28 czerwca 2010

Megadeth – Rust In Peace [1990]

Megadeth - Rust In Peace recenzja okładka review coverNajwiększe osiągnięcie (artystyczne!) przepitego do szpiku kości Rudzielca od opusów innych klasycznych thrash’owych załóg różni się w kilku punktach. Ot chociażby faktem, że Rust In Peace ukazała się w erze schyłku popularności gatunku, nie zaś w połowie lat 80-tych. Poza tym jest to czwarta płyta Megadeth, a większość szczyt osiągała na wysokości trzeciej, przy okazji tworząc ten sławetny „syndrom”. To wszystko jednak bez znaczenia, liczy się wartość krążka, a ta jest naprawdę spora. Całość rozpoczyna mocny cios w postaci „Holy Wars… The Punishment Due” – numer z wieloma zmianami tempa, cholernie szybkim, wręcz maniakalnym riffowaniem i dużą ilością technicznych ornamentów. Ale to tylko przystawka przed tym, co następuje później… „Hangar 18” przyprawia o palpitacje serca! Nie dość, że jest chwytliwy jak diabli, sprytnie zaaranżowany i oparty na naprawdę klawych riffach, to jeszcze wypakowany solówkami jak ZUS różnej maści złodziejami. Od ich natłoku — i solówek, i złodziei — można dostać kręćka. Mam na myśli zwłaszcza to, co od połowy numeru wyczyniają Mustaine i Friedman (wcześniej w Cacophony, na którego temat już się na Considered Dead wytrzepano). Ufff, gitarowy onanizm jak się patrzy! Przy takim „Take No Prisoners” orientujemy się, że całkiem wyraźnie słychać bas, który w przeciwieństwie do wielu innych thrash’owych płyt nie został przykryty w miksie pozostałymi instrumentami. Spośród pozostałych kawałków wyróżnia się „Tornado Of Souls”, a to za sprawą sporej melodyjności, bardziej rockowego feelingu i świetnych wokali, szczególnie tych w refrenie. Megadeth stworzyli tu dojrzałe, nastawione na solidną pracę gitar dzieło, w którym znalazło się miejsce zarówno na ostrą, czysto thrash’ową sieczkę, jak i na fragmenty bardziej klimatyczne, choć w żadnym wypadku balladowe. Dzieło, które do dziś trzyma się mocno.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

26 czerwca 2010

Opeth – My Arms, Your Hearse [1998]

Opeth - My Arms, Your Hearse recenzja okładka review coverNiektórzy słysząc tę kapelę z radości sikają po nogach, inni (jak choćby demo) uważają ją za kapelę spedaloną, odpowiednią dla wszelkiej maści kalek estetyczno-intelektualnych. Niezależnie jednak od prywatnych opinii na temat Szwedów, trzeba im przyznać jedno – ciężko znaleźć kogoś, kto miałby do nich obojętny stosunek. A w myśl zasady, że nieważne co mówią, ważne by mówili i nazwy nie przekręcali, taka sytuacja jest wręcz wymarzona. Ja jakiegoś bardziej ogólnego zdania o kapeli nie mam, mam natomiast opinie na temat kilku ich albumów – tych wcześniejszych, bo te późniejsze jakieś takie spedalone i nawet mi się nie chciało poświęcać im uwagi. Recenzowany dziś trzeci krążek formacji jest w mojej opinii wydawnictwem najlepszym, a to dlatego, że zgrabnie łączy melodię z siłą, spokój z agresją, przebojową lekkość kompozycji z progiem i chyba najbardziej — spośród wszystkich wydawnictw — ma zapędy do bycia uznanym także przez kontestatorów pozostałego dorobku. Jest to spowodowane zapewne tym, że My Arms, Your Hearse jest oryginalny, bezpretensjonalny i ma sporo ciekawych patentów. Ma też kilka stuprocentowych hiciorów, kawałków, które ustawiają słuchacza na pozostałe — nieco słabsze — kompozycje. Zaczyna się dobrze, bo już od „April Ethereal”, który pojawia się po całkiem sensownym introsie. Później jest różnie (co najmniej jednak przyzwoicie), aż do „Demon of the Fall”, który za czasów kaset rozpoczynał stronę B, a który jest utworem bardzo solidnym, i potem — do końca — znów lecą kawałki słabsze, jak najbardziej jednak poprawne. Raz spokojne, innym razem deathowe, ale za każdym razem słuchalne i całkiem przyjemne w odbiorze. Co więcej, mr. Akerfeldt nie posiłkuje się czystymi wokalami zbyt często, co należy uznać za plus. Zdecydowanie na plus wypadają także gitary, które odpowiadają za klimat albumu i wspomniany miks melodii z siłą. Na koniec wspomnę jeszcze o nastrojowych Hammondach, które z dozą nostalgii wybrzmiewają w ostatnim „Epilogue” i które elegancko podsumowują cały album.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.opeth.com
Udostępnij:

24 czerwca 2010

Malevolent Creation – Retribution [1992]

Malevolent Creation - Retribution recenzja okładka review coverKilkadziesiąt sekund tajemniczego intra, a potem 33 minuty jazdy takiej, że jednym podmuchem zrywa gacie przez głowę, zostawiając delikwenta tylko w pożółkłych majciorach. Porywające riffy, świetne solówki (w tym jedna gościnnie zagrana przez Jamesa Murphy), dudniący bas, perkusyjna kanonada i mocny ryk wokalisty. Już pierwsza konfrontacja fana klasycznego death metalu z Retribution przynosi jakże prostą konstatację, że oto mamy do czynienia z zespołem i płytą z najwyższej półki. Skoro wyżej pojawił się przymiotnik „klasyczny”, to usłyszymy oczywiście wpływy thrash’u, w tym przypadku przede wszystkim Slayera, co objawia się w licznych melodiach („słodzenia” bezproblemowo uniknięto), jak również w typowej dla Zabójców zabójczej motoryce. Nie ma się co oszukiwać – słuchając Retribution nie raz zaleci krańcowo kultowym „Reign In Blood”, ale nie jest to jakieś specjalnie nachalne, tudzież bezczelne, więc sam trudności z tego powodu robił im nie będę. Muza jest ponadto bardzo agresywna, dynamiczna, szybka i naszpikowana amerykańską brutalnością. Gitarzyści Malevolent Creation, Phil Fasciana i Rob Barrett, przy okazji tego albumu najwyraźniej posiedli niezwykłą moc (czyżby to zasługa „leczniczych” ziółek?) komponowania utworów… za krótkich – nawet najdłuższy na płycie „Coronation Of Our Domain” (5:06) kończy się przedwcześnie. I o to, kurwa, chodzi! Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku pozostaje bowiem pieprzony niedosyt, domagający się jak najszybszego zaspokojenia. I tym sposobem obcowanie z Retribution staje się dla słuchacza czymś w rodzaju death metalowej mantry.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

22 czerwca 2010

Morbid Angel – Blessed Are The Sick [1991]

Morbid Angel - Blessed Are The Sick recenzja okładka review coverW dwa lata po znakomitym debiucie Morbidzi wykonali następny pewny krok w kierunku sztuki coraz bardziej ekstremalnej i złożonej. Zmiany słychać od samego początku, gdy po wybrzmieniu intra do słuchacza docierają pierwsze — i wolne! — takty „Fall From Grace”. Nie jest to jednak oznaka zdziadzienia/dania dupy, a znacznie większej świadomości i lepszych umiejętności zespołu. Czym się to objawia? Ano chłopaki nie boją się już zwolnić, kombinują z częstymi zmianami tempa, innym rozłożeniem akcentów i bardziej złożonymi strukturami kawałków. Po prostu, w miejsce nieokiełznanego (czasem) szaleństwa wprowadzono dużo precyzji i techniki. Mocniejszy i wyraźnie niższy jest wokal Vincenta, który w połączeniu z nieco innym sposobem śpiewania dał naprawdę niezłe efekty. Jest jeszcze jedna nowość, którą można różnie rozpatrywać. Chodzi mi o kawałki instrumentalne w liczbie aż czterech (wliczam intro), spośród których przynajmniej dwa, jak dla mnie, nie mają żadnego uzasadnienia. Mimo to porządnych numerów jest tu co najmniej kilka: „Rebel Lands”, „Day Of Suffering”, wspomniany „Fall From Grace” czy „The Ancient Ones”. Rzut oka w książeczkę i już wiemy, kto w głównej mierze odpowiada za Blessed Are The Sick. Dominacja (na to jeszcze przyjdzie czas, hehe…) materiału stworzonego przez Trey’a jest zdecydowana, wkład Brunelle to już niemal wyłącznie solówki (a tych nadal jest sporo). Sam Richard przyznawał, że wtedy Azagthoth pozostawił go daleko w tyle, jeśli chodzi o pisanie muzyki. Poprawie uległo brzmienie – gitary stały się cięższe i wyraźniejsze (choć też bardziej suche), a gary zyskały sporo przestrzeni, dzięki czemu słychać każde uderzenie Sandovala (efekt bliższy „World Downfall” niż debiutowi). Album ma prawie same plusy, dostarcza wielu przyjemnych chwil, więc ocena właściwie generuje się sama.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 czerwca 2010

Blind Guardian – A Night At The Opera [2002]

Blind Guardian - A Night At The Opera recenzja okładka review coverOstatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 czerwca 2010

My Dying Bride – As The Flower Withers [1992]

My Dying Bride - As The Flower Withers recenzja okładka review coverDebiut brytyjskiego My Dying Bride doskonale pokazuje, na czym polega porządny, odważny death metal z dodatkiem solidnych doomowych zwolnień i dobijającego klimatu. Ponura atmosfera tego krążka udziela się od razu podczas słuchania instrumentalnego „Silent Dance” i trwa już do końca albumu, tj. prawie przez 50 minut. Słychać, że muzycy nie chcieli powielać pomysłów swoich idoli (m.in. Slayer, Celtic Frost, Dead Can Dance – aż strach pomyśleć, co by wyszło z ich połączenia), tylko wyskoczyli ze świeżymi patentami na granie brutalnej muzyki, dając chociażby miejsce do popisu młodemu skrzypkowi Martinowi Powellowi. Efekt musiał powalić i tak też jest w istocie! Bardzo się to chwali, bo ambitnej muzy nigdy za wiele. W „Sear Me”, „The Bitterness And The Bereavement” i „The Return Of The Beautiful” odrobinkę (no, może odrobinkę większą odrobinkę, hehe) death’owej napierduchy wymieszano z przygnębiającym i nieco „romantycznym” klimatem, co dało nam w efekcie całkiem długie i epickie numery. Dla miłośników klasycznego death metalu bez żadnych ozdobników jest bez wątpienia „The Forever People” – największy koncertowy killer My Dying Bride. Zajebista dynamika, rozrywająca brutalność, czysta energia i sączący się z głośników czad! Doprawdy, nawet, gdy ktoś za Angolami nie przepada, to przy tym utworze pewnikiem pójdzie w tany, nie widzę innej możliwości. Szczególnie ciekawie wśród tego dostojnego death-doomowego mielenia prezentuje się dzika solówka w „Vast Choirs”, przy której człowiek zaczyna się zastanawiać, czy oni aby przypadkiem kilku rzeczy na płycie nie zaimprowizowali. Głos Aarona to wyraźny, bardzo charakterystyczny growl i świetnie pasuje do dość szorstkiej całości. Płyta nie jest taka prosta jakby się mogło wydawać, więc nie warto się zrażać i lepiej dać jej nieco więcej czasu. A wówczas już musi się spodobać!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 czerwca 2010

Animosity – Empires [2005]

Animosity - Empires recenzja okładka review coverŻeby nie trzymać was zbyt długo w niepewności, powiem wprost – przeciętniak w każdym calu. Takich kapel jest na pęczki, kapel, które już nauczyły się grać równo, których brzmienie nie jest garażowe, a wkładka jest w kolorze. Poza tym ciężko znaleźć cokolwiek, co by wyróżniało tych grajków. Nowoczesny death zmieszany z corem – typowy, aż się pachy pocą. Może więc choć teksty mają oryginalne? A gdzież tam – buntownicy, że strach się bać. Że świat jest do dupy, że władza kłamie (no shit, Sherlocks), że pasta do zębów jest za mało miętowa; nic tylko narzekają. Ale za to „fuck” jest w każdym kawałku, używany wielokrotnie i, jakby, z lubością. Typowa przypadłość młokosów, którzy mając możliwość wykrzyczenia się, klną jak szewcy. Gdyby jeszcze angielski był bogatszy w wulgaryzmy, a tak tylko „fuck” na prawo i lewo, więc nudą wieje i wrażenia żadnego nie robi. Muzycznie jest także przeciętnie, nie jest źle, ale taaaaak nieoryginalnie. Wokale głównie na deathową modłę, choć wrzaski też się pojawiają – nic nowego. Gitary zupełnie bez wyrazu, tyle że warsztatowo poprawnie. Riffy nawet ujdą, szkoda tylko, że solówek prawie żadnych nie ma. Sekcja jest – nic więcej powiedzieć się nie da. Cieszy za to całkiem solidna dawka napierdówki, nawet łbem ze dwa razy można zakręcić. Generalnie jednak album to stuprocentowy przeciętniacha, z kilkoma lepszymi momentami, kiedy w ogranych motywach można wychwycić jakieś świeższe zagrywki. Zakończę jednak plusem – album trwa poniżej pół godziny, więc od czasu, do czasu można go sobie zapodać. Wsio.


ocena: 5/10
deaf
Udostępnij:

14 czerwca 2010

Morgoth – Cursed [1991]

Morgoth - Cursed recenzja okładka review coverSzczytowe osiągnięcie niemieckiego death metalu? Na to wychodzi, przynajmniej jeśli patrzeć na lata 90-te. Wprawdzie konkurencję Morgoth miał zawsze kiepawą (co jest zastanawiające jak na tak 80-milionowy kraj), ale to w niczym nie umniejsza ich klasie i zajebistości. „Właściwy” debiut zespołu zrywa ze znaczącymi wpływami Death, wprowadzając na ich miejsce sporo ciekawych patentów, urozmaicających tradycyjne struktury. Co prawda kompozycje nie są już tak brutalne jak na znakomitych EPkach, ale za to zyskały na przestrzeni, stały się bardziej „podniosłe” i ciężkie. Chociaż napierduchy nadal nie brakuje (a i poziom „zadziorności” nie uległ specjalnie zmianie), to pojawiły się tu śmiałe skoki w bardziej klimatyczne, niemal doomowe rejony. Znaczy to tyle, że chłopaki często i solidnie zwalniają. Cursed jest przez to dziełem stosunkowo oryginalnym, nieprzystającym do dokonań Cannibali z jednej czy Grave z drugiej strony. Krążek jest bardzo udany i obfituje w wyjątkowo mocne kawałki. Spośród nich mnie szczególnie rusza zajebiście genialny „Sold Baptism” (przy okazji – niezły klip). Reszta również prezentuje się niczego sobie, zwłaszcza że sprawnie dobrano proporcje między szybkim i agresywnym graniem a ciężarem i zwolnieniami. Do tego refreny, które przyswaja się góra po dwóch przesłuchaniach. Warto poszukać do kolekcji!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 czerwca 2010

Gorguts – Obscura [1998]

Gorguts - Obscura recenzja reviewCzy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 czerwca 2010

Devin Townsend – Terria [2001]

Devin Townsend - Terria recenzja okładka review coverO tym, że Devin Townsend to popieprzony geniusz i ekscentryk, muzyczny odpowiednik Salvadora Dali wiedzą wszyscy. Wiedzą o tym nawet niemowlaki, bo im mamy do snu opowiadają historie o Devinie i jego kuriozalnie baśniowej twórczości pochodzącej z innych wymiarów czasu i przestrzeni. Pochodzący z 2001 roku album Terria nie jest w najmniejszym nawet stopniu zaprzeczeniem tego stwierdzenia, jest jego stuprocentową konfirmacją. Terria to album dla ludzi inteligentnych z nieco surrealistycznym poczuciem humoru, trochę w stylu Monty Pythona. Więc jeśli jesteś na bakier z Pythonami, to możesz sobie spokojnie odpuścić ten album, bo wyda ci się nudny, niespójny, pokraczny i w ogóle dla pojebów. Jeśli jednak chodzisz w koszulkach z „Nobody expects the Spanish Inquisition!” i wiesz, jaka jest prędkość lotu jaskółki bez obciążenia, to może — a nawet na pewno — jest to muzyka dla ciebie. Tylko sobie nie schlebiajcie tym za bardzo młokosy, bo i tak ciencyście w uszach. Za to muzyka jest gruba, oj gruba. O ile poprzedni „Physicist” był albumem bardzo młodzieńczym i ekspresyjnym, którego wszystkie kompozycje oscylowały w jednym, dość wyścigowym, klimacie, o tyle Terria jest dziełem wyraźnie dojrzalszym (choć zapewne nagranym na kwasie ;]) i różnorodnym. Ma jednak w sobie coś z genialnego szaleństwa… prawdę powiedziawszy rzekłbym, że ma go sporo. Na pierwsze przesłuchanie, teksty wydają się głupie i bełkotliwe, dotyczące bliżej nieokreślonych wydarzeń, jest jednak w nich coś, co każe na nie spojrzeć, jak na koany, abstrakcje burzące ego – The message is; „THERE IS NO MESSAGE”. Po jakimś czasie dochodzi się do przekonania, że teksty pachną oświeceniem. Oświeceniem w polewie sarkastyczno-psychodelicznej. Mówiąc wprost – gość robi sobie ze słuchacza — szczególnie tego „prawdziwego znawcy” — jaja, tym większe, im bardziej ów delikwent próbuje być poważ(a)ny. Jeśli jednak przejrzysz ten dowcip, zrozumiesz, że ma facet łeb na karku. Ma też dar w łapach, bo jak inaczej nazwać to, co wyczynia ze sprzętem. Największa różnica dotyczy właśnie strony instrumentalnej, tego, jak muzyka została skomponowana i zagrana, jak dorosła. Muzyka nie jest już tak ujednolicona, poszczególne kawałki prezentują całe spektrum temp i temperamentów. Są oczywiście utwory szybsze, w swym charakterze podobne do tych z „Physicist”, są też ballady, są w końcu instrumentalne popisy, z najlepszym na płycie i jednym z najwspanialszych w historii metalu w ogóle, solosów gitarowych w „Deep Peace". Słowa nie są w stanie oddać nawet ułamka wielkości tego dzieła, więc nawet nie będę próbował. Patrzę teraz na listę ścieżek i trudno mi jest wybrać te, które podobają mi się bardziej niż pozostałe. Cały album rozpierdala – face it. „Earth Day” rozmachem, „Canada” kapitalną zwrotką (?), którą się śpiewa z Devinem, „Deep Peace” owym boskim solosem, „The Fluke” i „Nobody’s Here” melodiami i zmianami nastroju. Mówię poważnie – płyta nie ma słabych stron, a każdy kawałek, którykolwiek by wybrać, może stać się tym najlepszym. W każdym można odnaleźć porozrzucane bez ładu fragmenty geniuszu, więc zaskoczenie może przyjść znienacka, wtedy gdy się go (ale tylko trochę) spodziewamy. Urok albumu polega na tym, że muzyka nie jest w najmniejszym stopniu przewidywalna, nawet na zasadzie kontrapozycji. Dzieło wieńczy doskonała realizacja, czyste i soczyste brzmienie, głębokie, pełne basy, wyraziste instrumenty i „organiczność” muzyki. Album doskonały, dla ludzi z olejem w głowie.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2010

Dies Irae - Sculpture Of Stone [2004]

Dies Irae - Sculpture Of Stone recenzja reviewOstatnia płyta Dies Irae jest tą najlepszą w dorobku grupy – niby prosta konstatacja, ale nie wszystko musi być tu oczywiste. Raz, że przebicie wcześniejszych nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę ich poziom, dwa, że najlepsza wśród nieciekawych wcale nie oznacza od razu, że dobra. Dlatego z niemałym zdziwieniem przyjąłem fakt, iż Sculpture Of Stone to krążek więcej niż dobry, który nie dość, że potrafi zainteresować, to całkiem nieźle wypada na tle innych polskich death’owych kapel. Na ten stan wpływają przede wszystkim dwie cechy albumu: melodyjność oraz ilość i jakość solówek – bez nich mielibyśmy do czynienia tylko z dobrze zagranym, ale przeciętnym death metalem typu średnia krajowa. To dzięki porządnym gitarowym popisom muzyka nabrała wyrazistości, stała się bardziej charakterystyczna, zaczepna i ciekawsza dla potencjalnego odbiorcy. Trzeba otwarcie przyznać, że niewielu w polskiej ziemi, tak jak Hiro, potrafi zagrać solówki bez technicznych skrótów i uproszczeń. A że na poprzednich płytach Dies Irae tak nie błyszczał, to pewnie wina słabego podkładu. Na Sculpture Of Stone wszystkie elementy już szczęśliwie trzymają się kupy. Panowie najlepiej radzą sobie w średnich tempach, wtedy gdy brzmią ciężko, masywnie i czytelnie (bo z Hertz’a), a riffy zawierają odpowiednią dawkę chwytliwości. Równo i z pomysłem. Tak zbudowanych kawałków jest najwięcej – to one są najbardziej atrakcyjne i wypadają najbardziej przekonująco. Sprawa jest prosta – im dalej od napierdalanki (nie jest jej dużo — trochę w „Trapped In The Emptiness” i „Sculpture Of Stone” — ale można by ją zupełnie zlikwidować) i tępoty Vadera, tym dla nich lepiej. Ale bez skrajności, bo słabo wypada wolny „The Beginning Of Sin”, który jest gluciany, monotonny i nużący. W nim też najdotkliwiej objawia się jeden z większych minusów zespołu – wokal. O ile do wrzasków nie mam zastrzeżeń, to growl Novego zawsze mnie męczył – tu jest bez zmian. Dobrze, że chłop to nadrabia sprawnie przebierając palcami po gryfie i wybijając się od czasu do czasu ze ściany gitar. Nie ma tu wielkiej filozofii i szalonego kombinatorstwa, jest za to rzetelne podejście do muzycznej materii, co sprawia, że do takiego „Beyond All Dimensions” czy „Unrevealed By Words” wraca się z przyjemnością, a sam krążek zasługuje na uznanie.


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

6 czerwca 2010

Sinister – Aggressive Measures [1998]

Sinister - Aggressive Measures recenzja reviewCzwarta płyta brutali z Sinister nie jest może — a nawet na pewno! — ich najpopularniejszym osiągnięciem, ale bez wątpienia nie można jej określić mianem słabej czy też nieudanej. Ba! Dla mnie to ich najlepszy, zdecydowanie przewyższający klasyczne dokonania, najbardziej atrakcyjny krążek, a wszelkie utyskiwania oparte na tym, że jest „już bez Mike’a” mam głęboko w dupie – koleś był jak najbardziej do zastąpienia, a ten album tego dowodzi. Aggressive Measures posiada wszystkie cechy porządnego Sinistera: kiczowate i raczej zbędne intro, sporo (oczywiście jak na ledwie półgodzinny krążek) przyjemnego death’owego napierdalania, niskie, lekko „bulgoczące” wokale i trochę ciężarnego walcowania („Blood Follows The Blood” jest tego najlepszym przykładem). Choć muzykę Holendrów należy traktować w kategoriach brutalnego, nieprzesadnie wymagającego wyziewu, znajdziemy tu kupę — a na pewno więcej niż na poprzednich płytach — wpadających w ucho riffów i zaskakująco „skocznych” melodii. Czepliwe są również nawiązujące do starych, dobrych czasów refreny utworów („poznaj numer po refrenie”), które bardzo ułatwiają szybkie przyswojenie materiału. Znajdziemy je w „Beyond The Superstition”, „Into The Forgotten” (mój ulubiony), „Enslave The Weak” i „Fake Redemption”. Solówki zdarzają się rzadko i - w przeważającej części - są to totalne molesty, ale jest jeden fajny wyjątek w postaci bardzo klimatycznego i melodyjnego popisu w „Emerged With Hate” (2:37 - najkrótszy numer na płycie). Solidne wokale Erica — bardzo głębokie i czytelne — w znakomity sposób dopełniają obrazu tej agresywnej sieczki. Brutalny death metal bez udziwnień i słodziutkiego brzmienia. – Na zakrapiane imprezki i jako podkład do dewastacji – jak znalazł!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 czerwca 2010

Amaseffer – Slaves For Life [2008]

Amaseffer - Slaves For Life recenzja okładka review coverCzas na coś prostszego – muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Muzykę, która nie zmusza słuchacza do wytężania swoich szarych komórek, nie przepala obwodów swoją ponadprzeciętną złożonością, nie dewastuje aparatu słuchu intensywnością ani nie skręca kiszek ilością decybeli. Muzykę w sam raz na niedzielne popołudnie, kiedy Kubica już swoje wyjeździł (a Borowczyk wygadał), ruszać dupska nam się z domu nie chce, a książkę się przed chwilą skończyło. Muzykę do relaksu. Czasami i tak trzeba, choćby po to, by móc później docenić zniszczenie serwowane przez kapele pokroju Deception, Krisiun czy Immolation – żeby się odnieść tylko do ostatnich recenzji. Ja Amaseffer słucham bez specjalnego powodu – po prostu mi się podoba. Ale jest jedno „ale” – nawet wtedy muszę mieć odpowiedni nastrój. Przy całej swojej lekkości i przyjemności, jest to jednak materiał specyficzny, który nie zawsze pasuje do chwili, nie jest uniwersalny. Już sama długość płyty sprawia, że wypada nad nią przysiąść (albo słuchać wybranych fragmentów). Także tematyka poruszana w tekstach do najoczywistszych nie należy – trzeba mieć ochotę posłuchać o losach Izraelitów. Chyba, że komuś teksty zupełnie w niczym nie wadzą. Na sam koniec pozostaje rzecz najbardziej istotna, a mianowicie sama stylistyka. Koncepcja albumu i teksty narzucają w pewien sposób bliskowschodnią melodykę i poetykę utworów. Jest więc sporo tradycyjnie brzmiących zaśpiewów wykonywanych przez solistów, narracji oraz instrumentalnych pasaży i interludiów. Mnogość tych operowych elementów w oczywisty sposób wpływa na kształt albumu i decyduje o jego wyjątkowości. Amaseffer w pewnym stopniu przypomina Orphaned Land, choć jest od niego łagodniejszy, delikatniejszy, mniej skomplikowany. Porusza się jednak w podobnym uniwersum i posiłkuje podobnymi technikami. Także i tu mamy do czynienia z mocno zakorzenionym w bliskowschodniej tradycji progu z elementami symfonii. Spora w tym zasługa udzielającego się wokalnie Matsa Levena, znanego choćby z Theriona. Powiem to z pełną odpowiedzialnością – swoim talentem dodał krążkowi kilka punktów, a muzyce wyrazistości i niepowtarzalnego zabarwienia. Nie wypada też nie wspomnieć popisów gitarzystów, którzy odwalili kawał porządnej roboty nagrywając epickie ścieżki, często okraszane fantastycznymi solówkami. I właśnie solówki i wokale Matsa uznałbym za najbardziej wartościowe składowe Slaves For Life. Całkiem poprawnie wygląda także strona kompozytorska – utwory przyciągają melodyjnością i rozmachem. Na minus zapisałbym nieco przegiętą długość (78 minut!) oraz wspomnianą specyficzność, która sprawia, że po album sięga się średnio często. Mimo wszystko porządny krążek.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.amaseffer.com

podobne płyty:

Udostępnij:

2 czerwca 2010

Hypocrisy – Virus [2005]

Hypocrisy - Virus recenzja okładka review coverVirus, 10 album Hypocrisy, powstał w błyskawicznym tempie, a także w nomen omen trudnym okresie dla zespołu, ponieważ pokład opuścił jeden z założycieli, Lars Szoke. Larsa zastąpił znany doskonale fanom brutalnych dźwięków Horgh z Immortal. No, taka zmiana mogła wpłynąć na muzykę Szwedów. Wpłynęła i to bardzo pozytywnie! Virus jest wielkim albumem, w 100% dopracowanym, pełnym nowych rozwiązań, pomysłów i tysięcy ton energii. Virus to 11 soczystych death metalowych tracków. Po arcy krótkim intrze następuje pierwszy atak w postaci „War Path” – druzgocący atak! Szwedzi od dawna nie grali tak szybko i tak brutalnie, przy jednoczesnym zachowaniu tych powalających, firmowych melodii. Kolejny „Scrutinized” jest może ciut wolniejszy, ale za to cięższy i zawierający więcej technicznych smaczków. Przy czwórce czas na jeden z doomowych wolniaków Hypocrisy, czy jak niektórzy wolą epickich utworów. Wspaniały kawałek, bardzo obfity w świdrujące melodie i z porywającym refrenem. Brnąc dalej pod numerem 5 kryje się jeden z najostrzejszych toporów na tej płycie „Craving For Another Killing”, bardzo szybki utwór, zarówno gitarowo jak i pod względem bębnów. Do brutalizerów trzeba zdecydowanie zaliczyć jeszcze „Blooddrenched”, który jest jednym z najszybszych, a być może i najszybszą kompozycją w całej dyskografii Hypocrisy. Muszę koniecznie wspomnieć o ostatnim numerze „Living To Die”, utwór należy do wolniejszych, ma niesamowity klimat, bardzo smutny, wręcz dołujący. Różni się od pozostałych tym, że w całości występuje tu czysty śpiew, większa ilość klawiszy i jakby mały industrialny posmak. Reasumując Virus to zarówno jeden z najostrzejszych, najszybszych jak i najbardziej melodyjnych albumów Hypocrisy, obfitujący w dużą ilość technicznych i dzikich kąsków, a także w wiele kapitalnych refrenów. W porównaniu z poprzednikiem jest dla mnie lepszy (choć tamtemu też nic nie brakuje). O ile „The Arrival” posiada mnóstwo urzekających linii melodycznych, o tyle na Virusie są one jeszcze lepsze, bardziej pogmatwane i bardziej sondują zmysły. A! zapomniałbym, ten album przynosi nam jeszcze jedną i to bardzo dużą niespodziankę, mianowicie Peter umieścił we wkładce teksty!!! Aby już nie wydłużać zakończę słowami szanownego kolegi Demo: „Virus to ich „The Final Chapter” XXI wieku” – i tak niewątpliwie jest.


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

30 maja 2010

Deception – Nails Sticking Offensive [2007]

Deception - Nails Sticking Offensive recenzja reviewBył piękny ciepły dzień, gdy Czerwony Kapturek zmierzał przez gęsty las do domku ukochanej acz niezbyt sprawnej babci. W koszyczku uśmiechnięte dziewczę miało to, co zwykle – nowy numer Gościa Niedzielnego z rozkładówką wykopanej niedawno arki Noego, mentolowe fajki z filtrem, tampony extra chłonne, leki przeciwgrzybiczne oraz suchy chleb dla konia. Gdzieś tak za monopolowym, a jeszcze przed bankomatem Dojczebanku do Kapturka zagadał nieznajomy Wilk. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć nasza bohaterka bystrym oczkiem zauważyła, że Wilk ma dziwnie wydłużone kły, wymalowane na czarno pazury i ślepia – czyli jest ucharakteryzowany na tego sławnego kolesia ze Zmierzchu. Od słowa do słowa i… stało się nieuniknione – zaprosił ją na rokhotekę. Tam po raz pierwszy Kapturek zetknęła się z gothykhiem. Oszołomiona ezotherykhą miejsca, w mig podłapała klimat i postanowiła wreszcie zaakcentować swoją, dotąd nieuświadomioną, indywidualność – czerwone odzienie poszło w odstawkę. Kolejne rokhoteki i Czarna Peleryna — bo tak się dziewczę przechrzciło — doszła do wniosku, że od dawna jest martwa, jak na prawdziwą gothkhę przystało. Dla lepszego efektu postanowiła zyskać na bladości, odrzucając marchewkowego Kubusia i tnąc się, ilekroć idol z ulubionej empetrójki wyjęczał „jezzt mi zzmutnoo, jezztem matrwyyy, uuuu”. Nic więc dziwnego, że upudrowane lica naszej bohaterki trafiły w końcu tam, gdzie niebo jest zawsze zachmurzone, księżyc w pełni, w powietrzu czuć przepocone skarpetki, a najmhroczniejsze dźwięki wypełniają przestrzeń nie-życiową – na kastle party, znane normalnym ludziom jako zlot dziwek i pedałów. To było coś! Piekło! A potem zaczęło swędzieć. I od tamtej chwili dziewczynka leży spokojnie w domku, a leki nosi jej schorowana babcia, jedyna osoba, na której dyskrecję może liczyć. Tego niestety nie można powiedzieć o Wilku, bo cham szybko rozgadał w lesie, że ex-Kapturek złapała na festiwalu smutku gothyckhiego syfa i nawet nie wie od kogo. Mimo to ptaszki dalej śpiewają, a wiewiórki skaczą po szyszkach i wiodą dostatnie życie. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Deception? Ano, chwalić bozię w niebiesiach, nigdzie. Chłopcy-morbidowcy uskuteczniają rozdupcz na bardzo wysokich obrotach, nie oglądając się przy tym na innych, szczególnie tu – w kraju. Intensywność tego materiału robi wrażenie (gratulacje i zarazem wyrazy ubolewania dla perkmana, bo musi się chłop namachać), toteż nie dziwi fakt, że płytka nie trwa nawet pół godziny. Ale to dobrze, tyle wystarcza w zupełności, a od większej ilości można by się porzygać. Jak już wspominałem: napierdol, brud, sieka, siara – tylko z tym mamy do czynienia na Nails Sticking Offensive. Pewnym urozmaiceniem są dzikie solówki oraz wyraźniejsze zwolnienia w liczbie bodaj… dwóch. Przy tym całym łomocie czasami gdzieś rozmywa się gitara, więc warto nad tym popracować przy okazji następnej produkcji. Powrót do „dwuwioślanego” składu też by nie zaszkodził. Tak czy srak – dzicz!


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 maja 2010

Wilczy Pająk – Wilczy Pająk [1987]

Wilczy Pająk - Wilczy Pająk recenzja okładka review coverBez wątpienia jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim firmamencie, kapela niedoceniana za życia, niestety niedoceniona również po śmierci. Niemniej jednak my, Prawdziwi Koneserzy, nie zapomnieliśmy o Wilczym Pająku. Pozwalam sobie przeto ogłosić mały manifest, krótki do bólu i równie dosadny:

Koniec z tandetą, koniec z popkulturowym kiczem obecnym także w metalowym półświatku! Koniec z przerostem formy nad treścią, koniec z durnowatą komercją, śmiesznymi mezaliansami i lizaniem dupsk mass-mediom! My, Prawdziwi Koneserzy, zadbamy o to, by z zapomnienia powróciły prawdziwe perełki, nierozpoznane brylanty, zespoły, których muzyka jest ponadczasowa, zespoły totalne, prawdziwi artyści. Żadnych półśrodków! Kill all the scheisskopfen!

Po tym krótki manifeście pozwolę sobie przejść do rzeczy, do debiutanckiego albumu formacji Wilczy Pająk. Chyba najlepszą rekomendacją dla kapeli jest fakt, że pomimo upływu ponad dwudziestu lat, ich muzyka nie straciła nic ze swojej jakości. Nawet więcej – w porównaniu z królującym dzisiaj chłamem, ich estetyka, ich wizja muzyki jest jeszcze bardziej wyrazista, świeża i poruszająca. Aż się wierzyć nie chce (a tu taka niespodzianka), że kolesie dwie dekady temu nagrywali takie cudeńka. Nawet język polski, który do metalu średnio pasuje, w ich utworach brzmi rewelacyjnie, jest bardziej bezpośredni i przeszywający. Trochę szkoda, że odeszli od tego na późniejszych wydawnictwach, ale prawa rynku są nieugięte (jak na ironię, wiele to nie dało). Tak czy inaczej, Wilczy Pająk obija mordę niczym zawodowy bokser, a nawet — na podobieństwo Andrew G. (dobrze, że nie na podobieństwo Andrew L. - przyp. demo) — napierdala po jajach aż łzy w oczach stają. Takiej dawki autentycznej mocy, bezpośredniości oraz młodzieńczej złości i buntu nie mają wszystkie albumy Vadera razem wzięte. No po prostu wgniata w fotel, zaczynając od bębenków usznych. Technika – najwyższa światowa półka, mądrze skomponowane linie poszczególnych instrumentów, energetyzujące riffowanie i wykoksane solówki. Przebojowość – poza wszelką dyskusją, już po pierwszym przesłuchaniu Leszek zyskuje w słuchaczu kumpla do śpiewania. Teksty trochę trąca myszką, ale nie ma co się ich czepiać – takie czasy. Podobnie jest z niektórymi pomysłami, które wydają się jeszcze nie w pełni rozwinięte i dopracowane. Niemniej jednak są to sytuacje wyjątkowe. Normą bowiem jest zachwyt nad wyczuciem momentu, ekspresją, technicznymi zagrywkami, czy wirtuozerskimi popisami muzyków. Miód. Jakoś tak się złożyło, że na każdym albumie Pająków jest jeden kawałek, który zapada w pamięci najbardziej, należy do tej grupy utworów, które się włącza raz i zapętla, bądź słucha głównie ich. Wilczy Pająk ma taki utwór pod postacią boskiego „Memento Mori” – nie można oderwać od niego uwagi, przez co trochę cierpi reszta — niezłego przecież — materiału. Ja zachęcam was do dokładniejszego zapoznania się z Pająkami, co sam zamierzam niezwłocznie poczynić.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 maja 2010

Krisiun – Conquerors Of Armageddon [2000]

Krisiun - Conquerors Of Armageddon recenzja reviewTo, co zafundowali nam w 2000 roku trzej opętani brutalną muzyką Brazylijczycy, przywróciło mi wówczas wiarę w death metal, w to, że ten gatunek nadal może się przepięknie wprost rozwijać, nie tracąc nic ze swojego pierwotnego charakteru, a nawet zyskując na piekielnej mocy. Conquerors Of Armageddon to trzecie pełnometrażowe wydawnictwo Krisiun i — co już chyba nie ulegnie zmianie — ich najlepsze, najbardziej natchnione oraz w wyjątkowy sposób rozpieprzające. No i chyba nie muszę dodawać, że moje ulubione, choć większości ich pozostałych krążków nie można wiele zarzucić. Prawie 42 minuty niesamowitej rzeźni w wykonaniu braci Kolesne i Alexa Camargo uskrzydla niczym pieprzony Red Bull, ale kopa daje znacznie większego! Na albumie zawarto dziewięć totalnych kompozycji, które — mimo, że strukturą nie odbiegają zbytnio od tych z „Apocalyptic Revelation” — od początku do końca porażają swą intensywnością i poziomem doszlifowania. Muzycy są cholernie zgrani, precyzyjni i doskonale obeznani w fachu zabijania dźwiękiem. Moyses Kolesne częstuje słuchacza wyśmienitymi riffami – ciężkimi i niezwykle brutalnymi, a przy tym zawierającymi pewną ilość melodii, co czyni kawałki przyjemniejszymi w odbiorze. Solówki w jego wykonaniu również powalają – ekstrema, ekstrema i jeszcze raz ekstrema. Po prostu cudeńka, bez cienia kompromisu. Wokal co prawda nie jest zbytnio odkrywczy, ale tutaj sprawdza się fantastycznie i ekspresji odmówić mu nie można (a jak nie wierzycie to polecam fragment z „Kill, kill, kill lord Jesus Christ” w utworze tytułowym). Obłędna jest natomiast na Conquerors Of Armageddon praca garów – Max Kolesne wyrabia tu przynajmniej 150% normy. Upraszczając sprawę, można by rzec, że napierdala ile wlezie, ale jak usłyszycie te pojawiające się w kilku miejscach absurdalne wręcz przyspieszenia, to stwierdzicie, że jest on klasą sam dla siebie. Do moich ulubionych wałków (tych naj-naj) należą „Ravager”, „Hatred Inherit” i „Endless Madness Descends” – absolutnie brutalne, szybkie i techniczne – po prostu czyste death metalowe perełki! Krisiun to światowa extra klasa, więc kto Conquerors Of Armageddon sobie odpuści, ten będzie uboższy o wspaniałe doznania, które ten łomot ze sobą niesie!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.krisiun.com.br

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

24 maja 2010

Trauma – Archetype Of Chaos [2010]

Trauma - Archetype Of Chaos recenzja okładka review coverZacznę od tego, co najbardziej leży mi na wycieńczonej wątrobie. Trauma, w moich oczach, ma ten sam problem co chociażby Napalm Death czy Unleashed – od jakiegoś czasu nagrywa dosyć zajebiste, ale jednak niewiele się od siebie różniące płyty. Pewnie mam zbyt wygórowane oczekiwania, bo pierwsze trzy krążki przyzwyczaiły mnie nie tylko do wyjątkowej muzyki, ale i olbrzymich zmian – praktycznie wymyślania zespołu na nowo. Tymczasem od „Determination” (bardzo dobrego przecież) brakuje mi elementu zaskoczenia i powiewu prawdziwej świeżości. Cóż, najwyższy czas przyjąć do wiadomości, że Trauma dorobiła się swojego rozpoznawalnego stylu i wielkich przewrotów w jego ramach już nie będzie. Wobec tego, jak zapewne dobrze koncypujecie, Archetype Of Chaos nie pada daleko od „Neurotic Mass” – jest tylko wolniejszy, bardziej rwany, w pewnym sensie spokojniejszy, a wzbogacony większą ilością klimatu (niejednokrotnie elektronicznej proweniencji). Ta ostatnia kwestia niech jednak nikogo nie przeraża, bo to nadal death metal oparty na tradycyjnym rockowym instrumentarium – mocny i techniczny. Zresztą nie zauważyłem, żeby sami muzycy robili wokół tych dodatków wielkie halo, obwołując się nagle jakimś „futuristic industrial ambient chujwieczym”. Klimacik wzmacnia brzmienie, bo tym razem elbląska ekipa postawiła na brudniejszy, bardziej podziemny sound – dziecko współpracy z braćmi Wiesławskimi. Sporo brudu dorzucił od siebie też Kopeć, którego niskie charczące wokale niezwykle naturalnie stopiły się z muzą zespołu i aż szkoda, że to ostatnia (choć w sumie diabli wiedzą – przykład Chudego się kłania) płyta z jego udziałem. Skoro już jestem przy popisach, koniecznie muszę wspomnieć o serwowanych z umiarem solówkach, bo każda z nich jest małym dziełem sztuki i każda zasługuje na uznanie. Krążek dostarcza kilku pewniaków na koncertowe szlagiery. Mam tu na myśli przede wszystkim „Codex Deformation”, „A Dying World”, „War Machine” i „Tabula Rasa” – taka dawka energii powinna rozruszać nawet rozkochanego w power metalu spasionego Niemca. Pozostaje tylko pytanie, czy za sprawą Archetype Of Chaos Trauma wreeeszcie odniesie zasłużony sukces? Niestety wątpię, zwłaszcza, że nie zanosi się na romans Mistera z Jacykowem, albo chociaż Jolą Rutowicz. Szacunek grupki fanów za tworzenie pierwszorzędnej muzyki chyba musi im wystarczyć.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TraumaOfficialPage

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 maja 2010

Obscura – Retribution [2006]

Obscura - Retribution recenzja okładka review coverZanim Obscura stała się kapelą znaną, pełną gwiazd, Obscurą, która nagrała „Cosmogenesis”, była jedną z wielu kapel grających techniczny death, nieszczególnie wyróżniającą się z rzeszy podobnych kapel. Opisywany dziś krążek Retribution przeszedł przez świat bez większego echa i dopiero sukces „Cosmogenesis” odświeżył i odkurzył ten poniewierający się po kątach album. Niestety na tym koniec romantycznych historii, bo — w przeciwieństwie do hollywoodzkich standardów — wcale nie okazał się krążkiem niedocenionym, wybitnym czy też wyprzedzającym swoje czasy. Retribution to materiał solidny, przyzwoicie nagrany, całkiem miło wchodzący, ale bez większych fajerwerków i technicznych zajebistości. Ot, średnia krajowa (że tak zażartuję), może nieco powyżej średniej. Zdecydowanie na plus wypadają partie gitar, i choć do cudowności sporo im brakuje, to potrafią dostarczyć nielichej radości – są żywiołowe, melodyjne i pokombinowane, a co najważniejsze – mają w sobie zalążki wybitności. Na podobnym poziomie są solówki, tym jednak zdarza się „brzmieć jak”. Całkiem przyzwoicie prezentuje się album jako całość, zawiera w sobie sporą dawkę agresji i przyjemnego przypierdolenia. Nie raz też zdarzy się wam z uznaniem pokręcić kłakami do muzyki – można więc uznać, że z przebojowością nie jest źle. Jednak jak już powiedziałem – dotyczy to całokształtu. Schodząc piętro niżej okazuje się bowiem, że poszczególne utwory już takie wyraziste nie są. Prawda jest prosta jak programy polskich partii politycznych (za państwa przeproszeniem) – niewiele różnią się one pomiędzy sobą, oscylując w granicach obranego przez siebie modelu. I o ile w przypadku całego albumu gdzieś to umyka, nie jest tak wyraźnie odczuwalne, tak przy uważniejszym przysłuchaniu się poszczególnym kawałkom okazuje się, że są one, mówiąc kolokwialnie, zagrane na jedno kopyto. Wszystko brzmi podobnie i ma się wrażenie, że już się to słyszało. Trochę za mało na własny styl, trochę za wiele, by można było mówić o braku wtórności. Nie jest źle, ale fakt, iż płytka przeszła niezauważona okazuje się bardzo wymowny i jak najbardziej zrozumiały. Na zakończenie wrócę jednak do plusów, żeby na malkontenta nie wyjść. Cover „Lack of Comprehension” rozjebuje, rozpierdala w drobny mak. O żeż kurwa. Dziękuję, dobranoc.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 maja 2010

Gorefest – False [1992]

Gorefest - False recenzja okładka review coverGorefest to dla mnie najlepszy zespół w historii europejskiego death metalu. Tę pozycję zdobył u mnie swoim drugim, fenomenalnym albumem pt. False. Co prawda muszę wspomnieć, że w mojej subiektywnej opinii praktycznie każdy ich album wbił się dużymi złotymi literami w historię death metalu. Oczywiście nie wszyscy zapewne podzielają mój pogląd, ale na pewno mi przytakną w jednym punkcie, że False całkowicie zasłużenie może znaleźć się w alei („Idę, patrzę, a leją zasłużonych”… – przyp. demo) złotych albumów death metalu. False to totalny odkurw!!! Brutalność, technika, melodyjność i pomysłowość. Nie ma się do czego przyczepić, materiał po prostu zwala z nóg! Brutalne (czasem mocniej czasem lżej), melodyjne partie gitarowe, zajebiste solówki, młócki na perce i wokal Jan Chrisa paraliżują układ nerwowy odbiorcy. To właśnie ten album był przełomowym albumem w historii Gorefest. Tu narodziła się ich charakterystyczna motoryka, wyjątkowa gorefestowa melodyjność pięknie zanurzona w brutalności, a także unikalny wokal Jana Chrisa, bardzo brutalny, bardzo mocny i głęboki, ale jakże czytelny growl. Gdy usłyszysz takie kawałki jak „The Glorious Dead”, „State Of Mind” czy „Get – A – Life”, w jednej chwili przekonasz się do tej płyty. Od razu wyjebisz z domu, aby kupić False. Nie ma opcji, aby komuś ten LP nie przypadł do gustu, jest to po prostu niemożliwe!


ocena: 10/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

18 maja 2010

Immolation – Majesty And Decay [2010]

Immolation - Majesty And Decay recenzja okładka review coverPo przejściu Immolation do Nuclear Blast można było oczekiwać różnych cudów, a już na pewno ogromnej kampanii reklamowej i podpasek z wizerunkami członków zespołu. A tu nic, chyba, że znowu coś przespałem. Spokojnie, bez nadęcia i wielkich zapowiedzi Amerykanie sprokurowali najbrutalniejszy, najgwałtowniejszy, najbardziej popieprzony, najlepiej wyprodukowany (nagrywali standardowo w Millbrook, więc to pewnie Niemcy szczodrze sypnęli kaską na wypasioną sesję) i najgęściej zagrany krążek od czasu prześwietnego „Unholy Cult”. Gęstość nie oznacza oczywiście pocinania na samych blastach przez całą płytę, bo tak nisko Immolation nie upadli. Za to ponownie udowodnili, że i przy wolnych tempach można zdrowo zamieszać, nie popadając w pseudoartystyczny nieład, tudzież banalne pitolenie. W tym miejscu słowa uznania dla Steve’a, który dokonał dużego postępu i wreszcie pozamiatał na poziomie swojego znakomitego poprzednika – z głową, rozmachem i bez litości dla swoich kończyn. Jeśli perkusja sprawuje się bez zarzutu, to o resztę można być spokojnym – wokal Rossa dołuje, bas niekiedy mocniej się wybija, a gitary… Gitary przygniatają swoim bogactwem. Robertowi nie brakuje pomysłów ani na schizolsko poplątane riffy, ani na pacyfikujące zmysły solówki – i to wszystko wyciska ze zwykłej „szóstki”. Nic, tylko pogratulować wyobraźni. Album zrywa ze schematem podziału kawałków na szybkie i brutalne oraz wolne i ciężarne. Na Majesty And Decay właściwie każdy numer zawiera, w ten czy inny sposób, poskręcane z sobą skrajności. Nic w tej muzyce nie jest jednoznaczne i łatwe do przewidzenia, co oznacza jeszcze większy mętlik w głowie słuchacza i jeszcze więcej niuansów do odkrywania. Wyjątkowy talent zespołu wychodzi także w czymś, co u nich wprost uwielbiam – nawet w największych wyziewach potrafią utrzymać charakterystyczny ponury, przygnębiający klimat (zbliżony do tego z „Harnessing Ruin”). Zresztą trudno o wesołe melodyjki, gdy już w pierwszym utworze panowie mocno dają wyraz swemu obrzydzeniu ludzkością słowami „Purge the world, remove them all” – a takich jasnych deklaracji jest tutaj niemało. Mimo to rewolucji w samej muzyce nie ma, a jedyną większą nowością są aż dwa autonomiczne introsy. Zdaję sobie sprawę, że niektórym nieco (nieco!) nowocześniej potraktowane brzmienie może nie spasować, ale to właśnie ono, wraz z wyczynami Steve’a, ma niebagatelny wpływ na intensywność materiału. Najważniejsze, że jest masywne, klarowne i w żaden sposób nie zrywa ze stylem zespołu. No i nie trzeba się do niego przyzwyczajać, jak w przypadku dwóch wcześniejszych płyt. Do Majesty And Decay, branego ogółem, nie trzeba się wcale przyzwyczajać, ten krążek się chłonie.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

16 maja 2010

Ihsahn – After [2010]

Ihsahn - After recenzja okładka review coverPodejście numer 1: what the fuck??
Podejście numer 2: que passa?
Podejście numer 3: mmm…
Podejście numer 4: uhuhu :)
Podejście numer 5: kurwa, ale jazda!
Tak mniej więcej wyglądały moje przejścia z najnowszym dzieckiem ex-wokalisty Emperora – krążkiem zatytułowanym After. Mając jako takie obycie z poprzednimi dokonaniami tego pana, zarówno solowymi jak i sięgającymi czasów wspomnianej formacji, nie spodziewałem się jednak nawet połowy z tego, co usłyszałem. A jeśli nawet, to na pewno nie tak dopracowanym i poniewierającym. Z albumu na album wyraźnie słychać było postęp, w każdym zgoła elemencie, muzyka dojrzewała, a jednocześnie jej duch pozostał niezachwiany. Styl, którego początki sięgają czasów późnego Emperora, przez lata rozwijał się i wzbogacał o kolejne motywy, a efekt tej ewolucji można podziwiać na After. Odważne i — co ważniejsze — dobrze brzmiące czyste wokale, inteligentne solówki, wariujący saksofon – to tylko niektóre z atrakcji czekających na słuchacza. Album wręcz kipi energią – niektóre riffy dają takiego kopa, że przez dwa dni nie sposób usiąść na dupsku, a właśnie tego trochę brakowało poprzedniemu „angL". Pomysł z saksofonem jest bezbłędny, jego brzmienie urywa jaja, a linie są tak popieprzone i natchnione, że niekiedy po prostu zawieszam się i stoję jak debil niezupełnie wiedząc, co mam zrobić. Stoję więc pełen podziwu i zachwytu i zastanawiam się, czy mam już do czynienia z czystym geniuszem. Bo jak inaczej nazwać to, co się dzieje na płycie? A uwierzcie – dzieje się bardzo wiele, od pierwszych do ostatnich sekund. Ihsahn wzniósł się na wyżyny swoich możliwości, zaprzągł każdą komórkę własnego ciała do roboty i stworzył jedno z ciekawszych dzieł współczesnej sceny norweskiej (i nie tylko). Dzieło kompletne: pomysłowe, żywiołowe, niekiedy chaotyczne, a z pewnością wybitne. Album, którego słucha się z prawdziwą przyjemnością.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 maja 2010

Suffocation - Suffocation [2006]

Suffocation - Suffocation recenzja reviewGdy Suffocation powróciło na scenę z „Souls To Deny” byłem zachwycony, że znowu grają, choć sam album pozostawił u mnie mały niedosyt. Nie był do końca tym, co chciałem usłyszeć. Gdy na rynku pojawił się Suffocation i kiedy wylądował w moim odtwarzaczu, w pierwszej chwili myślałem, że mam do czynienia z pomysłami, które pojawiły się na „Souls To Deny”, ale już po chwili wiedziałem, że ten album jest o wiele lepszy, niż poprzednik. Nowojorczycy — tak jak przed rozpadem — postawili na stały progres w nagrywaniu nowych kawałków. Panowie z aptekarską dokładnością wymierzyli proporcje między melodyjnością, techniką, szybkością, a ich firmową brutalnością, dzięki czemu powstał moim zdaniem najbardziej różnorodny materiał w historii Suffocation. Napiszę więcej: nie dość, że najbardziej różnorodny, to i najbardziej techniczny. Ilość zmian tempa i fluktuacji gitarowych riffów poraża! Nie tylko chodzi mi o zmienność w wymiarze całego albumu, ale przede wszystkim o zmienność w obrębie jednego utworu! Sztandarowym przykładem może być chociażby: „Creed Of The Infidel” czy „Bind Torture Kill”, tu dochodzi jeszcze świetny refren. Miłą niespodzianką, która zamyka album, jest nowa wersja mojego ulubionego kawałka z „Breeding The Spawn”, czyli „Prelude To Replusion”. Uwielbiam ten track!, a z takim brzmieniem uwielbiam go jeszcze bardziej! Kapitalny album, polecać chyba nie muszę.


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

12 maja 2010

Never – Back To The Front [2010]

Never - Back To The Front recenzja okładka review coverNever w drodze do trzeciej płyty zaliczył przejścia jak z wenezuelskiej telenoweli: były kilkukrotne zmiany składu (w tym epizod z wokalistką), studia, tytułu, no i w końcu wieeelkie opóźnienia, bo pierwotnie „Morbid Danger” powinien wyjść na przełomie 2006 i 2007 roku. W końcu dorwałem krążek w swe łapy i jestem, kurna, rozczarowany! Niestety nie jest to materiał, który kogokolwiek zaskoczy, olśni i sponiewiera – chyba że Japończyków. To dobra płyta w swoim gatunku i może się podobać, ale raczej niewiele ponadto. Przyczyny tak chłodnego odbioru mogą być różne. Raz, że osobiste oczekiwania miałem znacznie większe i mimo wszystko trochę inne. Dwa — już bardziej obiektywnie — że zespół stał się bardziej typowy, poukładany – stracił na wcześniejszej wyjątkowości i złagodniał. Już w zapowiedziach muzyka miała być inna niż na poprzednich płytach – i jest inna, choć gdzieniegdzie pobrzmiewają patenty bliskie „Mind Regress”. Mój problem polega na tym, że niespecjalnie jestem przekonany o słuszności wyboru takiego właśnie kierunku. Never na Back To The Front to dobrze wyprodukowany (ale bez szału), bardzo profesjonalnie zagrany i solidnie oprawiony (grubaśna książeczka!) techniczny i melodyjny death-thrash w typie zdecydowanie szwedzkim – ładny, przyjemny, niebyt zadziorny… I dość powszechny, zwłaszcza za morzem. Na pewno trudno stworzyć porywającą płytę w tym stylu, na pewno też Never na to stać — wszak dysponują jednym z lepszych duetów gitarowych w polskim metalu i bardzo pomysłowym basmanem (perkman trochę odstaje) — ale tym razem się nie udało. Niczego nie poprawia długość płyty – około 60 minut! Mówcie co chcecie, ale godzinna dawka bardzo melodyjnego i średnio porywającego metalu to stanowczo za wiele, nawet dla mojego tasiemca Armando. Nic więc dziwnego, że w połowie wszystko zaczyna się ze sobą zlewać i trudno wyodrębnić jakieś „hajlajty”. Mnie najbardziej brakuje na tym albumie technicznego szaleństwa, nieliczenia się z możliwościami percepcyjnymi słuchacza, nieprzewidywalności i prawdziwego pazura. Po prostu – panowie nie wykorzystują w pełni swojego zajebistego potencjału, a o tym, że jest zajebisty świadczy choćby mnogość — a w niektórych kawałkach nawet zatrzęsienie — solówek. Również basowych ozdobników jest sporo, ale ich akurat nie udało się odpowiednio wyeksponować przy takim brzmieniu. Mimo mojego zrzędzenia, Back To The Front wypada naprawdę nieźle i w odpowiednich dawkach potrafi fajnie rozbujać, ot choćby takimi „Questions Within”, „And I” czy „Fatherland”. Na przyszłość jednak polecałbym się solidnie wkurwić (po tylu problemach to nawet medycznie wskazane!), artystycznie wypiąć na wszystkich dupy i pozamiatać bez żadnych kompromisów.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.never.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 maja 2010

Gordian Knot – Emergent [2003]

Gordian Knot - Emergent recenzja okładka review coverNiby projektu nie zawieszono, szlag Ameryki nie trafił (choć mógłby), nikomu rąk nie pourywało, a jednak ostatnie wydawnictwo spod znaku Węzła liczy sobie już 7 lat. Kawał czasu, jakby na to nie spojrzeć. Niemniej jednak ta muzyka ma w sobie coś, co sprawia, że się nie przejada, nie powszednieje, a jeśli w ogóle starzeje się, to czyni to z godnością i klasą. Z muzyką generalnie, a tego rodzaju w szczególności, bywa różnie – niektóre albumy wybitnie źle znoszą upływ czasu, po iluś tam przesłuchaniach okazuje się, że nie ma już żadnych tajemnic do odkrycia, żadnych zaskoczeń, żadnych „łał” – krążek zna się na wylot i okazuje się pusty i wyjedzony. A jak wiadomo – z pustego to i Olek ze Sławojem nie wychylą. Na szczęście przypadek Gordianowej płyty nie wpisuje się w ten smutny temat i nawet po wielu latach potrafi zaskoczyć nową nutą, dźwiękiem, który przez tyle lat umykał uwadze. Choćby pod tym właśnie kątem Emergent jest dziełem wyraźnie dojrzalszym, lepiej przemyślanym i dopracowanym w porównaniu z debiutem, który nie jest tak obfity w detale. Mniej tu dźwięku jako takiego, mniej tłoku, lecz to, co pozostało, jest dokładnie tam, gdzie być powinno (czego czasami dowiadujemy się po latach). Mniej też metalu, chociaż i na debiucie nie było go za wiele, mniej pośpiechu. Za to nietuzinkowych koncepcji, progresywnych, nowatorskich aranżacji jest w bród, w ilościach niekiedy przytłaczających. Przypomniałem sobie jeszcze jeden element, którego jest znacznie mniej, a mianowicie instrumentalnych popisów. Tylko teraz słuchajcie, bo powiem tylko raz – solówek jest ogrom, w sumie każdy kawałek składa się z kilku solówek, jedna po drugiej, granych na zmianę przez muzyków. Cały myk polega na tym, że nie są one już tak nachalne, bajeranckie w odpustowym znaczeniu. Są subtelniejsze i — o ile można tak powiedzieć — szlachetniejsze. W sumie można tak powiedzieć o całym albumie – że jest szlachetniejszy, bardziej wyborny. Mimo tych wszystkich ochów i achów dychy nie postawię, „9” też nie, dam tyle, ile debiutowi. A to dlatego, że w całej swojej wytrawności, bywa niekiedy zbyt odległy, zbyt wydumany i ciut mdły. Jak dżentelmen koło 70-tki.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.seanmalone.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 maja 2010

Carcass – Swansong [1996]

Carcass - Swansong recenzja okładka review coverZ ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

6 maja 2010

Sadist – Sadist [2007]

Sadist - Sadist recenzja reviewW przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo „Crust” i „Lego” obrzydziły większość fanów do tego stopnia, że ze spokojem patrzyli jak później zespół zdychał. Wiem, bo sam byłem jednym z nich. Ale oto argument, żeby przynajmniej niektórym się odmieniło… Sadist jest miksem starego i nowego, czyli połączeniem muzy w stylu dwóch pierwszych, znakomitych przecież płyt z pierwiastkami bardziej współczesnymi, które w tym przypadku ograniczają się szczęśliwie tylko do brzmienia i produkcji. Daje to bardzo udany materiał, który fani „Above The Light” i „Tribe” łykną bez popitki za pierwszym razem, bo zawiera wszystko to, co w Sadist najlepsze: świetną technikę, przyzwoity ładunek agresji, wrzaskliwe wokale (bardziej niż w przeszłości), progresywne odloty, liczne orientalne motywy, nietypowe dla gatunku melodie, wyróżniający się bas i oryginalne klawiszowe ozdobniki. Oprócz tego jeszcze nigdy w muzyce Włochów nie było tak zakręconej i gęsto nawalającej perkusji. Partie Alessio są naprawdę mistrzowskie i wraz z mocno pracującym basem tworzą wyborną sekcję. Jest jeszcze coś, co drastycznie załamało się wiele lat temu – doskonały klimat! Pojawia się już przy „Jagriti” (tak, egzotycznie brzmiące tytuły też powróciły) i nie zanika do ostatnich taktów odgrzanego/odświeżonego „Sadist”. Klimatycznego — a zarazem niepedalskiego — death metalu ostatnio jak na lekarstwo, konkurencja na tym poletku jest niewielka, więc Włosi z miejsca wskoczyli na tron mistrzów gatunku i wiele wskazuje na to, że dupy stamtąd nie ruszą. Jedyne zastrzeżenia mam do brzmienia, bo — jak już wspomniałem — jest nowoczesne, czyli cyfrowe i z lekka odhumanizowane, a moim zdaniem dużo lepiej sprawdziłby się tutaj bardziej ciepły, żywy sound. Poza tym szczególikiem jest super. Muzycy Sadist stworzyli wyborny album, który — na upartego i po wyzbyciu się sentymentu do starych płyt — można nawet uznać najlepszym w ich dyskografii. Fani nie powinni w ogóle zastanawiać się nad kupnem, radocha gwarantowana!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

4 maja 2010

Haggard – Tales Of Ithiria [2008]

Haggard - Tales Of Ithiria recenzja okładka review coverPo upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego „Eppur Si Muove” Haggard powrócił był z kolejnym longplejem. Longplejem, który od wspomnianego poprzednika był słabszy (żeby nie trzymać was w niepewności), ale który poniekąd był także inny. Myślę, że nie ma potrzeby jakoś szerzej komentować faktu, iż Opowieści są krążkiem słabszym, ot, przebojowość gdzieś się nieco zagubiła, melodie osłuchały, a riffy niekiedy pachną autoplagiatem. Generalnie z poziomem kompozycji jest słabiej, tu i ówdzie brakuje ikry, a o jakiejkolwiek świeżości nie ma nawet co mówić. Bardzo wyczuwalne jest natomiast znaczne wyciszenie, uspokojenie i uplastycznienie muzyki. I na tym głównie polega inność Opowieści – jeśli o „Eppur Si Muove” można powiedzieć, że jest bardzo teatralny, to Opowieści to już obraz malowany dźwiękiem, metalowa opera, ścieżka dźwiękowa do filmu historycznego. Jedna mała uwaga w tym miejscu: Tales of Ithiria jest pierwszym albumem, którego teksty nie są osadzone w historii – jak Asis pisze na własnej stronie – zdecydowali się pójść w stronę królestwa baśni. Można jednak śmiało powiedzieć, że specjalnego przełożenia na odbiór muzyki to to nie ma. Ot, popłynęli trochę w fantastyczne klimaty. Generalnie nie przeszkadza to w najmniejszym stopniu, gorzej ze wspomnianym wyciszeniem i odpuszczeniem. Ja rozumiem, że fajnie jest kreować baśniowe światy, dźwiękiem opowiadać liryczne historie i niemal wizualizować emocje, ale trochę jaj, panie i panowie. Jest kilka fragmentów, które dają konkretnego kopa i te najlepiej zapadają w pamięć. Trochę proporcje się pomieszały i plumkań za dużo wkradło się na ten nie najdłuższy, jakby nie patrzyć, album. Tym sposobem styl, którego współtwórcą był Haggard, został przewartościowany. Raz jeszcze to powiem – nie dyskredytuje to albumu jako takiego, pozostawia jednak pewien niedosyt, szczególnie tym, którzy przedkładali metal nad operę, w tym i mnie osobiście. Pewnie dlatego częściej sięgam po „Eppur Si Muove”.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.haggard.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 maja 2010

Disgorge – Chronic Corpora Infest [1997]

Disgorge - Chronic Corpora Infest recenzja reviewDzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na „Forensick”. Jelitowe wokale Antimo zmiatają większość grindowych psotników, którym wydaje się, że są brutalni bucząc na jedno kopyto. Nie sposób pominąć także tekstów, bo są bardzo rozbudowane i naszpikowane oryginalnym, niezrozumiałym słownictwem. Pod tym względem przebili nawet bogów z Liverpoolu! Nie będę wam wciskał, że Chronic Corpora Infest — choć to materiał udany — można słuchać na okrągło przez cały miesiąc, bo do czegoś takiego trzeba mieć odpowiedni nastrój. I zdrowie.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/Disgorge.BandOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

30 kwietnia 2010

Neverending War – Muted [2009]

Neverending War - Muted recenzja reviewGrający na poziomie zespół z Rosji to już dzisiaj prawie nic zaskakującego, więc bez zdziwienia przyjąłem do wiadomości fakt, że Neverending War są nieźli. Pozytywne wrażenie pogłębia się, jeśli dokładniej przyjrzymy się temu, co i jak chłopaki grają. Na Muted mamy do czynienia z mixem nowoczesnego technicznego death metalu (powiedzmy w typie Beneath The Massacre) z czymś na kształt pozbawionego cioterskiej strony metalcore’a, a więc muzyką, która normalnego fana death metalu zanudzi i wkurwi w dwie minuty. No i pierwszy numer jest właśnie takim typowym połączeniem stężonego napieprzania ze świdrującymi gitarami. Nie pojmuję, czemu tak wtórny kawałek zapodali na początek, bo coś takiego skutecznie odstrasza, ale jeśli już zaciśniemy zęby i mężnie przetrwamy te dwie i pół minuty, to otworzy się przed nami całkiem niegłupia płytka. Neverending War technicznie zapewne nie dorastają swoim idolom do pięt, ale oleju w głowach mają jakby więcej. Rosjanie postarali się o kilka niewymagających burzy mózgów elementów, które w banalnie prosty sposób czynią ich zespół bardziej wyrazistym i ciekawszym niż pół miliona podobnych. Wśród tych dodatkowych składników wskazać można na obecność solówek (mało ich, ale to zawsze coś – słychać, że kolesie lubią Necrophagist), rozsądne ograniczenie totalnego napierdolu (stać ich nawet na numery pozbawione blastów!) i dość dużą jak na tę niszę melodyjność materiału. Jak widać – brak w tym głębszej filozofii, jednak wszystko to sprawia, że poszczególne kawałki nie zlewają się po chamsku ze sobą i słucha się ich lepiej. No i spójności tu więcej niż np. u takiego The Faceless. Neverending War to debiutanci i momentami za dużo jeszcze u nich oklepanych patentów, ale jeśli tylko konsekwentnie pójdą tą drogą, poprawią co trzeba, to jest szansa, że się kiedyś ładnie wyrobią. Na pewno opłaci się popracować nad mocniejszymi wokalizami, bo na razie broni się jedynie growl, a wrzaski i jakieś core’owe okrzyki mogą nieco irytować. Nie zaszkodzi też lepsze brzmienie. Podobnie jak twórczość innych przedstawicieli tego nurtu, Muted nie nadaje się do słuchania na okrągło, ale warto od czasu do czasu do tego albumu wrócić, a to już powód, żeby spojrzeć na Neverending War przychylniejszym okiem.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: