Czy trzeci album Omophagia będzie dla zespołu tym przełomowym? Ha! Śmiem w to wątpić, choć trzeba jasno i uczciwie przyznać, że Szwajcarzy między kolejnymi materiałami robią odczuwalne postępy, przy czym chodzi raczej o ewolucję stylu aniżeli jakąkolwiek rewolucję w jego obrębie. Niech więc zatem nikogo nie zwiedzie nowoczesna czy tam technologiczna otoczka 646965, bo to wciąż death metal łączącym w sobie wpływy klasyków i paru bardziej współczesnych przedstawicieli gatunku.
Muzycy Omophagia kurczowo trzymają się swoich dotychczasowych źródeł zrzynki/zapożyczeń, co jednak nie znaczy, że niczego nie ruszają w proporcjach. Na nowej płycie wahadło inspiracji mocniej wychyliło się w kierunku bardzo szybkich i technicznych dopierdalaczy w typie Dying Fetus, Cytotoxin czy Origin, co przy masywniejszym niż ostatnio brzmieniu zaowocowało całkiem intensywną ścianą dźwięku. Na swoje (i nasze) szczęście Szwajcarzy dopilnowali, żeby utwory nie zlewały się z sobą – mają stosunkowo przejrzyste struktury i prawie wszystkie posiadają jakieś charakterystyczne elementy, dzięki którym łatwiej je sobie później przywołać. Innymi słowy – nie trzeba wielu przesłuchań, by się w całości jako tako orientować. Dość powiedzieć, że w warunkach koncertowych, przy raczej przeciętnej czytelności, byłem w stanie wyłapać, który numer aktualnie grają.
O braku drastycznych zmian w muzyce już wspomniałem, dlatego teraz poświęcę chwilę umiejętnościom grającej czwórki, bo w ciągu trzech lat nabrali doświadczenia, pewności siebie i wyraźnie się rozwinęli. Nic więc dziwnego, że 646965 jest krążkiem szybszym, bardziej technicznym i urozmaiconym niż „In The Name Of Chaos”. Tylko solówki pozostały na tym samym poziomie (i ponownie większość na kilometr zalatuje Vital Remains), ale skoro już wcześniej były zajebiste, to na takie stanie w miejscu można przymknąć oko. Wydaje mi się ponadto, że Szwajcarzy dużo czasu poświęcili stronie rytmicznej materiału – w utworach (choćby „Radicalized” czy „Mortal Dissociation”) roi się bowiem od partii z rwanym tempem, gwałtownych cięć i nagłych przyspieszeń.
Reasumując, względem poprzedniej płyty muzycy Omophagia wykonali na 646965 krok do przodu i chyba w najwłaściwszym dla siebie kierunku. Słychać, że radzą sobie coraz lepiej, choć nie należy oczekiwać, że któryś z kolei ich materiał wstrząśnie death metalową sceną – to się nigdy nie stanie. Jak na drugoligowca, Szwajcarzy pozostawiają po sobie całkiem dobre wrażenie, czego nie mogę napisać o formie wydania 646965 — jedynie digipak — o której sam zespół dowiedział się dopiero, gdy płyta była już na rynku.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.omophagia.ch
inne płyty tego wykonawcy:
Rebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!
Napalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze
Nie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.
Postawmy sprawę jasno, jeśli ktoś wcześniej nie zasmakował w muzyce Antropomorphia, to Merciless Savagery nic w tym temacie nie zmieni, może go co najwyżej jeszcze bardziej zniechęcić do zespołu. Od poprzedniej płyty — a w zasadzie od trzech — Holendrzy nie wykonali ani jednego ryzykownego czy nieprzemyślanego kroku i dość kurczowo trzymają się sprawdzonego schematu w obszarach muzyki, brzmienia i imażu; do tego stopnia, że nawet tylna okładka niemal dokładnie powiela układ z
Visceral Disgorge zebrali sporo pochlebnych opinii za swój debiut „Ingesting Putridity”, ale zamiast pójść za ciosem, z niezrozumiałych dla mnie względów (chyba, że chodziło o śmierć gitarniaka) zamilkli na dobre kilka lat. Wydawnicza przerwa trwała u nich tak długo, że teraz w zasadzie muszą budować pozycję na nowo, jako zespół, który kiedyś ponoć grał fajnie, tylko mało kto już o tym pamięta. Jakby tego było mało, w międzyczasie konkurencja mnożyła się na potęgę, więc nie każdy brutal death ma szansę zaistnieć w szerszej świadomości. Visceral Disgorge powinno się udać, bo ich powrót w barwach Agonii to wyjątkowo brutalny i intensywny ochłap zagrany z nienaganną precyzją.
Kiedyś już zaliczyłem przelotny kontakt z twórczością Obscure Infinity, ale nie pozostawił on najmniejszego śladu w mojej pamięci, więc zakładam, że cudów wówczas nie usłyszałem. Minęło kilka lat i ponownie trafiłem na Niemców – tym razem przy okazji Into The Vortex Of Obscurity. Na pewno grają lepiej niż kiedyś, jednak wciąż w ich muzyce jest coś, co sprawia, że następnej płyty nie będę jakoś szczególnie wypatrywał.
Przy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.
Co może być lepszego dla maniaka Autopsy niż kameralny recital swoich ulubieńców oparty na osobiście wyselekcjonowanych kawałkach? Ano nic, niestety. Jednak gdy obniżymy nieco wymagania, mnóstwo radochy może nam sprawić również After The Cutting, czyli wypasiony box podsumowujący karierę zespołu do roku 2015. W skład tego pięknie wydanego zestawu wchodzą cztery krążki audio oraz — a raczej przede wszystkim — „książka” autorstwa Dennisa Dreada wzbogacona o mnóstwo archiwalnych zdjęć i znakomitych, nigdzie wcześniej niepublikowanych grafik. Za jednym zamachem możemy zatem nacieszyć i uszy i oczy, przy okazji przyswajając sporo ciekawostek z historii Autopsy.
Zaledwie 5 lat zajęło Niemcom z Sulphur Aeon wypracowanie sobie na tyle dobrej renomy w podziemiu, żeby ich trzecia płyta była wydawnictwem naprawdę wyczekiwanym. Sam byłem cholernie ciekaw, co też tym razem przygotują; nastawiłem się bardzo ostro i — jak już widzicie po ocenie — nie zawiodłem się. The Scythe Of Cosmic Chaos spełnia wszystkie moje oczekiwania. O jakiejś rewolucji w ramach stylu nie ma oczywiście mowy, jednak zespół z pewnością wykorzystał nowe możliwości wynikające z rozbudowania składu o dwóch muzyków.
Po wielkim sukcesie
Naiwność ma swoje granice, ja jednak dałbym sobie rękę uciąć, że wśród fanów zespołu znaleźli się i tacy, którzy po zachłyśnięciu się świeżością
Poprzedni album Prion odkładałem na półkę w przekonaniu, że argentyńskie trio już raczej nic lepszego z siebie nie wykrzesze. Minęło kilka lat i co się okazało – na
Jestem po kilkudziesięciu starciach z Only Death Can Save You i muszę przyznać, że nie zostałem przez tę płytę zmieciony. Może obiecywałem sobie po tym materiale zbyt wiele, a może maltańskie komando zaliczyło drobny spadek formy. Obawiam się, że w grę wchodzi ta druga opcja, bo w szybkiej konfrontacji z
Będę szczery, nie miałem zbyt dużych wymagań co do następcy
Spójrzmy prawdzie w oczy, the true Nocturnus, ten wizjonerski, oryginalny i w pełni zejebisty, skończył się na
Od czego tu zacząć, żeby za szybko nie rzucać kurwami… Może tak. Jeśli wierzyć informacjom zawartym we wkładce Without Looking Back, materiał został nagrany w 2016, a rok później dokonano mixów, masteringu i innych upiększeń. Z premierą natomiast zwlekano aż do tegorocznych wakacji… Tylko czy na pewno zwlekano? Nie żebym się tu bawił w dziennikarza śledczego rodem z Faktu, ale ta dwuletnia przerwa śmierdzi mi niemożnością znalezienia wydawcy. Jakiś się w końcu trafił – Pure Steel Records, czyli label specjalizujący się przede wszystkim w trzecioligowym heavy-power na rynek niemiecki. No i cóż, w porównaniu z „kolegami” z wytwórni Kat wcale nie wygląda źle, jednakowoż na tle swoich klasycznych dokonań wypada zawstydzająco blado. Ba, z kolejnymi utworami okazuje się, że również poziom
Possessed trafił szlag jeszcze zanim death metal tak naprawdę się rozkręcił, ale dorobek zespołu nie został nigdy zapomniany. Sam lubię wracać do ich nagrań, ale skłamałbym pisząc, że codziennie przed zaśnięciem marzyłem o nowej płycie. Tym bardziej, że z dużym sceptycyzmem obserwowałem powrót Jeffa Becerry na scenę z takim, na oko, dość przypadkowym składem. Lata mijały… trasy, festiwale, trasy, festiwale… no i liczyłem, że na wspominkowych recitalach się skończy.
The Phobos / Deimos Suite to kolejny przykład na to, że natura dąży do równowagi. Skoro Cryptopsy mają w dupach nagrywanie płyt długogrających, sprawy w swoje ręce wzięli znacznie mniej utytułowani osobnicy z Serocs, którzy nie tyle grają brutalny i techniczny death metal (bo w tym przypadku to mało precyzyjne określenie), co grają w stylu Cryptopsy z najlepszych lat. Mnie to nawet pasuje, bo napierdalają ze wszech miar zajebiście i bez stosowania taryfy ulgowej można ich już stawiać w jednym rzędzie z Kanadyjczykami z okresu „Whisper Supremacy”. Innymi słowy za sprawą opisywanego tu albumu zespół pod dowództwem Antonio Freyre’a dobił właśnie do najlepszych, a u mnie domknął „top 3” za 2018 rok. Zaprawdę powiadam wam, oto death metal, którego chce się słuchać do utraty świadomości, chociaż swoją intensywnością i stopniem skomplikowania potrafi zamęczyć nawet zaprawionego w bojach zawodnika. Nieprzystępność materiału (jak się później okazuje – pozorna) Serocs nie odrzuca, a wręcz przeciwnie – magnetyzuje i nie pozwala się od niego uwolnić. Nie bez przyczyny przywołałem „Whisper Supremacy”. The Phobos / Deimos Suite może się pochwalić podobnie zajebiście dobranymi proporcjami pomiędzy brutalnością, finezją, szybkością i techniką. Wszystkie te składniki podano z dużym wyczuciem i bez przeginania w którąkolwiek stronę, stąd też na pierwszy plan wychodzą… znakomite kompozycje, których na krążku nie brakuje. Dodatkowym atutem The Phobos / Deimos Suite jest stosunkowo duża chwytliwość przy zachowaniu okrutnie popieprzonych struktur, w czym główna zasługa Phila Tougasa, który do kilku kawałków („Revenants”, „SCP-106” i „Deimos”) przemycił charakterystyczne dla siebie (a przynajmniej tej jego strony znanej z First Fragment) partie z pokręconą melodią i totalnym zgiełkiem, kiedy każdy z instrumentalistów musi dać z siebie wszystko. Miazga! Warto jeszcze dodać, że muzyka Serocs wreszcie doczekała się odpowiedniej oprawy — brzmienie jest masywne, przejrzyste i ma dużą głębię — co chyba było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że album był nagrywany w kilku studiach rozsianych po świecie. Ponownie brawa! Jedyne, czego Serocs teraz trzeba, to solidna promocja, bo nawet tak wspaniale podany death metal nie obroni się sam.
Rozgryzienie idei stojącej za Continuum jest wyjątkowo proste nawet bez zerkania w CV poszczególnych muzyków, bo kolesie zdradzili swoje fascynacje, doświadczenie i pochodzenie już w pierwszym riffie, który niemalże żywcem wyjęto z twórczości Arkaik. Właaaśnie tak, na The Hypothesis mamy do czynienia z typowym dla Kalifornii dość mechanicznie potraktowanym technicznym death metalem, w którym oprócz wspomnianego już zespołu na A pobrzmiewają również patenty charakterystyczne dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence, Decrepit Birth i paru innych kapel z tamtego rejonu, bo — tak się śmiesznie składa — w nich bohaterowie tej recki także maczali paluchy. Co ciekawe, muzyka Continuum nie ma wiele wspólnego z Son Of Aurelius, z którego wywodzi się aż 3/5 składu. W opisywanym projekcie panowie postawili przede wszystkim na utwory krótkie, treściwe (dwie, dwie i pół minuty i sruuu) i dość zawiłe, żeby nie znudziły się po paru przesłuchaniach. Osobiście bardzo pochwalam taką formułę i byłbym bardzo zadowolony, gdyby Amerykanie konsekwentnie się jej trzymali, bo to całkiem fajnie przekłada się na dynamikę i intensywność materiału. Wiecie – takie szybkie jebnięcie prosto w twarz. Niestety nie ma tak dobrze i takich mocno skompresowanych utworów mamy tylko siedem, cała reszta, w moim odczuciu, służy jedynie dopompowaniu płyty do obowiązkowych 30 minut. Nikt mi nie wmówi, że bzyczącąco-ambientowy przerywnik „Absolute Zero” czy perkusyjne solo (albo rozgrzewka przy rozstawianiu garów) obudowane kolejnymi ambientami są na The Hypothesis niezbędne. To jeszcze nic, bo Continuum zamknęli album 9-minutowym kolosem stworzonym w oparciu o jakieś… dwa proste riffy. Nie dość, że formalnie to strasznie naciągana (i wkurwiająca) zagrywka, to muzycznie gryzie się z mocno pokomplikowanymi wcześniejszymi utworami. W ten sposób album, który mógłby robić naprawdę dobre wrażenie, robi wrażenie co najmniej dziwne i niejednoznaczne. Z jednej strony wydaje się ociupinę przekombinowany, a z drugiej po prostu niedorobiony. A brzmi jak większość płyt, które przeszły przez ręce Zacka Ohrena.
Phil Fasciana przynajmniej kilka razy w karierze deklarował, że skład, którym dysponuje, jest tym najlepszym w historii zespołu. Ostatnio, po wydaniu „Dead Man’s Path”, zagalopował się naprawdę daleko i stwierdził, iż stanowią tak zgraną maszynę, że jeśli ktokolwiek odejdzie, oznaczać to będzie koniec kapeli. Minęły cztery lata, doczekaliśmy się nowego albumu, a na zdjęciu grupowym oglądamy trzy nowe twarze. Normalnie zapytałbym, gdzie tu konsekwencja, ale zawartość The 13th Beast jest na tyle dobra, że sobie daruję. No i nie ukrywam, że bez Malevolent Creation świat klasycznego death metalu byłby znacznie uboższy.
Legendarne kapele powracające po latach nie mają lekko. Rzeczywista presja fanów i chęć sprostania własnym wyobrażeniom na temat ich wymagań potrafią sprawić, że nawet największym twardzielom powinie się noga i nagrają całkowicie rozczarowującego gniota. Legendarne awangardowe kapele powracające po latach mają natomiast przejebane. W ich przypadku nigdy nie wiadomo, czy lepszą opcją jest wskoczenie na główkę do tej samej rzeki, czy jednak podjęcie ryzyka i próba zaproponowania czegoś zupełnie nowego – najzagorzalszym fanom i tak nie dogodzą.
Przy całej swojej bogatej historii Broken Hope nie mogą się poszczycić wyjątkowo rozbudowaną dyskografią, w dodatku te naprawdę dobre płyty stanowią w niej zdecydowaną mniejszość. Repulsive Conception dokumentuje etap przejściowy, kiedy amerykańska ekipa stopniowo przekształcała się z naiwnego Suffocation/Cannibal Corpse wannabe w zespół świadomy, zabójczy i w pełni oryginalny. Z jednej strony mamy więc tu sporo naleciałości sławniejszych (i lepszych!) kapel, z drugiej zaś próby wykreowania czegoś nowego i niepowtarzalnego. Takie połączenia bywają fascynujące, jednak w przypadku Repulsive Conception całość można podsumować przeciągłym ziewnięciem. Album trwa ponad trzy kwadranse i zawiera aż 15 dość zróżnicowanych kawałków, ale mimo wielu urozmaiceń (przynajmniej pozornych) większość numerów brzmi bardzo podobnie, trudno odróżnić jeden od drugiego i w rezultacie strasznie to wszystko monotonne. Z tego niefajnego schematu wyłamują się trzy krótkie instrumentale. Problem z nimi polega na tym, że wciśnięto je od czapy, bo zupełnie nie pasują do reszty materiału – ani muzyką, ani klimatem. W ogóle spójność nie jest mocną stroną Repulsive Conception, czego przykład mamy już na początku płyty, kiedy po ociężałym i całkiem sensownie zaaranżowanym „Dilation And Extraction” wchodzi niespecjalnie wyszukana napierdalanka w postaci „Grind Box”. Słychać, że zespół dysponuje już przyzwoitą techniką, ale brakuje mu pomysłów, jak ją odpowiednio wykorzystać, więc w utworach roi się od rozpieprzających struktury skrajności. Tak na dobrą sprawę mogę pochwalić Broken Hope jedynie za udane solówki (jedną, oczywiście najlepszą, dorzucił James Murphy) i wypracowanie zalążków własnego stylu i charakterystycznego brzmienia. Za wokale i brutalność również, ale i te dwa elementy nie czynią Repulsive Conception materiałem bardziej interesującym.
Płyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.
Muzycy Gorod od początku działalności pod tą nazwą przyzwyczaili nas do trzyletnich przerw między kolejnymi longami, więc fakt, że "A Maze Of Recycled Creeds" i "Æthra" dzieli właśnie taki okres nie jest niczym dziwnym – wszak to dość czasu, żeby dopracować materiał w najdrobniejszych szczegółach, nagrać go bez pośpiechu i później solidnie wypromować. Ten system całkiem przyzwoicie sprawdzał się przy wcześniejszych albumach, ale na okoliczność Æthra Francuzi postanowili zaszaleć i trochę go zmodyfikowali.
Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację
Za sprawą 


