w takim zamieszkać! Co prawda, nie znajdziemy na płycie żadnego pojedynku (znanego chociażby z „Spiriual Healing”) – bo z kim (nie umniejszając Trevorowi), ale tyle i tak wystarczy, żeby się zakochać w jego grze. A „wejściowe” solo w utworze tytułowym to jeden z najbardziej klimatycznych i zarazem rozwalających popisów w dziejach death metalu! Nie pozostaje mi nic innego, niż polecić Cause Of Death każdemu, kto chce uchodzić za znawcę prawdziwego death metalu! Bez tej płyty gatunek byłby znacznie uboższy.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 sierpnia 2010

Mastodon – Blood Mountain [2006]

Mastodon - Blood Mountain recenzja okładka review coverNieumiejętność rozpoznania Mastodona dla szanującego się metala jest, mniej więcej, równie wstydliwa, co załapanie swędzenia na jakimś festiwalu gotyckim. Dany osobnik powinien — dla dobra ludzkości — poddać się sterylizacji (żeby swoich durnowatych genów nie dodawał do puli), po czym zgłosić się na ochotnika do akcji kopania wzdłużnego tunelu pod Wisłą, ewentualnie jako królik doświadczalny dla środków przeciwgrzybiczych. Po prostu nie można nie znać tej kapeli, zwyczajnie nie wypada, bo to zwykły brak obycia i kultury. Trzeci longplej Amerykańców dostarcza słuchaczowi porządną dawkę pokręconych, zawiłych jak polskie przepisy, poczynań, przy których połowa członków Mensy powysiadałaby z wyczerpania. Przy Blood Mountain nawet „Leviathan” wydaje się jeno dziecinną zabawką — niewinną i prostą — a przecież wszyscy wiemy, że takową nie jest. To, co na poprzednim krążku dopiero kiełkowało, tu dało plon dziesięciokrotny, a nawet stukrotny. Jest bardzo, ale to bardzo progowo, nie tak przebojowo jak dwa lata wcześniej, ale za to o niebo dojrzalej. Z jednym wszakże, za to sporym zastrzeżeniem – owa przebojowość w niczym mi nie przeszkadzała, za to z tym kombinowaniem bywa różnie. Różnie, czyli w połowie przypadków przesadzenie. Sporo ostatnio słuchałem wspomnianych wyżej płytek, i o ile „Leviathan” łykałem bez popitki, o tyle Blood Mountain niekiedy nużył. Wszystko cacy, tylko czasami za dużo tego dobrego i koniec jest taki, że trochę bokiem wychodzi – jak kiść bananów na raz. Nie sposób nie zestawiać ze sobą tych dwóch wydawnictw, nie można też nie dostrzec pewnej ciągłości kompozycyjnej, która każe powiedzieć, że Blood Mountain jest logiczną kontynuacją „Leviathana”, a przynajmniej jedną z możliwych. Amerykańce zdecydowali się pójść drogą muzyki wolniejszej, nie tak bezpośredniej, a za to trudniejszej kompozycyjnie oraz percepcyjnie. Płyta napierdala po receptorach z siłą kafara i zmusza do tęgiego kminienia do tego stopnia, że człowiek jest dumny z siebie po przesłuchania całości. Ma to swój urok, nie przeczę, ale ma też swoją cenę – po Blood Mountain nie sięga się równie często, co po „Leviathana”. Tako rzekę.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

11 sierpnia 2010

Slayer – South Of Heaven [1988]

Slayer - South Of Heaven recenzja okładka review coverPo ogromnym sukcesie „Reign In Blood” Slayer spokojnie mógł stworzyć podobny krążek – kontynuacja na pewno by się spodobała, a i strumień kaski z tego tytułu byłby niczego sobie. Tak się jednak nie stało, bowiem Zabójcy nagrali płytę zupełnie inną – całościowo znacznie wolniejszą i mniej ekstremalną, czy nawet… spokojną. Do głosu doszły fascynacje klasycznym hard rockiem, co w kilku numerach dość wyraźnie — jak dla mnie to nawet za bardzo — rzuca się w uszy. Jak zapewne wiecie – tragedii nie ma, bo South Of Heaven to bardzo wartościowy punkt w dyskografii zespołu i jakby nie było – dość oryginalny. Potwierdza to otwierający płytę numer tytułowy – stosunkowo wolny i klimatyczny, ale nadal genialny. Następujący po nim „Silent Scream” to już zdecydowanie większy wykop, ukazujący w pełni potęgę Dave’a Lombardo, jednocześnie najbardziej ze wszystkich nawiązuje do brutalnych wystrzałów z „Reign In Blood”. Genialnych kawałków jest tu więcej, bo co innego można powiedzieć o „Mandatory Suicide”, „Cleanse The Soul” czy „Spill The Blood”? Jednak obok tych perełek krążek posiada też słabsze fragmenty. Chodzi mi tu szczególnie o te hard rockowe naleciałości, które niepotrzebnie osłabiają naturalną moc Slayera i w sumie nijak się mają do pierwotnej agresji utożsamianej z tym zespołem. Zupełnie mnie nie przekonuje cover „Dissident Aggressor” – niby trwa tylko dwie i pół minuty, jednak jest niemiłosiernie nużący, flakowaty i nieciekawy. Jakoś nie przychodzi mi do głowy inny album Slayera, na którym znajdowałby się numer tak bardzo odstający poziomem od pozostałych. Chociaż płytę nagrywano z Rubinem, to brzmieniu również brakuje mocy i ciężaru, bez wątpienia jednak jest bardzo przejrzyste. Daleki jestem od stwierdzenia, że na tym albumie chłopakom się noga podwinęła, bo do South Of Heaven warto często wracać, ale wcześniej i później nagrali genialne, przełomowe, totalne i miażdżące krążki.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.slayer.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 sierpnia 2010

Neglected Fields – Synthinity [1998]

Neglected Fields - Synthinity recenzja okładka review coverDobrze jest wiedzieć, że niemal na całym świecie są ludzie, dla których granie metalu to styl życia. Na całym świecie, czyli także na Łotwie oraz na przykład we Francji, dzięki czemu ten — jakże wspaniały — kraj może nieco spoważnieć i zmężnieć. Pozostaje nam więc trzymać kciuki za francuski metal i za świetlaną przyszłość francuskiego narodu. Do dna, Monsieurs et Madames! Dla nas, jako słuchaczy, ten fenomen metalu jest ważny dlatego, że daje nam możliwość czerpania z niemal bezdennej studni gatunków, stylów i układów choreograficznych. I nawet gdy nasze ulubione kapele ciutkę nam spowszednieją i się przejedzą z deczka, bogactwo metalowej fauny pozwala niemal natychmiast znaleźć jakieś nowe kapele, które będą dla nas nowym źródłem podniet. Nie inaczej było u mnie w przypadku łotewskiej ekipy Neglected Fields i jej debiutu zatytułowanego Synthinity. Muzyka Łotyszy to zakombinowany, techniczny dm z okazjonalną obecnością klawiszy i babskich zaśpiewów, które pasują tu jak krzyż przed Pałacem Prezydenckim. Myk jest taki, że muzyka jest na tyle dobra i ma w sobie na tyle jaj, że obecność osobnika płci głupszej niczego specjalnego nie wnosi. Mówię poważnie, dzieje się wiele i dzieje się dobrze. Muzyka jest odpowiednio skomplikowana, nie brakuje zmian tempa i porypanych zagrywek, a umiejętności muzyków są wystarczające, by zagrać owe cuda bez zająknięcia i debilnych pomyłek. Są więc zarówno możliwości, jak i ich wykorzystanie. Słychać to choćby w takich utworach jak „Eschatological”, „Ephemeral” oraz „Living Structures” (z wyłączeniem babinych podśpiewywań). Nie mówię, że nie słychać odwołań do mistrzów gatunku, ale są one raczej nienachalne i inspiracyjne. Generalnie jednak jadą chłopaki swoje dobitnie pokazując, że nie są z moheru i ciasta francuskiego. Jest więc żwawo, w dobrym, średnio-szybkim tempie, riffy są dobrze przemyślane, a solówki estetyczne. Lepiej niż poprawnie brzmi bas, który w kilku momentach ładnie wbija się na pierwszy plan i zapodaje mini solówkę. Solidna i gęsta praca garów może się spodobać wszystkim miłośnikom wyczynów Reinerta, tym bardziej, że album obfituje w najrozmaitsze spowolnienia, jazzowe wstaweczki i inne techniczne cudeńka. Pewnym zaskoczeniem może być barwa wokalu, która nie jest typowo death’owa, a wpada bardziej w black. Zaskoczyć może także ostatni kawałek, który jest coverem — uwaga, uwaga — The Prodigy i który brzmi całkiem sensownie. Na minus – jakość nagrania. Choć nie jest całkiem źle, niekiedy nie dorównuje jakości samej muzyki. Poza tym mankamentem debiut bardzo, ale to bardzo udany. Polecam. Amen.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.neglectedfields.lv
Udostępnij:

5 sierpnia 2010

Annihilator – Alice In Hell [1989]

Annihilator - Alice In Hell recenzja okładka review coverAnnihilator debiutował dość późno, bo w momencie, gdy popularność takiej muzyki wyraźnie malała, a na salony po chamsku wpychał się death metal. Nie przeszkodziło to jednak Kanadyjczykom w stworzeniu materiału wybitnego. Alice In Hell powala mnie za każdym razem, zawiera bowiem wszystko, co doskonały thrash’owy album mieć powinien, a co każdy wymagający słuchacz uwielbia. Kawałki zawarte na tym krążku są bardzo dynamiczne, przeważnie szybkie, zróżnicowane, oryginalne, agresywne, pełne technicznych zagrywek, porąbanych solówek i niebanalnych melodii. Jakby tego było mało, dawka energii, jaką pompuje do organizmu te niespełna 40 minut, podniesie ciśnienie nawet stetryczałemu leniwcowi z anemią. Dowodów kompozytorskiego geniuszu Watersa (szybko wypracował sobie charakterystyczne brzmienie gitary, tu obsługuje także bas) posłuchać można chociażby w „Alison Hell”, „W.T.Y.D.”, „Schizos (Are Never Alone)” czy „Human Insecticide”, ale prawdę mówiąc każdy kawałek zasługuje na uwagę, bo ilość chwytliwych riffów i błyskotliwe aranżacje robią potężne wrażenie. Alice In Hell to jest po prostu zajebiście wysoki poziom, osiągalny tylko dla nielicznych. Świetne rzeczy wyprawia Randy Rampage, który nie ogranicza się do agresywnego wrzeszczenia/śpiewania i wprowadza różne odjechane zaśpiewy, co szczególnie dobrze słychać w genialnym „Alison Hell”. Ponadto jego głos niesie ze sobą pierwiastek szaleństwa i czegoś nieprzewidywalnego, co kapitalnie wypada w połączeniu z zaawansowaną, diabelnie precyzyjną, przemyślaną w najdrobniejszym szczególe muzyką. Dzięki temu równowaga zostaje zachowana, a do płyty wraca się z radością. Nienaganna technika, bezbłędne kompozycje, znakomity wokal, porządna produkcja – to wszystko daje jeden z najlepszych thrash’owych albumów wszech czasów. Dzieło to ma tylko jedną wadę, która — o zgrozo! — wynika właśnie z jego ponadprzeciętnej zajebistości. Chodzi mi o to, że przy Alice In Hell pozostałe płyty Annihilator wypadają co najwyżej dobrze i nawet w połowie nie dostarczają takiej podniety, jak ta opisywana. Cóż, chyba chłopaki sami nie zdawali sobie sprawy z tego, jak genialny krążek popełnili.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.annihilatormetal.com

podobne płyty:


Udostępnij:

2 sierpnia 2010

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann [1988]

Mekong Delta - The Music Of Erich Zann recenzja okładka review coverMekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z „Dances of Death” jeszcze trochę brakuje, a niedoskonałości wieku młodzieńczego są wciąż słyszalne, to nie ma najmniejszej wątpliwości, że oto ma się przed oczami prawdziwe cacuszko. Tak w dziejach świata nie grał nikt inny, a i dziś — po ponad dwudziestu latach od premiery — niewielu udało się zbliżyć do tego poziomu. Muzyka Mekongów jest tak niepowtarzalna, że stała się przysłowiowym „jabłkiem” (kto zna, ten wie). Zapraszam więc do degustacji i delektowania się bogatym bukietem smaczków. Na początek, znak rozpoznawczy wszystkich krążków pod wezwaniem Trójkąta – wokale. Te, zaserwowane przez Wolfganga Borgmanna, zaskakują dosłownie wszystkim: barwą, motoryką, dynamiką i rozmachem. Barwa może się wydawać (ale tylko z początku) irytująca i nieprzystająca do muzyki. Z czasem jednak (w praktyce około piątego przesłuchania) okazuje się, że nie mogłaby być nawet o jotę lepsza. Barwa nadaje muzyce oryginalnego szlifu i nieco kwaśnawego posmaku i — niczym sok z limetki wydobywający smak potraw — wyciąga na powierzchnię bogactwo niuansów. A to wpływ samej barwy jeno. Kolejnym środkiem wyrazu są dynamika i motoryka – nie dość, że wokale są nieprzewidywalne, pełne ekspresji, to jeszcze mają w sobie moc legionu Kupichów. Czuć tę moc na każdym kroku – tak w chwilach zrywu, jak i wyciszenia. Generalnie, wokalista ma gdzie poszaleć (co zresztą czyni), tym bardziej, że kompozycje wyciskają z niego siódme poty – niczym sokowirówka z kilograma gruszek. Nie gorzej mieszają gitary, raz podchodząc pod klasykę, innym razem kombinując tak okrutnie, że kultyści Cthulhu mogliby się poczuć zawstydzeni. Riffy są zarówno nieokiełznane jak i dokładnie przemyślane, a solówki oblepiają mackami. Osobny rozdział można napisać o basie, bowiem wcina się w historią rzemiosła, niczym T. Lis w zdanie swoim rozmówcom. Jest wyraźny, ładnie wyeksponowany i prócz tworzenia szkieletu kompozycji, zdarza mu się zapędzić w solówki. 10042010 słów uznania należy się także garowemu, bo to on przejmuje na siebie obowiązek utrzymania pozostałych indywiduów w ryzach, gdy basmanowi zdarzy się poindywiduować. A uwierzcie – utrzymanie takiej muzyki w ryzach jest wyczynem karkołomnym, graniczącym wręcz z niemożliwością. Kompozycje mają nie tyle pazurki, co potworne zębiska, więc mlask! – jeden nieodpowiedzialny dźwięk i podcieramy się łokciem. Poskromienie takiego progresywnego monstrum świadczy natomiast o niebywałym talencie i wyśmienitym kunszcie. Faktem jest, że album ma pewne niedociągnięcia, ale ich świadomość ma się tylko dlatego, że Mekongi poszli jeszcze o krok dalej. Gdyby nie to, patenty z The Music of Erich Zann byłyby traktowane jako te niedoścignione i nieosiągalne. I takie w swoim czasie były.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 lipca 2010

Spinal Cord – Remedy [2003]

Spinal Cord - Remedy recenzja review„Debiutancki album grupy założonej przez muzyków DEVILYN!” – w ten oto niewybredny sposób wydawca zachęcał ludziskuf do zapoznania się z Remedy, mając zapewne nadzieję, że umiejętność liczenia na palcach jednej ręki bezpowrotnie w narodzie zaginęła. Już taka durna zagrywka mogła negatywnie nastawiać do zespołu potencjalnych odbiorców, a co dopiero tych, których — tak jak mnie — nie ruszyło ani ich promo, ani nie przekonała ówczesna kondycja koncertowa. Czasem jednak warto przełamać wewnętrzne opory, bo inaczej niezły kąsek może przejść nam koło nosa. No i na Remedy mamy do czynienia z przyjemną niespodzianką. U mózgów tej ekipy wyraźnie zaprocentowały doświadczenia zdobyte w Devilyn, bo materiał jest dokładnie przemyślany, odpowiednio złożony, profesjonalnie obrobiony, słucha się go bardzo dobrze, a w porywach nawet zajebiście. Płyta zawiera ciekawy, piekielnie przebojowy (co nie znaczy wcale, że hiper-melodyjny) i szczęśliwie nie mający nic wspólnego ze szwedzką szkołą death-thrash, jakiego w Polsce nikt chyba przed nimi nie grał. Słychać tu cha Morbid Angel, Death, Fear Factory czy późniejszego Testament oraz sporo patentów wypracowanych przez Dina i Basiego w tarnowskiej kapeli, a umieszczonych na „Artefact” – przeważają średnie tempa (niejednokrotnie podkręcone konkretnymi galopadami), zakręcone riffy, wyborne solówki (bo Krystian Wojdas do technicznych ułomków nie należy, a i Smoq dał radę), krzyczano-growlowane wokale (xwa śpiewaka nie jest przypadkowa) i dynamiczne wygibasy czynione przez sekcję rytmiczną. Wszystko cacy się ze sobą zgrywa i sprawia niemało radochy, bo mimo generowanych szybkości i stopnia brutalności, feeling płytki jest zdecydowanie thrash’owy. Polecam waszej uwadze „Fake”, „Art”, „Tears” i utwór tytułowy – wchodzą od pierwszego przesłuchania, a głowie i — już razem z pozostałymi — odtwarzaczu pozostają na długo. Ocena może i jest nieco (nieco!) zawyżona, ale jak na debiut, poziom zaprezentowany na Remedy jest naprawdę wysoki, więc po album spokojnie mogą sięgnąć miłośnicy zgrabnego dopieprzania.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SPINALCORDOFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lipca 2010

Terror Squad – Chaosdragon Rising [2006]

Terror Squad - Chaosdragon Rising recenzja okładka review coverDrugi longplej japońskich thrashersów przypomina spuszczoną ze smyczy Godzillę – w chuj nieokrzesanej dzikości i pierwotnej agresji. I jak na rasowego Japończyka przystało, składa się głównie z wrzasków, kakofonicznych sekwencji dźwięków, szesnastu ton szaleństwa i odrobiny nieprzetworzonego popierdolenia. A żeby nie było za cukierkowo i gładko – album od początku do końca brzmi garażowo. I w ten właśnie sposób już dziki materiał staje się jeszcze bardziej siermiężny, nieociosany i bezpośredni. Godzilla atakuje i sieje totalne zniszczenie! Efekt jest taki sam, jak gdyby album nagrała jakaś grupa nieopierzeńców (a nie starszych panów), którzy — w swoim młodzieńczym buncie — postanowili zamanifestować światu swoje niezadowolenie i maksymalne wkurzeniem a cały myk w tym właśnie, że chłopakom do podrostków trochę brakuje i to z niewłaściwej strony. Tak czy srak, dzikości i prymitywnej stylistyki na albumie jest po brzegi, a chłopaki wyglądają na solidnie podkurwionych. No i rzecz najważniejsza – wygląda również na to, że mają z tego niezły ubaw;]. Tokyo Metal Anarchy. Nie byłoby japońskiej sceny bez specyficznego „japońskiego” klimatu – ducha, którego nie da się pomylić z żadnym innym, który jest dla Japonii tak typowy, jak chlanie wódy w Polsce. Zionie więc z albumu japońskim klimatem, jak smrodem z paszczy Hedory. Ciekawie zionie też z paszczy wokalisty (To niech zainwestuje w tik-taki – przyp. demo), który zdziera struny głosowe w sposób wręcz niesamowity – jest w tym pewna magia, bo takie poświęcenie nadaje albumowi waloru autentyczności i prawdziwości. Drze się i wrzeszczy po prostu przecudownie, na granicy utraty głosu, lecz bez wytchnienia i bez lamerskiego czystego podśpiewywania. Jest z gościa kawał przecinaka, rodzynka z typu bywalców punkowych imprezek. Zresztą cały album jest cholernie punkowy, do cna przesiąknięty pogo, pieszczochami i tanimi winiaczami. Nie wiem, czy oni też mają tanie winiacze, ale nawet jeśli nie mają, to brzmią jakby mieli. W takich właśnie okolicznościach przyrody muzyka Terror Squad smakuje najlepiej – w tanim, kameralnym lokalu, pełnym panczurów, dymu papierosowego i dzikiej, gniewnej atmosfery. Tam właśnie czuje się najlepiej, grana na żywo, w bezpośrednim kontakcie z publiką, która szaleje pod sceną. Tego niestety trochę brakuje podczas przesłuchań w domu, ale cóż można zrobić. Jakby na to nie spojrzeć, słuchana w domu czy na żywo, muzyka Japońców daje do wiwatu – i w tym upatruje jej główną zaletę: dostarcza mnóstwa elementarnie dzikich emocji i potwornej dawki rozpierolu.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.geocities.co.jp/MusicStar/7054
Udostępnij:

23 lipca 2010

Yattering – Genocide [2003]

Yattering - Genocide recenzja okładka review coverChyba każdy miłośnik death metalu w polskiej odmianie mniej więcej kojarzy, że okres, w którym powstawał materiał na Genocide nie był dla Yattering wyjątkowo udany. Płynące z każdej strony szambo mogło pogrzebać zespół — który nota bene sam w tym zamieszaniu nie był bez winy — jeszcze przed wejściem do studia. Te wszystkie zawirowania miały oczywiście wpływ na ostateczny kształt albumu, i tak się ciekawie składa, że wpływ bardzo pozytywny. Płyta pod każdym względem przebija poprzednią, a przy tym jest od niej wyraźnie inna, choć nadal zanurzona w konwencji pojebanego technicznego death metalu, który można stawiać w jednym rzędzie z Gorguts i Cryptopsy. Tak mili państwo, Genocide to nie tylko świetny krążek jak na polskie warunki, to jest klasa światowa! Już samo brzmienie przytłacza i pokazuje, że do takiej muzy trzeba fachowca z odpowiednim podejściem, bo inaczej rezultat będzie przypominał „Murder’s Concept” (producenta którego zespół pozwolił sobie gorąco pozdrowić…). Kapitalny jest wyjątkowo wyraźny i gęsty sound gitar – można się delektować każdym szczególikiem bez utraty morderczego ciężaru. Na zmianach zyskała także sekcja, więc robota odwalana przez Ząbka (gromkie brawa za inwencję i nieprzeciętny warsztat!) wreszcie dostała porządną oprawę. A muzyka? O jej wartość chyba nikt się nie obawiał – jest złożona (i na pewno nie przekombinowana!), inteligentna, lekko zabarwiona schizolską melodią i cały czas cholernie brutalna. W sam raz dla miłośników wymagającego gr(z)ania. Co prawda takiej łatwo dostrzegalnej chwytliwości nie ma za dużo, ale ogólnej wyrazistości tym kawałkom nie brakuje. Irytować na Genocide mogą tylko dwie rzeczy. Pierwsza: „audialne” rozliczenia z byłym menago — za pierwszym przesłuchaniem nawet to zabawne, ale zupełnie niepotrzebne — chcąc nie chcąc chłopaki uczynili go w ten sposób nieśmiertelnym. W zupełności wystarczyłyby „faki” we wkładce. Druga sprawa, która mi zbytnio nie robi, to teksty. Do tematyki nie mam zamiaru się przypieprzać, bo ta mi odpowiada, ale już ze zrozumieniem takiego angielskiego miewam problemy. Przydałby się ktoś z zewnątrz do korekty, bo byczur jest już w deklaracji zespołu – a wątpię, że chcieli przekazać to, co im wyszło. Poza tymi wyjątkami jest naprawdę super i szkoda wielka, że Yattering leży głęboko w piachu.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 lipca 2010

Witchmaster – Violence And Blasphemy [2000]

Witchmaster - Violence And Blasphemy recenzja okładka review coverWitchmaster na swym debiucie zauroczył mnie swoją prostą, aczkolwiek skoczną i chwytającą za serce speed-black-thrashową młócką z równie prostym i uroczym przesłaniem – „Satanic Metal Attack!”. Mimo, że korzenie tej muzyki tkwią głęboko w latach 80-tych ubiegłego wieku, wszystko jest zagrane w sposób naturalny i z jajami. Bo trzeba mieć jaja, żeby wyskakiwać do ludzi z takim zasyfionym — jak to się modnie określało dekadę temu — retro metalem. Rozpaczliwe duety wokalne Geryona i Rejash’a (absolutnie nie do podrobienia!), zalatujące piekielną siarą thrash’owe riffy i niekontrolowany (momentami) łomot generowany przez Vitolda – zero ozdobników (bo introsy na pewno nimi nie są), zero kompromisów, zero udawania. Maksymalnie bezpośrednie — co by nie powiedzieć infantylne — teksty łatwo wpadają w ucho i doskonale nadają się do zdzierania na nich gardła. Już same tytuły wywołują lekki uśmieszek: „Possessed By Satan”, „The Burning 666”, „Tormentor Infernal” – toż to muszą być oazowe ballady! Płyta nie jest może szalenie „równa” (ten „Ritual” na koniec nie był konieczny, bo reszta broni się sama), ale przez to można szybko wyłonić swoje ulubione wałki. Mnie szczególnie niszczą: „Antichrist”, „Infernal Storm” i „Morbid Death” - są niechlujne, słucha się ich fajnie, nie wymagają żadnego wysiłku intelektualnego, za to kudłami nie raz można przy nich zarzucić. W przypadku płyty pokroju Violence And Blasphemy trudno o jakieś wydumane podsumowania, toteż pozwolę sobie zerżnąć hasło z wkładki: „Witchmaster plays Satanic Metal Slaughter exclusively” – jak ktoś tego nie łapie, to ma problem.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: witchmaster.pl
Udostępnij:

17 lipca 2010

Psalm – Threshold Of Escape [1997]

Psalm - Threshold Of Escape recenzja okładka review coverJuż wyjaśniam skąd się wzięła na naszym blogu ta kapela – otóż jest ona kolejnym konsumenckim eksperymentem, jaki zrobiłem w moich poszukiwaniach kapel, które można by uznać za spadkobierców Nocturnusów. Eksperymentem średnio udanym. Jak się okazuje (znów), rewelacje głoszone przez sprzedawców ze sklepów sieciowych należy podzielić przez dwa, po czym z wyniku wyciągnąć pierwiastek. Najlepiej trzeciego stopnia. „Death metal w klimatach Nocturnusów” – tak mniej więcej brzmiał opis aukcji… i jeszcze ten tytuł Threshold of Escape, który tak mocno zasugerował sprzedawcy podjęcie tematu po amerykańskich madafakerach. Po lekturze albumu mogę bez mrugnięcia okiem powiedzieć, że Psalm ma tyle wspólnego z Nocturnusami, co Francuzi z bohaterstwem. A, zapomniałem dodać – Psalm to Francuzi, może więc w tym tkwi problem… Tak czy siak, muzyka Żabojadów ma się nijak do dokonań Amerykańców, bowiem to, co serwują nam winożłopy to wprawdzie death metal, ale nie ma w nim za grosz instrumentalnej wirtuozerii ani kompozycyjnego nowatorstwa. Threshold of Escape to taki o, industrialny dm, z jednym wszakże bajerem – ogarniają temat bez zbędnego elektronicznego szmelcu. Teraz będą trzy pochwały. Jakby na to nie spojrzeć, pewnego kunsztu wymaga takie zaoperowanie przesterami, które pozwala stworzyć odpowiednio zindustrializowaną atmosferę bez uciekania się do klawiszy. Jest w gitarach coś cybernetycznego, mają one posmak lekko podrdzewiałych przekładni. Podobnie jest z growlem, którego brzmienie jest bardzo nienaturalne – mechaniczne, o wyraźnie metalicznym zabarwieniu. Przypomina nieco głosy podkurionych robotów z niskobudżetowych filmów horror sf z lat 80-tych. Kończąc to dobre, wspomnę jeszcze kompozycje, które mimo iż bez szału, są jednak odpowiednio industrialne – zwarte, monotonne i głuche. Niby żaden plus, bo to industrial w końcu, ale tu nawet czuć cały ten zrobotyzowany klimat. Na zakończenie recenzji, wypada mi wrócić jeszcze na chwilę do uwag natury ogólnej z początku tekstu. Muszę się przyznać, że Psalm stał się dziś dla mnie pretekstem do zasygnalizowania jednego, bardzo ważnego tematu – durnowatych sprzedawców. Niby dostęp do sieci pozwala sprawdzić każdą informację, jednak nie dosłownie każdą. Efekt jest później taki, że trzeba się kierować czyimiś wytycznymi, a to oznacza, że się niekiedy łazi po omacku. W związku z tym, należy się liczyć, że zamiast klimatów Nocturnusowych dostajemy klimaty znad Sekwany.


ocena: 5,5/10
deaf
Udostępnij:

14 lipca 2010

Christ Agony – Daemoonseth Act II [1994]

Christ Agony - Daemoonseth Act II recenzja okładka review coverPierwsze skojarzenie po hasłach „metal” i „lata 80-te”? Kat! Pierwsze skojarzenie po hasłach „metal” i „lata 90-te”? Kat! Ale zaraz potem: Christ Agony – czyli zespół, który w swych początkach osiągnął na światowej scenie więcej niż wielu naszych obecnych (głównie samozwańczych) gwiazdorów. Zespół — podobnie jak Kat — wyjątkowy, niepodrabialny, kroczący własną ścieżką, dumnie wyrastający ponad innymi polskimi tworami. Solidną porcję niezaprzeczalnego geniuszu Cezara & C.O. znajdziecie na Daemoonseth Act II – najlepszym, a przynajmniej najbardziej przeze mnie uwielbianym krążku olsztyńskiej formacji. Płyta powiela wszystkie zalety debiutu — przy czym każdy jej element jest jeszcze lepiej dopracowany, dopieszczony do granic możliwości — i poszerza je o zdecydowanie bardziej profesjonalną realizację studyjną (co pociągnęło za sobą nawet głosy o komercjalizacji!) oraz wprost przeogromną dawkę chwytliwości. Black metal w wydaniu Christ Agony nie poraża dążeniem do totalnej ekstremy, bo jest w nim dużo przestrzeni, a dominującymi tempami są te średnie i wolne (naturalnie przyspieszenia też się trafiają); wymiata natomiast doskonałym klimatem (niewielki w tym udział klawiszy), wżynającymi się w czachę riffami, prostą acz tworzącą mocny szkielet perkusją (obudzony o 3 w nocy mogę wyrecytować z pamięci każde uderzenie), wyraźnie wspomagającym ją basem (najlepiej wypada w „Sacronocturn”) i zróżnicowanymi, super charakterystycznymi wokalami – czyli najzwyczajniej w świecie, kurwa!, wszystkim. Na Daemoonseth Act II sporym atutem jest nawet… monotonia muzyki, którą uświadomiłem sobie dopiero po kilku latach słuchania. Niemal każdy motyw został porządnie przewałkowany, powtarza się raz po raz, niemal do wyrzygania – ale nic takiego nie następuje i zawartość żołądka pozostaje na miejscu. Także na znudzenie się materiałem nie ma co liczyć, a to przede wszystkim zasługa fenomenalnie przemyślanych, bardzo płynnych aranżacji – utwory są tak skonstruowane, że tworzą monolit, do którego nie można już nic dołożyć (przynajmniej ja nie wyobrażam sobie, jak można by je uczynić jeszcze lepszymi). Z drugiej strony, wyciągniecie choćby jednego dźwięku z prawie trzynastominutowego „Urtica Diaoica Cultha” najpewniej pozbawiłoby go połowy mocy i zajebistości. Chylę czoła przed Cezarem, bo do takiego łączenia sprzeczności, by dłużyzny ekscytowały, a smęcenie było dynamiczne, potrzebny jest diabelski talent. Dzięki niemu na płycie naturalnie wypada zarówno nastrojowe intro, melodyjny „Diaboli Necronasti”, jak i brutalny „Avasatha Pagan (Prophetical Part 3)”, a spójność ani przez chwilę nie zostaje zachwiana. Kolejnym elementem wpływającym na siłę oddziaływania albumu są niegłupie i dobrze napisane (zarówno jeśli chodzi o styl, jak i angielski) teksty – zawierają dużo wpadających w ucho fraz, więc przyswaja się je już po kilku przesłuchaniach, a zostają w głowie na długo, bardzo długo. Jak dla mnie Daemoonseth Act II to jedna z najlepszych płyt zrodzonych na polskiej ziemi, a już na pewno absolut jeśli chodzi o black metal. Materiału tak mocno oddziałującego na zmysły po prostu nie można zignorować!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 lipca 2010

Karl Sanders – Saurian Meditation [2004]

Karl Sanders - Saurian Meditation recenzja reviewZ Sandersem to jest tak, że gdy mu się powie, iż dupa z niego a nie Egipcjanin, to ma się gwarantowanego kopa w zęby ciężkim buciorem, z półobrotu. Bez możliwości odwołania. Bo Sanders to Egipcjanin z krwi i kości… tylko jakoś tak wyszło, że go mamusia w Stanach poczęła, a mamusi nie było Kleopatra. Ale dość tych krępujących faktów z życia naszego Numernabisa, czas zająć się debiutem jego solowego projektu. Saurian Meditation to niemal godzina ambientowych aranżacji mocno osadzonych w bliskowschodnich klimatach – głównie egipskich, ale nie tylko. Wszystko począwszy od instrumentów, a skończywszy na konstrukcji utworów dobrane jest tak, by spotęgować odczucie, iż przebywa się w Egipcie – tyle, że nie tym dzisiejszym, z katalogów biur podróży, tłumnie obleganym przez małomiasteczkowych Polaczków na dorobku, ale takim lekko lovecraftowskim. Bliski Wschód Sandersa cuchnie stęchlizną niewietrzonych komór grobowych i korytarzy, pełen jest pustynnego pisaku, który od wieków nie zaznał deszczu – tu aż chce się być zmumifikowanym. Składających się na album dziesięć kawałków krok po kroku wprowadza słuchacza w ten nie do końca odkryty świat – powoli, niczym schodzenie po wąskich schodach w nieskończoną otchłań. Jak na ambient przystało, dzieje się raczej niewiele (w porównaniu z Nile nie dzieje się nic), ale nawet taka skromna ilość dźwięków wystarcza, by pobudzić wyobraźnię i dotrzeć do podświadomych obrazów piramid, sfinksów, kosmitów owe piramidy budujących i innych bliskowschodnich cudów. Niemal czuje się piasek pod stopami i palący żar słońca na twarzy. A wokół rozbrzmiewa zakazana muzyka, bębny wybijają hipnotyczne rytmy, a tradycyjne instrumenty współbrzmią z elektrykami Sandersa. Daje to razem piorunujący efekt – owe dwa światy (antyczny i współczesny) przenikają się i uzupełniają kreując przed słuchaczem posępne wizje. Nie byłoby tego jednak, gdyby nie wokal Mike’a Breazeale i całej plejady gości, którzy wspomogli Sandersa. To one sprawiają, że ten głównie instrumentalny album nabiera dodatkowej głębi i staje się jeszcze bardziej zagadkowy. Zagadkowy w podobny sposób, jak zagadkowe dla XX-wiecznych badaczy były grobowce faraonów – pociągający, ale i niebezpieczny. Saurian Meditation wprowadza u słuchacza niepokój, wzywa go i przywołuje i nie pozwala odetchnąć. Wszelkie zabiegi stylistyczne budują napięcie, potęgują atmosferę grozy – są one bardzo ulotne, toteż niezmiernie ważnym jest oddanie się muzyce. Album puszczony sam sobie wiele traci, przechodzi na dalszy plan i nie pozostawia u słuchacza żadnych emocji. Dopiero postawiony w centrum ukazuje swoje walory. A tych jest bardzo wiele.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KarlSandersNileOfficial
Udostępnij:

8 lipca 2010

Misteria – Universe Funeral [2002]

Misteria - Universe Funeral recenzja reviewDebiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!


ocena: 8,5/10
demo
Udostępnij:

5 lipca 2010

Mindlag Project – Mindlag Project [2009]

Mindlag Project - Mindlag Project recenzja okładka review coverDziś, zupełnie z partyzanta, debiutancki krążek dzielnych Francuzów z Mindlag Project. Mindlag Project — bo tak się nazywa ten album — to solidny kawał (prawie 70 minut) nowoczesnego thrashu (nieco nawet zakombinowanego) obficie czerpiącego z core’owych tradycji oraz melodyjności szwedzkiej sceny death. Ale to nie koniec niespodzianek jakie mają w zanadrzu potomkowie Assurancetourixa – w skład zespołu wchodzi pełnoetatowy wiolonczelista, szkoda tylko, że prawie w ogóle go nie słychać. Niby coś tam chłopak piłuje, stara się jak umie, ale gówno z tego wychodzi, bo instrument ginie pomiędzy pozostałymi (a może jednak w ogóle nie gra…). Pomysł dobry, realizacja niestety dużo słabsza – więc lekcja na przyszłość, chłopaki, by nad produkcją przysiąść i nie skąpić kasy, w końcu nie jesteście ze Szkocji. Za to brzmienie i wyrazistość gitar jest kapitalna, czasami nawet za bardzo, bo tu i ówdzie zjada wokale. Nie jest to wielki problem, gitary są bowiem jedną z mocniejszych stron wydawnictwa, toteż można taki „mankament” zaakceptować. Szybkie, elektryzujące, skoczne i bardzo melodyjne riffy oraz w pizdu mocarnych solówek – gitary za każdym razem brzmią dobrze i rozkręcają imprezkę. A dzieje się wiele, bardzo wiele. Muzyka jest barwna, różnorodna i bardzo koncertowa, choć zdarzają się także kawałki bardziej stonowane, wolne i lekko zmulone. Moi ulubieńcy to „Noctambule…”, „Cerbera” (superowe gitary, aż zwija włosy pod pachami :)), „Charisme egyptien”, „Jon de Grimpclat” oraz „Le detour”. Zaskoczeniem może być, że płyta nagrana jest po francusku, a — jak wszyscy wiedzą — ten język nadaje się dobrze tylko do kapitulowania. Dlatego jeszcze bardziej zaskakuje, iż jednak trzyma się i nawet pasuje do muzyki. Może dwa, trzy razy jego brzmienie gniecie w uszach i wywołuje łzawienie – poza tymi kilkoma momentami, zupełnie na serio, wytrzymuje w połączeniu z dość agresywną i żywiołową muzyką. Z wokalami jest, niestety, jeden poważniejszy kłopot. Czyste linie. Nie wiem, czy tylko mnie tak mierzwią, ale powiedziałbym, że połowa ścieżek mogłaby zostać wycięta bez utraty ducha muzyki. Nie mówię, że kolega nie potrafi śpiewać — co to, to nie — głos ma zupełnie dobry, nie fałszuje, nawet wyciąga wyższe partie. Kompozycje są jednak takie, że nawet dobry wokal irytuje i przywodzi na myśl przyśpiewki podpitego typka. Jeśli już chłopak ma śpiewać, to niech kompozytor postara się o dobre wykorzystanie jego talentu. I to chyba jedyna uwaga do kompozycji, patrząc całościowo bowiem, są one naprawdę dobre. Jak już bowiem wspomniałem, muzyka jest solidna, bezpośrednia i wchodzi bez popitki. Żeby jednak nie było za słodko – co to za pomysł na 17 kawałków? Tego się nie da na raz, serio. Tym bardziej, że niektóre kawałki są wybitnie doklejone na siłę, włączając wszystkie interludia. Zupełnie bez sensu. Gdyby tak okroić płytę do 40 kilku minut, byłoby cacy, a tak radość ze słuchania maleje, a zajebiostość rozmienia się na drobne. Nad tym też warto pomyśleć. Ogólnie jednak jest dobrze, nawet bardzo dobrze – można dać „Les Bleus” szansę. Mes couilles sur ton nez ;]!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: mindlag.free.fr
Udostępnij:

2 lipca 2010

Demise – God Insect [2000]

Demise - God Insect recenzja reviewCudze chwalicie, swego, kurwa!, nie znacie… Drugi, a zarazem najlepszy album zajebiście niedocenionego, a niestety już nieistniejącego Demise masakruje odważnym technicznym death metalem z charakterystycznymi naleciałościami melodyjnego — acz nie sofciarskiego — odłamu szwedzkiej sceny. Muza to zaprawdę konkretna: wymagająca pod względem technicznym, jednak świetnie zaaranżowana, a przez to łatwa w odbiorze, emanująca wprost niezwykłą energią i po prostu porywająca do szaleńczego młyna. Naprawdę, trudno spokojnie usiedzieć na dupie, słuchając tych chwytliwych dźwięków – bywalcy koncertów Demise mi świadkami. Już po krótkiej chwili obcowania z God Insect można dojść do wniosku, że upychając w jeden numer tyle riffów i zmian tempa, ci kolesie momentalnie się wypalą. Ale nic z tych rzeczy! Każdy następny wałek zaskakuje jakimś nowym patentem: pokręconymi gitarami, niecodziennymi solówkami, elektronicznymi przeszkadzajkami… Do tego stałe elementy takie jak bardzo dobre wokale i gęsto pracująca perkusja (te wspaniałe dłuugie przejścia). Smyczkowe intro do „Live Forever” (mój ulubiony) jest naprawdę udane, zaś przywodzący na myśl rój rozszalałych owadów podkład pod solówkę w numerze tytułowym to już pomysł genialny! Nie dość, że genialny, to na długo pozostawiający słuchacza z nienaturalnie rozwartym pyskiem. To właśnie pomysłowość i brak sztampowych rozwiązań odróżniają Demise od masy grających melodyjnie zespołów death’owych. To i fakt, że jednak serwują tu dość agresywny (sami wiecie – blasty) death metal, a nie wesołe popłuczyny po jakimś In Flames. Nadal całkiem nieźle prezentuje się brzmienie God Insect (to jedna z pierwszych metalowych produkcji Hertz’a) – szczególnie dobrze podkreślono gitarowe cięcia, przez co żadna zagrywka nie umyka uwadze nawet przy większym natłoku dźwięków. Polecam zapolować na ten album zwłaszcza tym, którym nieobce są późne dokonania At The Gates i Carcass, i którzy zarazem chcieliby posłuchać czegoś ambitnego i wychodzącego poza schematy. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że z materiałem na takim poziomie Demise mogliby spokojnie zawojować pół świata, gdyby tylko trafili na sensową wytwórnię, tymczasem górę wzięły dupne polskie realia.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 czerwca 2010

Savatage – Hall Of The Mountain King [1987]

Savatage - Hall Of The Mountain King recenzja okładka review coverMoże nie najlepszy, ale zdecydowanie jeden z lepszych albumów Amerykanów, krążek rozpoczynający długą i chwalebną serię nagrań. Kawał porządnego, gitarowego heavy metalu. Od początku do końca płyty słychać doskonale, że celem chłopaków było nagranie materiału, który pozostawałby w głowie słuchacza na wiele godzin. Wyraziste, niepowtarzające się melodie, doskonała motoryka, heavymetalowy feeling – takie są wszystkie tracki na albumie. Wystarczy raz spojrzeć na spis, by w głowie, z prędkością Speedy Gonzalesa, pojawiła się melodia dowolnego kawałka. Nie można się pomylić, bowiem każdy z nich ma swój indywidualny nastrój, własnego ducha, który — choć będący niewątpliwie savatage’owym — jest bardzo unikalny. O Jonie Oliva można mówić wiele — choćby to, że jest gruby jak miłujący ubóstwo księża — ale jak miał, tak ma talent do komponowania genialnej muzyki. I tego właśnie jesteśmy świadkami na Hall Of The Mountain King. Na początek kilka rasowych numerów, doskonałych do jeżdżenia simsonkiem po dzielni, ale też do rąbania drewna lub kopania dołów – „24 Hours Ago”, „Legions”. Heavymetalowy rozpierdol. Potem czas na trochę klasyki, czyli tytułowy Hall Of The Mountain King poprzedzony rewelacyjnym instrumentalem. Po nich znów soczysty kawał gitarowej jazdy z rewelacyjnym „White Witch” na czele. Prawdziwy miłośnik hm-owych klimatów nie przejdzie obok takich wyczynów bez, minimalnego choćby, uznania dla muzyków. Przedostatni kawałek to drugi instrumental, nie tak wyczesany jak poprzedni, ale wciąż przyjemny. Płytę kończy za to prawdziwy killer — „Devastation” — potężny jak bęben Olivy gitarowy riff, kawałkująca niczym Kuba Rozpruwacz motoryka i pełna wigoru melodia. Samo się słucha, podobnie zresztą jak cały album, więc szczerze polecam. Heavy fuckin’ metal!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.savatage.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: