"Na każdym zebraniu jest taka sytuacja, że ktoś musi zacząć pierwszy" – tymi oto słowy lud pracujący miast i wsi przemawia po raz pierwszy na spotkaniu w czasie kultowego „Rejsu". Nie jest jednak ważny ów „ktoś”, lecz to jak zaczął, a musicie przyznać – tekst miażdży. Jeśli więc jakaś garażowa kapelka ma ochotę wypłynąć na szerokie wody, to niech sobie przesłucha Concealed z tuzin razy i dopiero wtedy, gdy uzna, że stworzyła coś równie dobrego, zabiera się za wysyłanie demka do wytwórni. W przeciwnym razie — dla zdrowia swojego, a przede wszystkim innych — niech sobie odpuści. Augury — wzorem Atheist, Nocturnus, Cynic i innych przełomowych kapel — rozpoczęło z niebotycznie wysokiej półki i zaprezentowało album, który ośmielam się uznać za jeden z najlepszych w 2004 roku. O ile nie najlepszy. Wydaje mi się, ba, mam pewność, że już pierwsze nuty „Beatu” są na tyle intrygujące, że każdy miłośnik bardziej ambitnego napierdalania przysiądzie i pozwoli Kanadyjczykom się zaprezentować. Właśnie – Kanadyjczykom, to chyba wiele tłumaczy. Opisywaliśmy już wiele kapel, z różnych zakątków świata, lecz ostanie lata w dziedzinie zagmatwanego, nietuzinkowego grania należą właśnie do przedstawicieli nacji fanów hokeja i waśni na tle narodowościo-językowym. Ale do rzeczy – nie na pierwszych nutach Augury się kończy. Gitarowe (!) intro jest zaledwie przystawką do prawie 50-minutowego dzieła i samego „Beatus”, który rozwija się w niesamowitych wręcz kierunkach. Pierwsze pytanie brzmi mniej więcej tak: co tam, do kurwy nędzy, robią babskie wokale!? Z perspektywy setek przesłuchań mogę odpowiedzieć tak – rozpierdalają. Tego nie czuje się od razu, to wcale nie musi zaskoczyć za pierwszym razem. Podobnie jednak jak z klasycznymi motorami – zapali, trzeba im tylko dać kilka kopów. Wielkość Concealed można ocenić właśnie przez pryzmat odwołania się do tego — co by nie mówić — mało deathowego elementu. Bardziej kanoniczne (choć nie bezdyskusyjnie) jest spojrzenie na rolę basu. Pierwszoplanowe, bardzo selektywne brzmienie i dynamika 6 strun na pewno dodają kolejnych barw już i tak kolorowej muzyce. Kontrastem dla bardzo organicznego basu są przesterowane gitary brzmiące nieco blaszanie i rdzawo. Podobnie wygląda sprawa z solówkami, które do oczywistych, ładnych, wygładzonych i łatwych do słuchania nie należą – i za to im chwała. Siedzący za garami Gallo chyba nie wymaga większych rekomendacji, więc ograniczę się do wspomnienia go z nazwiska. Na koniec wypada wspomnieć gardłowe wyczyny Loisela, których jest chyba więcej niż palców u dłoni. „Beatus”, „Cosmic Migration”, „Alien Shores”, „The Lair of Purity”, „…As Sea Devours Land” – to tylko niektóre z przebojów. Warto wspomnieć o „The Lair of Purity”, który jest jedyną balladą, ale taką, która urywa jaja. Podsumowanie może być tylko jedno: jeśli jesteście zainteresowani progowym deathem, albumem, który sprawnie łączy brutalność z pięknem, szybkość ze zmysłowością, technikę z melodyjnością to debiut Augury jest właśnie dla was.
ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.augurymetal.com
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- DISEMBARKATION – Rancorous Observision
- KATAKLYSM – The Prophecy (Stigmata Of The Immaculate)
Pierwszy album „nowego” Deicide to pozycja stosunkowo kontrowersyjna i wzbudzająca różne emocje, ale… Tak się jakoś składa, że w paru miejscach (czyli w sumie gdzie się tylko da) będę dorzucał przedrostek „naj”, bo w kontekście tejże płytki pasuje on dość dobrze, co jest dla mnie — przyznaję — pewnym zaskoczeniem. Pierwsza sprawa, jaka rzuca się w oczy to czas trwania płyty – ponad 38 minut! Kto by pomyślał, że zespół (już abstrahując od tego, że w innym składzie), który rzadko kiedy delikatnie wykraczał poza pół godziny, nagra tak długi materiał? I nie ma to nic wspólnego ze zmniejszaniem obrotów – w blastujących partiach szybkości są większe niż to wcześniej bywało, jednak mając w pamięci „kulisy” „Blizn krzyża” ujawnione przez Erica Hoffmana i kilka ujęć z DVD, mam wątpliwości, czy one aby na pewno są w pełni zasługą Steve’a. Ale chuj z tym, bo nakurw w takim „The Lord’s Sedition” naprawdę robi wrażenie. Po tym, co słychać na „When London Burns” obawiałem się także zbytnich zjazdów w stronę Cannibali, jednakże obecność Jacka zdradzają jedynie cannibalowskie riffy i motoryka kilku fragmentów, chociażby w numerze tytułowym. Jeśli już musiałbym porównywać, to wskazałbym na miks
Długo można by się spierać, który krążek Edge Of Sanity z chwalebnej trójcy
Grotesque Blessings to narkotyczna dawka popieprzonego jak Jerzy „Gdzie Masz Chuju Czapkę!?” Kropiewnicki death metalu, zaś Broken Hope to wyrafinowane techniczne szaleństwo! Całość można określić jako rzeź, zagładę i totalne zniszczenie, ale i tak żadne z tych przytoczonych słów nie jest w stanie w pełni oddać potęgi i wielkości Broken Hope! Ludzie przyzwyczajeni do ładnych melodyjek, równego tempa, czystych wokali i przejrzystych aranżacji mogą sobie spokojnie darować ten zespół, jak i wszystkie jego wydawnictwa, z naciskiem na
My Dying Bride mają na koncie kilka krążków, które spokojnie można uznać za genialne, a mimo to Turn Loose The Swans i tak wyróżnia się w tym gronie i należy do tych naj-naj-naj. No i jest najprawdopodobniej największym osiągnięciem w ramach całego nurtu doom-death. Od debiutu dzieli go zaledwie rok, skład pozostał ten sam (wliczam Martina, który awansował na pełnoprawnego, za przeproszeniem, członka, i którego wkład w ten album jest niemały), ale podejście do komponowania uległo wyraźnej ewolucji. Angole w dalszym ciągu hołdowali rozsądnie pojmowanej oryginalności i twórczej odwadze, jednak obrali inny kierunek niż przy okazji
Zacznę może od tego, że jak dla mnie Covenant jest najwznioślejszym dokonaniem Morbidów z czasów „vincentowskich”. Zważywszy na to, jakie cyrki towarzyszą reunionowi, jestem przekonany, że nic w tym temacie już się nie zmieni. Płyta powstała w uszczuplonym składzie, bo wieloletni gitarniak Richard Brunelle na tym etapie okazał się dla zespołu zbyt cienki – zresztą tą przypadłość wykazywał też w kolejnych kapelach, w których maczał paluchy. „Trójka” została nagrana w studiu Morrisound na Florydzie wraz z — co jest pewnym urozmaiceniem i przełamaniem schematu — Flemmingiem Rasmussenem (produkował m.in. to, co u Metallicy i Artillery najlepsze), tak więc brzmienie bynajmniej nie odrzuca od tej, co tu dużo pisać, rzezi. Duńczyk postarał się o przestrzenny i klarowny dźwięk, dzięki czemu słuchacz nie traci niczego z bogatej treści krążka. Album otwiera zaaajebisty „Rapture” – zajebiste riffy, zajebista rytmika, zajebiste solówki, zajebiste wokale – zajebiste wszystko! To koniecznie trzeba usłyszeć, a nawet zobaczyć, bowiem do tego numeru powstał całkiem niezły teledysk. A to tylko początek atrakcji, bo potem lecą takie cuda jak „Pain Divine” (jak dla mnie jest to gitarowe rozwinięcie „Visions From The Dark Side”), „World Of Shit” (super chwytliwość i kapitalne zmiany tempa), „Angel Of Disease” (dzikość w starym stylu), „Sworn To The Black” (schizolskie riffowanie z połowy) czy bardzo odważny „God Of Emptiness” (totalne walcowanie i pokręcone klimaciki). Generalnie Covenant jest udaną kontynuacją stylu zapoczątkowanego na debiucie – jeszcze brutalniejszą, szybszą, bardziej kompleksową i różnorodną. Największym odstępstwem od stereotypowego morbidowego grania są tu naprawdę miażdżące zwolnienia, na które zespół pozwala sobie w kilku kawałkach. Pomimo tych przyjemnych nowalijek Morbidzi nie zapomnieli o bardzo dla siebie charakterystycznych gwałtownych i wyjątkowo brutalnych napierdach, więc jest ich tu całkiem sporo. Wspaniale spisuje się w nich Piotruś Sandoval, grzejąc jeszcze szybciej i precyzyjniej, niż na poprzednich wydawnictwach. Zresztą ciekawie poczyna sobie także w wolniejszych fragmentach – prawdziwa klasa. David ryczy i dodaje muzie basu w standardowy dla siebie sposób. Należ go również pochwalić za niegłupie eksperymenty z głosem w „God Of Emptiness” (video do tego numeru też jest niezłe). Jak dla mnie – bomba! Album przyswaja się bardzo przyjemnie, dostarcza on wielu ciekawych doznań, a przy tym te 41 minut absolutnie nie nudzi (nie licząc „Nar Mattaru”)! Jeśli lubicie techniczny death metal Aniołków, to nie pozostaje wam nic innego, jak tylko zaopatrzyć się w Covenant.
Wydany rok po premierze
To się nazywa postęp! Gitarzyści Comecon w ledwie rok znacząco podciągnęli się technicznie i rozwinęli — na tyle, na ile było to możliwe — swój zmysł kompozytorski, a dzięki temu stworzyli materiał w każdym aspekcie lepszy od niezłego przecież debiutu. Swoją cegiełkę, i to cholernie istotną, dołożył też świeżo wywalony z Asphyx Martin van Drunen. Tylko studio (poczciwe Sunlight) pozostało bez zmian; przynajmniej sama miejscówka, bo od strony brzmieniowej Converging Conspiracies jest odczuwalnie precyzyjniej oszlifowany niż pierwszy krążek. Przy okazji, Comecon dorobili się tu jednej z lepszych produkcji w ówczesnym szwedzkim death metalu, co oznacza również oddalenie się od standardów ustanowionych przez Entombed. W takich oto okolicznościach przyrody powstał krążek fajnie rozwijający idee
Na myśl o drugim oficjalnym dvd Behemoth fani zacierali łapska już od kilku lat, oczekiwania były ogromne, presja, bla, bla, bla… Moi niemili, zawartość Evangelia Heretika nie ma prawa zawieść żadnego z was! Podstawa wydawnictwa to dwa wyczerpujące koncerty: pierwszy z 2009 z Warszawy, a drugi z paryskiego La Locomotive z 2008, który swą premierę w wersji audio miał na koncertówce „At The Arena Ov Aion – Live Apostasy”. Występ ze Stodoły zdecydowanie zasługuje na miano show, bo dopracowano go z każdej strony: są odpowiednie światła, scenografia, pirotechnika – na scenę, niezbyt przecież imponujących rozmiarów, władowano tyle, ile tylko można było, więc oprawa jest naprawdę zadowalająca. Świetnie prezentuje się dźwięk, ale tu akurat nie ma żadnego zaskoczenia, bo nie po to robi się taki koncert, żeby brzmiał do dupy. Trochę gorzej jest z obrazem, bo za dużo w nim szumów, a powinien być ostry jak żyleta. Mimo to i tak jest nieźle, bo dopakowano go rozmaitymi efektami i zmontowano w sposób wybitnie dynamiczny – nie wiem czy to kwestia wieku, ale momentami nie nadążałem za tym, co się dzieje na ekranie. Epileptycy mają przejebane! Sztuka z Paryża ma bardziej surową oprawę, ale już jakość obrazu jest wyraźnie lepsza. A co się dziej na scenie? Pełne zawodowstwo, godna pozazdroszczenia energia, wysoka precyzja i dobry kontakt z publiką – i tyczy się to obu koncertów. Lata doświadczeń, ot co. Hiciorów naturalnie nie brakuje, wszak to niemal podwójne „the best of”, ale jak dla mnie kawałki z
Pierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji 


