8 września 2012

Grave – Endless Procession Of Souls [2012]

Grave - Endless Procession Of Souls recenzja okładka review coverDobrze wiedzieć, że wciąż jest miejsce dla takiego grania, a Obituary, Asphyx, Autopsy czy właśnie Grave znajdują (nie)przyzwoite grono stałych odbiorców, dla których brudny i ociężały death metal nie jest tylko sezonową fascynacją. O ile mnie pamięć nie myli, poprzedni album Szwedów był całkowicie zanurzony w oldskulu, a przebojowością zamiatał dość konkretnie. Czy coś uległo zmianie w tym temacie? Wtajemniczeni pewnie już znają odpowiedź… Nowy krążek powstał, tak jak wcześniejsze, w ich własnym studiu, muzycy sami też zajęli się produkcją, więc na zauważalne zmiany nie należało się nastawiać. Ciężko, brutalnie, niekiedy żwawo, z grobowymi zwolnieniami – mielonka i walcowanie, muzyka, dla której czas zatrzymał się na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku. Innymi słowy nie ma tu niczego, czym Szwedzi mogliby kogokolwiek zaskoczyć na tym etapie kariery. Kto czuje miętę do ich najbardziej klasycznych nagrań, a i zdarza mu się wzdychać przy ostatnich, ten i Endless Procession Of Souls przyjmie ze łzami wzruszenia, bo to Szwecja jakich teraz mało. Kto zaś się wcześniej z nimi nie zetknął (zdrowy rozsądek wyrywa się z pytaniem, czy są w ogóle tacy, rzeczywistość odpowiada zaraz – żebyś się, kurwa, nie zdziwił…), ten pewnie idei tego prostego grania zupełnie nie załapie. Tym samym Grave pozostaje zespołem dla ludzi, którzy już trochę death metalu w swoim życiu słyszeli i na tanie sztuczki nabrać się nie dadzą. Coś mi się wydaje, że tylko tacy będą potrafili w pełni docenić te zgrabne aranżacje, sposób budowania klimatu, pierwotne wpływy, strzelone na szybkiego solówki czy niewymuszoną chwytliwość. Dużą zaletą Endless Procession Of Souls jest to, że można się przy niej naprawdę dobrze zrelaksować – tu nie trzeba wytężać mózgowiny w celu ogarnięcia technicznej ekwilibrystyki, ani też więdnąć z nudów przy bezpłciowym bulgocie. Ciosy w typie „Amongst Marble And The Dead” (zalatuje starym Death), „Encountering The Divine” (mógłby się znaleźć na ostatnim krążku Entombed), „Winds Of Chains” (ten z kolei to ukłon w stronę Autopsy, i ma klawy refren!) czy „Perimortem” to najzwyczajniej w świecie porządnie bujające numery. A że takie bujanie na koncercie może wywołać dziki amok to już inna sprawa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.grave.se

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2012

Dissonance – Look To Forget [1994]

Dissonance - Look To Forget recenzja reviewTechniczny death metal ze Słowacji to nie lada rzadkość, a już szczególnie taki prezentujący przyzwoity poziom. U naszych południowych sąsiadów chyba nigdy nie było wyraźnego zainteresowania taką muzyką, skupiano się bardziej na prostym napierdalaniu. Nic więc dziwnego, że Dissonance na tle swych rodaków prezentuje się naprawdę dobrze, czy nawet okazale. Wobec tego chwała im za to, że woleli pójść w innym kierunku i zrobić coś oryginalnego. Oczywiście miejcie na uwadze fakt, że opisywana płytka do najnowszych nie należy. Chcąc nieco dokładniej określić muzykę Słowaków, powiedziałbym, że penetrują podobne obszary co Oppressor na debiucie z okazjonalną gitarową jazdą w stylu Death z czasów „Human” (np. w takim „Mankind” albo „Possessed By Desire”). Jest więc brutalnie, dynamicznie i porządnie pod względem warsztatowym. Solówki wprowadzają odrobinę melodii, a sposób operowania klimatem przywodzi na myśl band z Illinois. Ciekawa sprawa, że album Dissonance i „Solstice Of Oppression” łączy nawet dość słabe, nieprzystające do poziomu muzyki brzmienie. Nie przekonuje mnie wokal w typie growlu standardowego dla Europy Wschodniej początku lat 90-tych ze strasznym kaleczeniem języka angielskiego. Poza tym Look To Forget nie fascynuje na tyle, żeby podczas słuchania siedzieć z głową przy głośniku; same kawałki nie dostarczają powodów do wielkiego zachwytu, nie zostają też w głowie na nie wiadomo jak długo. Jednak nie zaszkodzi od czasu do czasu zarzucić tej płytki na tackę odtwarzacza. Trzeba przyznać, że jak na tamte czasy i tą część Europy, Słowacy stworzyli materiał udany i nietypowy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dissonancesk

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2012

Morningless – Distance [2011]

Morningless - Distance recenzja okładka review coverNa samą myśl o pisaniu o kolejnej nieznanej, choć niemłodej, kapeli grającej melodyjny death metal zbiera mi się na rzyganko, jednak w tym przypadku warto było się przemóc. W końcu to Kanadyjczycy, więc pojawia się jakaś gwarancja, że na samych oklepanych banałach się u nich nie skończy. No i tak jest w istocie, choć oryginalności nie należy się spodziewać. Oczywiście, At The Gates wyziera tu niemal z każdej minuty, tu i ówdzie zaleci starym (czyli „przednuclearblastowskim”) Soilwork czy nawet God Dethroned, a melodiom nie ma końca, ale miesza się w to wspomniana kanadyjskość, dzięki której tempa są zupełnie przyzwoite (chłopaki nie zaniedbują blastów), poziom agresji również, a techniczne zagrywki towarzyszą co trzeciemu riffowi. Pomimo dość wąskich ram stylistycznych — a te są naprawdę wąskie przy założeniu, że nie chce się bawić w kołysanki dla przedszkolaków – stąd też zamiast czystych zaśpiewów trafiają się świńskie chrząknięcia — materiał wyszedł Morningless zadowalająco zróżnicowany, energetyczny, dobrze brzmiący, łatwy w odbiorze i… krótki. Nie ma się co oszukiwać – jak skocznie by nie grali, zainteresowanie melodyjnym death metalem u słuchacza można utrzymać tylko przez pewien czas. Kanadyjczykom się udało zupełnie nieźle, przez co do takiej płytki łatwiej powrócić niż do kolejnego przesłodzonego kloca. Poza tym wydaje się, że zespół jest perspektywiczny i idzie we właściwym kierunku – na Distance najbardziej przewidywalne i typowe dla gatunku są te najstarsze kawałki — „Window” i „Shades Of Cruelty” — które pierwotnie znalazły się już na epce z 2007 roku. W pozostałych mamy więcej urozmaiceń i kanadyjskiego charakteru, a to pozwala ze spokojem patrzeć w przyszłość. No chyba, że się wcześniej rozpizgną, co nie byłoby niespodzianką przy tak owocnej karierze.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morningless.net
Udostępnij:

29 sierpnia 2012

Napalm Death – Utopia Banished [1992]

Napalm Death - Utopia Banished recenzja okładka review coverUtopia Banished zaczyna się prawie jak "Necroticism" Carcass, ale już po kilku chwilach wiadomo, co jest grane. Czyli co takiego? – Doskonała mikstura grindu i porządnego death metalu. Świetnie dobrane proporcje sprawiają, że mamy do czynienia z muzyką ciężką, przeważnie w szybkich i bardzo szybkich tempach, szaloną, ale czytelną i całkiem przyzwoitą pod względem technicznym. Zdecydowanie nie jest to ten sam zespół — i mniejsza o skład — który popełnił „Scum” i „From Enslavement To Obliteration”. Nie żebym miał coś do tych płyt, są urocze, ale takie oblicze, jakie Napalm Death prezentowali na Utopia Banished dużo bardziej mi odpowiada, bo jest wyraźnym krokiem naprzód także względem bardzo dobrego „Harmony Corruption”. Zresztą wystarczy posłuchać „Dementia Access” (1:58 – startuje najcudniejszy riff na płycie), „Aryanisms”, „Judicial Slime” lub „Upward And Uninterested”, by zrozumieć o co chodzi – mnie masakrują przede wszystkim PRZEPIĘKNIE klasyczne riffy, brutalne i chwytliwe, do tego dochodzi dość gęsta praca garów (intensywność, super blasty) i wyziewy generowane przez Barney’a. Na chwilę zatrzymam się jeszcze przy wokalach – gardłowy charkot i dzikie wrzaski robią naprawdę dobre wrażenie, ale niestety to charczenie w paru miejscach wypada jednak zbyt jednostajne, co w sumie można uznać za wadę. Drugą jest brzmienie – jakość dźwięku jest bardziej niż w porządku, ale całość została zmasterowana w taki sposób, że wyszło zbyt cicho (najgłośniejsze jest intro!). Solówek jest mało, ale ich niedobór zupełnie nie przeszkadza, co więcej – w ogóle się tego nie zauważa. Należy chłopaków z Napalm pochwalić także za kończący płytę eksperymentalny „Contemptuous”, który jest (był) chyba zapowiedzią Meathook Seed i ich debiutu „Embedded”. Mniej hałasu, więcej grania. Zalecane słuchanie w dużych dawkach.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2012

Slash Dementia – Race Against The Machine [2011]

Slash Dementia - Race Against The Machine recenzja reviewZacny i niespodziewany to cios! Porządna grindowa sieczka, która — wbrew temu, na co wskazuje szyld kapeli — raczej daleka jest od „dwójki” Carcass. Z racji pochodzenia chłopaków można by tu wskazać na pewne konotacje z Rotten Sound, ale akurat bohaterowie tej recenzji są od nich znacznie ciekawsi, toteż nie warto porównywać w dół. Tym bardziej, że usta ciśnie mi się zupełnie inna nazwa. Slash Dementia napieprzają w stylu i na poziomie Nasum z ery „przeddebiutowej” (mam tu na myśli szczególnie „World In Turmoil” i kompilację „Regresive Hostility”), tylko w nieco nowocześniejszej formie (znaczy to tyle, że brzmią jak najbardziej współcześnie). Jeśli taki szaleńczy, pozbawiony dłużyzn i przestojów grind core jest bliski waszym sercom, to wściekle agresywna zawartość Race Against The Machine przyjmiecie z dużą radością. Finowie stanęli na wysokości zadania i należycie przyłożyli się do muzyki oraz jej oprawy, skutkiem czego mnie w zasadzie wszystko się tu podoba: ostre brzmienie, klasyczna wybuchowość kawałków, sporawe pokłady naturalnej furii, optymalna długość (kawałków i całej płyty), no i przede wszystkim znakomite, mocno podbijające poziom brutalności wrzeszczane wokale. Uchybień nie odnotowałem, oryginalności również, ale ona jest tu najmniej ważna. I choć w żadnym wypadku nie jest to rewelacja, to czas spędzony z płytką uznaję za mądrze spożytkowany.


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

23 sierpnia 2012

Karlahan – A Portrait Of Life [2009]

Karlahan - A Portrait Of Life recenzja reviewW intrze jakiś koleś mówi, że dźwięki, których zaraz doświadczymy, zostały stworzone, by wywołać uczucie euforii… Powiedzcie mi, moi mili, jak po takim początku można potraktować zespół poważnie i bez złośliwości? No jak?! Gdyby taki tekst znalazł się na płycie Immolation albo Sadist, to rozumiem, ale tu mamy do czynienia z jakimiś anonimami. Do tego z Hiszpanii, co wcale mi nie poprawiło humoru, bo w kwestii metalu ten kraj to jakieś nieporozumienie. Żeby mnie dobić, te pięknie opalone chłopaki grają zlepek lajtowego niby-blacku (czyli trochę wrzeszczą, ale nie za głośno), podciąganej chyba pod średniowiecze folkowizny, symfoników a’la bajki Disney’a i powerowych przytupów. Innymi słowy – ugładzone, ładne, melodyjne, proste i zupełnie niezajmujące pitolonko, którym z pewnością zachwycone będą dziewczynki wciskające swój ponadnormatywny tłuszcz w gorsety i szukające gładkich chłopców w bractwach rycerskich. W związku z powyższym A Portrait Of Life może być ostatnią deską ratunku dla chłopców z fryzami na pazia, którzy pragną wyrwać jakiegoś kaszalota w sukni po prababci. Nikomu normalnemu jednak bym tego nie polecał. Grajcie w piłkę, napierdalajcie się pomidorami, ale metal zostawcie innym.


ocena: 2/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/karlahanband
Udostępnij:

20 sierpnia 2012

Testament – Dark Roots Of Earth [2012]

Testament - Dark Roots Of Earth recenzja okładka review coverWieści o nowej płycie Testament, mającej się pojawić w tym roku, przyjąłem z uśmiechem politowania, bo co to za dziwne zwyczaje, żeby wydawać album ledwie cztery lata po poprzednim, w dodatku bez odpowiednio wcześnie rozpoczętej wielgachnej kampanii w mediach. Po kilku miesiącach spotkała mnie jednak nielicha niespodzianka – Amerykanie naprawdę się sprężyli i w nowym-starym składzie nagrali garść premierowych piosenek. Można niedowierzać, ale zapewniam was, że dobra to wiadomość dla wszystkich miłośników thrash’u, bo nie dość, że Dark Roots Of Earth powstał w ekspresowym, jak na nich, tempie, to jeszcze jest lepszy od solidnego przecież „The Formation Of Damnation”. Oczywiście żadna to przepaść, niebo a ziemia, itp., ale choćby przez większą wewnętrzną spójność (przy ogromnej różnorodności) i jednoznacznie określony styl krążka słucha się sprawniej i z dużym zainteresowaniem – od początku do nie tak znowu szybkiego końca. Najważniejsze — a w każdym razie bardzo ważne — iż w czasie obcowania z Dark Roots Of Earth nie ma się wrażenia, że materiał pozlepiano w imię „przekrojowości” z kawałków starszych i nowszych. Nie, album brzmi świeżo, współcześnie i klasycznie zarazem — o co zadbał Andy Sneap — a drobne nowalijki (jak gęste blastowanie!) tylko dodają pikanterii i tak już urozmaiconej całości. Zespół pokazał tu prawdziwą klasę oraz pełnię swoich możliwości, wypadając wiarygodnie (a może optymalnie) zarówno w brutalnie podkręconym „True American Hate”, jak i balladowym „Cold Embrace”, co pozwala przypuszczać, że Skolnick na dobre stopił się z kapelą i powściągnął swoje retro zapędy. Nie do przecenienia są także umiejętności mistrza Hoglana – spod jego kończyn nudne czy mało dynamiczne patenty nie wychodzą, toteż mielizn na krążku nie uświadczycie. Również Chuck nie dał dupy, śpiewając tak, jak chyba najbardziej lubi – mocno i melodyjnie, bez wielkich skrajności i niezrozumiałych eksperymentów. Rozczarowała mnie tylko liryczna zawartość płyty, bo okładka oraz tytuł sugerują fantasmagoryczne lovecraftowskie klimaty, a tymczasem Billy (wraz ze współautorami) dotyka tematyki jak najbardziej na czasie. Dark Roots Of Earth, choć przywalił mocno i poniekąd z zaskoczenia, nie jest szokiem na miarę ostatniego dzieła Forbidden, lecz bardziej potwierdzeniem formy Testament, a że ta jest cholernie wysoka, to i kasy na ten album można się pozbyć bez żalu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 sierpnia 2012

Incubus – Serpent Temptation [1988]

Incubus - Serpent Temptation recenzja reviewBrazylia to duży i biedny kraj. Tak biedy, że chcąc założyć zespół, brakujących muzykantów trzeba szukać w najbliższej rodzinie lub daleko za granicą. Albo jedno i drugie. Dobrze na tym wyszła Sepultura, równie nieźle, przynajmniej od strony artystycznej, poradzili sobie bohaterowie tej recenzji – wywodzący się z Rio de Janeiro Incubus. Bracia Francis i Moyses M. Howard, po przeprowadzce do USA, szybko dorobili się scenowych znajomości, udanej demówki i kontraktu na wydanie pełnej płyty (już mniejsza z tym, że z maleńką i nic nieznaczącą wytwórnią). Za sprawą wydanego niedługo później (za to w skromnym nakładzie) debiutu osiągnęli statusu jednego z najbardziej bezkompromisowych przedstawicieli nabierającego rozpędu death metalu. Zespół reklamowano jako najcięższy, najszybszy i najgłośniejszy na południu Stanów – typowy dla wydawców bełkot. Miał on o dziwo potwierdzenie w rzeczywistości i fama strasznych rzeźników była w pełni zasłużona, bo chociaż daleko im było do grindersów z Repulsion, to już takiemu Terrorizer wiele nie ustępowali. Ważniejsze jest jednak to, że prezentowali znacznie dojrzalszą i przede wszystkim lepiej zagraną muzykę, w której łączyli zabójcze szybkości (częste blasty!) z zaprawionymi odpowiednią dawką techniki i melodii thrash’owymi riffami (i takim, wspaniałym swoją drogą, feelingiem), ostro zmolestowanymi solówkami i nieco chaotycznymi wokalami. Materiał aż kipi od pomysłów, jego świeżość i energetyczność porywają, więc krążka można słuchać raz za razem, tym bardziej, że jest chwytliwy jak diabli. Jednocześnie napierająca z każdej strony brutalność nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę bezkompromisowym graniem. Jakby tego było mało, album jest utrzymany na bardzo wyrównanym poziomie i tylko różnice w melodiach mogą przesądzać o tym, czy dany kawałek zaliczymy do ulubionych, czy nie. Ja bym tutaj wskazał szczególnie na „Sadistic Sinner”, „Incubus”, „Serpent Temptation” i „Underground Killer”, bo chyba właśnie w nich najlepiej wyważono proporcje pomiędzy pierwiastkami thrash i death. Pewną ciekawostką może być to, że płyta doczekała się poprawionej — i szczęśliwie szerzej dostępnej — wersji, którą osiem lat później wydał Nuclear Blast w celu przypomnienia o zespole. Nagrano na tę okazję nowe ścieżki basu, wywalono intro, podciągnięto brzmienie, zmieniono okładkę, przerobiono teksty i tytuły oraz — co zrobiło największą różnicę — zaopatrzono w znacznie lepsze, mocniejsze wokale. Niezależnie od edycji, dostajemy kawał porządnej muzyki, której odbioru nie jest w stanie popsuć nawet nietypowe, a przez to dość głupie, przesłanie płynące z tekstów.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/opprobriumofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 sierpnia 2012

Lost World Order – Marauders [2009]

Lost World Order - Marauders recenzja okładka review coverNie spodziewałem się, że kiedykolwiek usłyszę taką muzykę w wykonaniu niemieckiego zespołu, a jednak. Lost World Order grają mocny, zadziorny thrash, łączący w sobie tradycję i odrobinę nowoczesności. Nic niezwykłego, ale… Największym zaskoczeniem jest u nich połączenie siły uderzeniowej rodzimych wskrzeszonych klasyków — Kreator i Destruction — z pewną dozą rozmachu i finezji charakterystycznej dla… Annihilator! Naturalnie chodzi tu o „nowy” Annihilator, ale i tak wrażenie jest pozytywne, bo patenty kanadyjskich wypierdalaków podano w znacznie ostrzejszej formie. Jakby tego było mało, głos Mata jest miejscami baaardzo bliski temu, co od jakiegoś czasu robi Dave Padden – szacuneczek! Całość doprawiono brutalizującymi krążek wpływami death metalu, przejawiającymi się głównie w blastach i wokalnych dołach. No i wypada to, kurna, dość oryginalnie, bo nijak nie idzie zestawić Lost World Order z tym tałatajstwem, które obecnie określa się mianem „thrash-death”. Chłopaki potrafią grać więcej niż sprawnie, jednakże jeszcze dużo pracy przed nimi zanim dobiją (choć nie dobiją – tak im tylko chciałem dorzucić złudzeń) do poziomu techniczno-kompozytorskiego wyżej wymienionych herosów gatunku. Przede wszystkim chodzi o rozwinięcie umiejętności trzaskania wypasionych solówek, bo już z riffami radzą sobie jak należy – jest w nich dość mocy, feelingu i chwytliwości, żeby nie odkładać płytki po jednym pobieżnym przesłuchaniu. Pewne braki, wynikające z młodości, wychodzą na Marauders przy tych najdłuższych kawałkach, bo niekoniecznie chłopaki potrafią w nich utrzymać napięcia do samego końca, a samo zagęszczanie motywów nie zawsze daje najlepszy efekt. Stąd też cieszy fakt, że nacisk położono na utwory bardziej zwarte i lepiej przemawiające do słuchacza – wybijają się tu szczególnie „21st Century Threat”, „Cannibals”, „Welcome To The Slaughterhouse” i „Killing Spree” (wbrew pozorom nie jest to cover Death). Kierunek obrali dobry, więc Niemcy mogą dalej trzaskać podobne płyty – w końcu odpowiednio się rozkręcą.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.lostworldorder.com

podobne płyty:

Udostępnij:

11 sierpnia 2012

Disloyal – The Kingdom Of Plague [2004]

Disloyal - The Kingdom Of Plague recenzja okładka review coverTen zespół nawet nieźle się zapowiadał — czego potwierdzenie słychać na The Kingdom Of Plague — ale przepadł już chyba (?) dokumentnie, nie zdoławszy na dobre zaistnieć nawet na polskim rynku. Chłopaki na w pełni oficjalnym debiucie (bo wydawnictwo Demonic trudno za takowe uznać) w żadnym wypadku nie penetrują nowych obszarów brutalnego grania, bo to półgodzinna dawka typowego death metalu, dla którego podstawą i niedoścignionymi wzorcami są wczesno-średnie produkcje Morbid Angel (taki „Fall” to już jawne cytowanie „Day Of Suffering”, ale to nic), Hate Eternal, Deicide i w pewnym stopniu Cannibal Corpse. Ponadto wydaje mi się, że na płytce pobrzmiewają echa, już doścignionego, Damnation, ale to akurat mogą być już moje urojenia, wynikające z nadmiaru chemikaliów w organizmie. Zawartość albumu sprawia przede wszystkim wrażenie muzyki stworzonej przez fanów określonej stylistyki dla innych fanów, którzy akurat sami grać nie potrafią – ot tak, bez wydumanych ambicji i wymyślnej ideologii. The Kingdom Of Plague to rzetelnie zagrany, pozbawiony wodotrysków (co słychać zwłaszcza w dość nieśmiało podanych partiach solowych) i ekstrawaganckich rozwiązań (bo ciężko za coś takiego uznać cieniutkie deklamacje) death metal w oprawie, powiedzmy, półprofesjonalnej (czytać: dobre studio — Hertz — ale mało kasy na dopracowaną realizację – vide spłaszczona perkusja), którego można posłuchać bez wysilania się – nie nudzi, nie odstrasza, a jest przy czym potupać. Wabikiem na słuchaczy może być cover… Immortal, który ma się nijak do twórczości Disloyal, ale został tak sprawnie obrobiony, że stopił się z autorskimi kawałkami. Wiem, że to żadne mistrzostwo świata, czy nawet płytka wybijająca się na polskiej scenie, ale zapoznając się z nią zdrowiem nie ryzykujecie.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij:

8 sierpnia 2012

Deicide – Scars Of The Crucifix [2004]

Deicide - Scars Of The Crucifix recenzja okładka review coverTakie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na „Dechristianize” Vital Remains i cała masa bajerów przy okazji wydania tej płyty… Takie akcje ze strony wytwórni najwyraźniej przynoszą skutki, bo zespół tym razem naprawdę powrócił i to z przepięknym albumem! Chłopaki coś tam obiecywali, że będzie 12 numerów, że będą dłuższe, że chcą więcej pograć na instrumentach i takie tam… Kłamali, chociaż nie do końca. Kawałków jest tylko 9, zaś płyta trwa niecałe pół godziny, a to w związku z tym, że istotnie pomuzykowali jak trzeba. Krążek ma zajebistą, podpartą solidnym — choć trochę niechlujnym — brzmieniem siłę przebicia, co sprawia, że słucha się go stokroć lepiej niż dwa poprzednie razem wzięte, a muzyki nie trzeba się doszukiwać w tajemniczym dudnieniu i buczeniu. Blizny krzyża to powrót do klimatów „Once Upon The Cross” i „Serpents Of The Light” z wybuchami agresji typowymi dla „Legion” oraz z domieszkami — przynajmniej w niektórych riffach — Cannibal Corpse z okresu „Bloodthirst”. Czyli nie może być źle. I nie jest, do kurwy nędzy, NIE JEST!!! A czemuż to? Bo jest wspaniale, brutalnie, dziko, szybko i ciężko jak diabli!!! Eric i Brian wreszcie przypomnieli sobie na czym polegała magia ich gry (z „Serpents Of The Light” chociażby) i zaproponowali oddanym fanom ładunek pomysłowych riffów i dużo więcej — szczególnie w porównaniu z dwiema poprzednimi płytami — zajebistych, tryskających energią solówek. Asheim również zbudził się z przydługiego letargu i generalnie wypierdala jeden wielki łomot, solidnie kopiący dupę każdemu, kto tylko się nawinie (posłuchajcie sobie „Enchanted Nightmare” lub numeru tytułowego, a zrozumiecie o co mi chodzi). Szybkości generowane tutaj przez Steve’a należą do największych w historii Deicide, o czym zresztą może świadczyć „Go Now Your Lord Is Dead” – najkrótszy (1:55) normalny numer, jaki odrodzeni bogowie z Florydy spłodzili od początku swojej kariery. Przez większą część albumu Benton jedzie na podwójnej ścieżce growlu i wrzasku, potęgując tym samym piekielne wrażenie całości. Jeśli chodzi o wokale, znacznie więcej tu „Dechristianize” niż „Insineratehymn”, co spokojnie zaliczam wydawnictwu na plus, bo wyziew przepełniony jadem jest kurewsko agresywny. W tekstach specjalnej rewolucji nie znajdziecie (a „Fuck Your God” w ogóle przekreśla wszelkie nadzieje na cokolwiek ambitnego), choć trzeba przyznać, że np. tytułowy jest całkiem fajny. OK, po wcześniejszych miernotach nie spodziewałem się ze strony Deicide takiego uderzenia i tym chętniej piszę te słowa. Scars Of The Crucifix przez pierwsze trzy dni przesłuchałem więcej razy niż pieprzony „In Torment In Hell” w ogóle! To się nazywa rehabilitacja!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

5 sierpnia 2012

Christ Agony – Moonlight – Act III [1996]

Christ Agony - Moonlight – Act III recenzja okładka review coverZwieńczenie nieświętej trylogii okazało się największym sukcesem komercyjnym — oraz nielichym artystycznym — Cezara i spółki, co zresztą zostało zacnie spuentowane europejską trasą. Nie mogło być inaczej, bo z jednej strony Moonlight kontynuuje i rozwija idee zapoczątkowane na „Unholyunion” (a głębiej – jeszcze na demówkach), a z drugiej stanowi solidny powiew świeżości – tak w twórczości zespołu, jak i na szeroko rozumianej blackowej scenie. Christ Agony poszli tu niejako pod prąd obowiązującym wówczas trendom i zamiast skrajnie prymitywnej, nędznie brzmiącej i pozbawionej głębszej myśli norweszczyzny dostarczyli fanom monumentalne, rozbudowane i zachwycające w każdym elemencie dzieło. Spójne, dogłębnie przemyślane i doskonale zbalansowane. Na trzecim krążku olsztyńskiej ekipy muzyka stała się ostrzejsza (a przynajmniej szybsza) i bardziej intensywna, ale taki efekt uzyskano w wysublimowany sposób, bo przy okazji zyskała też na przystępności i dynamice. Utworów ponownie jest tylko sześć i są równie rozbudowane, co na starszych wydawnictwach, tylko ich konstrukcja jest bardziej przejrzysta, a poszczególne motywy mocniej skondensowane i poparte lepszą techniką (w tym miejscu wali mnie, czy własną, czy studyjną) – to sprawia, że znacznie szybciej się rozkręcają i nie ma w nich miejsca na nudę i przestoje. Dzięki temu nawet ci mniej obeznani w typowych dla Christ Agony dźwiękach słuchacze mogą obcować z Moonlight, czerpiąc z tego dużą przyjemność. Jest to o tyle łatwiejsze, że na płycie znajdują się dwa miażdżące na żywo überhicory — „Devilish Sad” i „Mephistospell” — a w pozostałych utworach nie brakuje naprawdę poruszających i zapadających w pamięć momentów, jak chociażby w „Asmoondei” (od słów „Three black roses”) czy „Eternalhate” (od „Stalk”). Nie bez wpływu na przyswajalność materiału pozostają bardzo udane teksty (był taki czas, że miałem je wykute na blachę, jak na psychola przystało) oraz wyjątkowo czysta produkcja. Za Moonlight przemawia właściwie wszystko, a jedyne czego mi brakuje, to zatęchłej surowości poprzednich płyt. Na tym albumie Cezar, trzymając się swojego stylu, stworzył nową jakość Christ Agony.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ChristAgony

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 sierpnia 2012

Burning Inside – Apparition [2001]

Burning Inside - Apparition recenzja okładka review coverRecenzję Apparition można zamknąć w krótkiej i prostej konstatacji, że to płyta jeszcze lepsza od debiutu. Cały szkopuł tkwi w tym, że nie wszyscy mieli to szczęście i słyszeli „The Eve Of The Entities” (albo nawet i nie zetknęli się z nazwą Burning Inside), więc wypadałoby skrobnąć coś więcej dla pełniejszej rekomendacji. W samym stylu zespołu wiele się nie zmieniło — w końcu obie płyty dzieli ledwie rok (jednakowoż już w porównaniu z demówką — bo są tu i kawałki sięgające najdalszej przeszłości zespołu — jest przepaść) — ale daje się z łatwością odczuć, że położono większy nacisk na epickość muzyki, jej wielowymiarowość, rozmach, rozbudowany klimat… Nad tym, że Apparition jest odrobinę szybszy i brutalniejszy od poprzednika nie ma się co rozwodzić – to było do przewidzenia. Znacznie ciekawsze wydaje mi się to, że pomimo nieznacznego dokręcenia śruby, materiał Amerykanie stworzyli bardziej przystępny – w sensie: melodyjny i chwytliwy. Heavy metalowe wpływy obecne na debiucie tu zostały wyraźniej zaznaczone i jest ich więcej. W żadnym wypadku nie jest to powód do narzekań, bo przy tak długiej płycie wszelkie powiewy świeżości i mniej szablonowe zagrania są mile widziane, a już zwłaszcza, gdy są odegrane z taką fantazją i polotem. Zresztą, każdego sceptyka powinny przekonać wprost zajebiste partie solowe, od których bywa naprawdę gęsto. W ogóle, techniczne wyrobienie można tu podziwiać bez trudu, bo i brzmienie płyty jest przynajmniej o klasę lepsze niż w przypadku debiutu. No i tak na dobrą sprawę cała lepszość Apparition sprowadza się właśnie do dźwięku, bo muzycznie Burning Inside na obu krążkach potrafili zachwycić. Utwory typu „Therapy”, „The Fog”, „Resurrection And Revenge”, „Apparition” czy „Subject To Threat” są tylko tego potwierdzeniem – jeśli tylko lenistwo nie stanie wam na przeszkodzie, sprawdźcie którykolwiek z nich, a przekonacie się o sile Burning Inside.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2012

Arsis – We Are The Nightmare [2008]

Arsis - We Are The Nightmare recenzja reviewObserwuję poczynania Arsis praktycznie od samego początku, więc mogę sobie pozwolić na w miarę dokładną analizę rozwoju tej kapeli. I właśnie na jej podstawie z pełnym przekonaniem stwierdzam, że (artystyczny) punkt kulminacyjny już odfajkowali i niczego lepszego od opisywanego We Are The Nightmare nie nagrają choćby stawali na głowach i co niedzielę dawali na mszę. Po mojemu na tej płycie Amerykanie osiągnęli optymalny poziom dla grania spod znaku melodyjnego i technicznego death metalu i w tej dziedzinie niewielu może się równać z tym, co Arsis zaprezentowali na przestrzeni tych jakże optymalnych 40 minut. Pod względem umiejętności katowania instrumentów jest to pieprzony Everest, ekstraklasa, itd. W czasie słuchania regularnie opada kopara, a od stężenia wszelakich zawijasów naprawdę trudno się pozbierać. To akurat nie powinno dziwić nikogo, kto kiedykolwiek miał z Arsis choćby przelotną styczność – oni dążyli do takiego wymiatania od momentu założenia kapeli, a bywało i tak, że techniczną biegłość stawiali na pierwszym miejscu. Sama technika jednak do niczego dobrego nie prowadzi (o czym świadczą ich poprzednie płyty z wyjątkiem epki), jeśli nie idą za nią konkretne pomysły i przyzwoita dawka typowo metalowego kopa. Na We Are The Nightmare kosmicznym zawijasom i diabelnie poszatkowanym strukturom towarzyszą dobre, zawsze prowadzące dokądś aranżacje, trafione melodie i wybuchy ostrego dopieprzania w tempach nawet grindowych. To, iż nie jest za miękko, to — tak obstawiam — główna zasługa mojego perkusyjnego ulubieńca, co się Darren Cesca zowie, który wszem i wobec udowadnia, że przy odrobinie chęci i wielkiej wyobraźni można uskuteczniać masakrycznie pojebane partie równie dobrze w melodyjnym death metalu, co w hardcorowym grid-jazz i nie ucierpi na tym czytelność muzyki. Dzięki takiemu mistrzowi zasiadającemu za zestawem nawet najbardziej lajtowy i oklepany patent gitarowy (jakkolwiek trudno o takie na tym materiale) może okazać się niemal objawieniem. Wisienką na torcie jest super klarowne, a jednocześnie ciężkie brzmienie, podbijające dynamikę i brutalność utworów. Zwróćcie uwagę na to, co amerykańska ekipa wyprawia w znakomitym „Failure’s Conquest” (zdecydowanie najlepszy na płycie!), „steledyskowanym” (dwukrotnie, w tym raz wybitnie dziadowsko) „We Are The Nightmare”, szalonym „A Feast For The Liar’s Tongue” i… właściwie w całej reszcie, bo choćby przeciętnych kawałków tu nie uświadczycie. Tak, to jest instrumentalne przejebaństwo w najczystszej postaci, przy okazji bardzo słuchliwe i podane z jajami.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 lipca 2012

Gojira – L'enfant Sauvage [2012]

Gojira - L'enfant Sauvage recenzja okładka review coverOszukali mnie! Odpaliłem płytę i w napięciu czekałem na „Of Blood And Salt”, niezrażony brakiem tego tytułu na trackliście – wszak mogli go w międzyczasie zmienić. Czekam, minuty mijają, ciągle czekam… A tu niiic! Nie ma! Co do kurwy nędzy?! Ehh… Tak mocno się skupiłem na wypatrywaniu tego kapitalnego utworu, że nie za bardzo dosłyszałem, co też Francuzi przygotowali tym razem. Bywa – zresetowałem się, rzucając na rozluźnienie kilkoma zwyczajowymi kurwami, przysiadłem na spokojnie i… tu nastąpił ciąg dalszy rozczarowań, bo raz, że L’enfant Sauvage nie udał im się tak dobrze jak „The Way Of All Flesh”, a dwa, że bazuje wyłącznie na tym, co już dobrze znam w ich wykonaniu. Wobec powyższego dołka w sferze kreatywności na plus należy odnotować fakt, że płytka jest o dobre 20 minut krótsza od poprzedniej. W żaden sposób nie można tu jednak mówić o dramacie – to wciąż znakomite nowoczesne granie z wgniatającym brzmieniem, zróżnicowanymi wokalami, dużą dozą klimatu oraz z umiarem dawkowaną techniką (to ostatnie pozwala sądzić, że etap szpanerstwa mają już za sobą). No i jakby nie było, muzycy Gojira zdołali zmajstrować kilka naprawdę udanych numerów, bo inaczej o „L’enfant Sauvage”, „Liquid Fire”, „Planned Obsolescence” czy chociażby „The Gift Of Guilt” powiedzieć się nie da – i to one — choć brak wśród nich jednoznacznego lidera — stanowią najmocniejsze punkty materiału. Z pozostałymi już niestety bywa różnie, momentami nawet nudnawo – a to nie powinno mieć miejsca. Powiem wam, że zwolnienie obrotów (blastów wiele się nie ostało), spuszczenie z tonu i brak wyraźnej (jakiejkolwiek?) ewolucji w obrębie stylu nie przeszkadzają mi jakoś bardzo, nawet pomimo tego, że bez trudu mogę paluchem wskazać, które fragmenty L’enfant Sauvage są niemal bliźniaczo podobne do tych z „From Mars To Sirius” i „The Way Of All Flesh”. Serio, jestem w stanie zaakceptować takie deja vu, choć od kapeli na tym poziomie należałoby oczekiwać znacznie więcej. Największy problem widzę bowiem gdzie indziej – w tym, że nie jest to materiał tak poruszający, jak album sprzed czterech lat, że brakuje mu ciekawszej konstrukcji, większej dramaturgii, głębi i czegoś, co zmuszałoby nie tylko do słuchania jak pojebany, ale i do zastanowienia. Mnie tak kiedyś sponiewierał i wciągnął ostatni riff „The Art Of Dying”, tu takiego chwytającego za jaja momentu nie znalazłem. W związku z tym płyta nigdy nie rozkręca się na dobre, a przez to trochę nudzi, zwłaszcza w końcówce. Liczyłem, że zostanę przygnieciony muzyczno-liryczną zawartością L’enfant Sauvage, jednak nic takiego nie nastąpiło. Tragedii nie ma, rozczarowanie jest.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 lipca 2012

Demise – Torture Garden [2005]

Demise - Torture Garden recenzja reviewEpopei Pecha część trzecia… Oczywiście Demise nie był najbardziej niefartownym zespołem świata, sami też wielkiego ciśnienia na karierę nie mieli, ale ich przygody z oficjalnymi wydawcami można streścić krótko: z deszczu pod rynnę, spod rynny do ścieków. Torture Garden to ostatni, najdłuższy (równo 56 minut – jest na czym ucho zawiesić) materiał w zbyt krótkiej historii zespołu, a przy tym najbardziej zróżnicowany. Początek krążka to względnie szybka i całkiem brutalna (na pewno brutalniejsza niż w przeszłości) death metalowa jazda – wystarczy sprawdzić chociażby miażdżący „Revelation” (ten gęsty riff na początku!) albo okraszony wyjebaną w kosmos solówką znanego w pewnych kręgach Jamesa M. „Unjust”. „Ravaged” to też niezły przykład nieco zakręconej jazdy na najwyższym poziomie. Z czasem przychodzi pora na utwory wolniejsze i konkretnie melodyjne, co wcale nie oznacza, że gorsze. Trochę wyłamuje się z tej charakterystyki przedostatni, baaardzo przebojowy „Ecstasy And Rapture”, który ślamazarny z pewnością nie jest, a który najmocniej kojarzy mi się z poprzednią płytą. Jak więc widać, sprytne rozmieszczenie numerów tworzy wyraźny podział na dwie części: z death metalowymi torturami i ogrodem — też death metalowej — melodii. Zresztą, nie trzeba nawet na którąkolwiek z nich wskazywać, bo właściwie o wszystkich kawałkach można powiedzieć, że mają duży potencjał koncertowy – mogę o tym poświadczyć własnym (obolałym) karkiem. W stosunku do „God Insect” zmieniły się wokale – Przemek zmodyfikował skrzeczenie (dało to nieco niższy krzyk) i wprowadził melodyjne partie zaśpiewane (czy coś takiego) czystym głosem. Zaskakujące, nie powiem, ale wyszły bardzo spoko, a przez niewielką ich ilość nawet nie drażnią. Wady… Największą jest bez wątpienia brzmienie. Nagrań dokonano jeszcze w 2003 roku, do tego w upadającym Selani i to niestety zbyt wyraźnie słychać. Masteringu dokonał wspomniany już James M., ale wszystkiego nie uratował – jakość dźwięku jest co najwyżej średnia, a to odbija się niekorzystnie na czytelności muzyki (zwłaszcza w bardziej zagmatwanych partiach). Mimo to czas spędzony z Demise na pewno nie będzie stracony, a zadowoleni powinni być zarówno fani Death jak i Hypocrisy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lipca 2012

Devour The Martyr – Wasted On The Living [2011]

Devour The Martyr - Wasted On The Living recenzja reviewStosunkowo młody twór jakim jest Devour The Martyr ponoć już zdobył sobie niezłą pozycję na australijskiej scenie, a teraz pragnie podbić północną półkulę. Nie chciałbym tu przedwcześnie dołować chłopaków, ale ta ofensywa może być bardzo trudna, jeśli nie niemożliwa do przeprowadzenia. Wiadomo przecież, że konkurencja w tym gatunku (death-thrash) ze strony Skandynawów (głównie Szwedów i Duńczyków) jest przeogromna, a jakby tego było mało, bohaterowie tej recenzji prezentują się póki co dość średnio – czyli podobnie jak wiele tamtejszych kapel, które nawet pomimo kilku wydawnictw na koncie nie odniosły zauważalnego (ani zasłużonego) sukcesu. Nie powiem, przy odrobinie dobrej woli można kilka razy Wasted On The Living przesłuchać, ale rozmaite niedostatki w obrębie kompozycji i raczej przeciętne brzmienie skutecznie wstrzymują przed kolejnym odpaleniem tego materiału. Zagrane jest to nawet rzetelnie – bez ekstrawagancji, ale i bez wiochy, tylko poziom kawałków zupełnie nie zachwyca. Wszystkie są zbudowane bardzo podobnie, trochę na jedno kopyto, brakuje im prawdziwych urozmaiceń, elementu zaskoczenia, pazura czy chociażby lepszych, zapamiętywalnych melodii. Łatwo się czymś takim znudzić, zwłaszcza, że dłużyzny nie są Devour The Martyr obce. Spora w tym zresztą „zasługa” usypiającej motoryki i wyjątkowo prosto zaaranżowanych garów. Może i czymś takim potrafią porwać dupska rozleniwionych słońcem Australijczyków, ale w Europie — jeśli na nadchodzącym debiucie utrzymają ten poziom — wiele nie nawojują.


ocena: -
demo

Udostępnij:

17 lipca 2012

Cancer – To The Gory End [1990]

Cancer - To The Gory End recenzja okładka review coverW momencie największego boomu na death metal niemal w każdym większym — a przynajmniej chcącym się liczyć — europejskim kraju trafiała się formacja, od której na kilometr zalatywało stylem charakterystycznym dla bagien Florydy. I tak – Niemcy mieli doskonały Morgoth, Szwedzi Seance, a Francuzi kompletnie już zapomniany Mercyless, że wymienię kilka najbardziej jaskrawych przykładów. U Angoli padło na opisywany właśnie Cancer. Zespół ten nie raz i nie dwa był mylnie brany za przedstawiciela amerykańskiej sceny, w czym zresztą nie ma absolutnie nic dziwnego – wszak To The Gory End to czysty, brutalny i stuprocentowo amerykański death metal w najlepszym wydaniu. Cancer na swoim debiutanckim krążku zaproponowali granie bardzo typowe dla tego podgatunku, dodatkowo zamerykanizowane przez mix w Morrisound oraz gościnny udział Johna Tardy w wielce intrygującym lirycznie „Die Die”. Typowe, trochę nawet wtórne, ale jakże wspaniałe! Przynajmniej mi tak podany death metal wchodzi bez problemu i mogę go słuchać do wyrzygania, które i tak nigdy nie następuje. Szybkie tempa, żywy rytm, należyty ciężar, mielące gitary, charcząco-szczekający wokal – oto główne składniki chwytliwej sieczki w wykonaniu Anglików. Nie doszukacie się tu wielu urozmaiceń, bo wszystkie kawałki są zbudowane w oparciu o podobne schematy, a jednak wystarczają już dwa przesłuchania, żeby zapamiętać przynajmniej połowę z nich i później radośnie podśpiewywać refreny. Po prostu – wszystko jest na swoim miejscu i pracuje, jak należy, do tego brzmi, jak należy, a przyczepić się (na siłę) można jedynie do braku oryginalności. Tylko, że takich płyt nie odpala się po to, żeby dać się czymś zaskoczyć. To ma być pozbawiona zmiękczeń krwawa jatka – i właśnie taką muzycy Cancer z niezłym skutkiem serwują słuchaczowi. W sam raz dla ortodoksów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2012

Morgoth – Cursed To Live [2012]

Morgoth - Cursed To Live recenzja okładka review coverWystarczyło, żeby niebudzący większego zainteresowania Morgoth się reaktywował, a zaraz zaroiło się od zagorzałych maniaków tej kapeli, którzy życie by za muzykę Niemców oddali, choć tak się dziwnie składa, że z tą nazwą zetknęli się dopiero na reklamach Insidious Disease. Teraz należy tylko chwilę poczekać, a klasycy z Meschede znikną im z oczu w zalewie lepiej promowanych i bardziej modnych sezonowych odkryć, a ewentualna nowa płyta przejdzie bez echa. OK, napisałem z grubsza, co mi leżało na wątrobie (nie posiłkując się przy tym kurwami!) i już przechodzę do meritum. Cursed To Live jest zapisem koncertu z niemieckiego (stąd też Marc Grewe do zgromadzonych przemawia głównie po swojemu) festiwalu Way Of Darkness 2011, w ramach którego Morgoth strzelił potężny set, pięknie ułożony w związku z 20 rocznicą wydania „Cursed”. Wyszedł z tego prawie 70-minutowy show, po którym nie było czego zbierać – przypuszczenie to opieram na szczątkowej reakcji publiki po wybrzmieniu ostatniego, genialnego „White Gallery”. W swojej setliście Niemcy sięgnęli najdalej do „Odium”, więc mamy pewność, że usłyszymy sam creme de la creme – od wspaniałości typu „Pits Of Utumno” i „The Travel”, przez „Sold Baptism” (ugh!) i „Suffer Life”, po najodważniejszy w zestawie „Under The Surface”. Żeby było cokolwiek lepiej, musieliby zagrać po prostu więcej – dwie godzinki byłby w sam raz, bo akurat w takim czasie można się zmieścić z materiałem z pierwszych trzech (wliczam „The Erernal Fall”) płyt. Skoro napisałem, co zagrali, to wypada jeszcze wspomnieć, jak im to wyszło. Miazga, kurwa mać, miazga! Ta muzyka nic nie straciła ze swej świeżości i porywa tak samo, jak na starych albumach, a może i w większym stopniu ze względu na bardziej dynamiczną sekcję w osobach Marc’a Reigna i Sotiriosa Kelekidesa. Precyzja, energia, wykop – wszystko na najwyższym poziomie. Także brzmieniu nie można nic zarzucić – jest surowe, selektywne i obrobione po staremu (mix i mastering w Unisound Dana Swanö). Jeśli musiałbym wyciągać jakieś minusy, to wskazałbym na poniekąd oczywistą oczywistość, czyli wokal Marc’a Grewe. Chłop ciśnie, ile sił w płucach, ale dawne histeryczne wyziewy są poza jego zasięgiem. Można powiedzieć, że wiek i rozbrat z takim graniem zrobiły swoje — bo dużo w tym prawdy — ale bądźmy szczerzy – już na „Fable Frolic” nie zachwycał formą. Można to przeboleć, ale niedosyt w tym punkcie pozostaje. Cursed To Live to zdecydowanie najlepsza koncertówka, jaką miałem przyjemność wysłuchać w ciągu ostatnich kilku lat i absolutny obowiązek dla każdego szanującego się fana klasycznego death metalu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lipca 2012

Of No Avail – Persecutoria [2012]

Of No Avail - Persecutoria recenzja reviewChłopaki z Of No Avail grają miks death metalu i czegoś, czego wyjątkowo nie znoszę – czyli metal core. Na szczęście daleko im do modelowego przedstawiciela tego gatunku z tym całym plastikiem, udawaną agresją i spedaleniem, bo mają tendencje do odchyłów w kierunku czegoś fajniejszego i mniej oklepanego. Duża w tym zasługa wokalisty, który nie umie śpiewać. A może i umie, ale nie śpiewa, tylko drze ryja raczej w niskich rejestrach. Całkiem udanie równoważy w ten sposób zatrzęsienie okołoszwedzkich melodii, z którymi gitarzyści jeszcze momentami nieco przesadzają. Reszta jest już w normie – średnie, typowo koncertowe tempa, sporo zwolnień i ostrego piłowania. Daje to niezły materiał do posłuchania bez bólu w domu, albo z przyjemnością na żywo, bo zostawia dużo miejsca i czasu na małe szaleństwa w typie: trząchanie bańką. Sceniczną prezentację kapeli na pewno poprawi wstrzymanie się z bardziej klimatycznymi zapędami oraz próbami zabicia ciężarem – jeszcze na to za wcześnie, tym bardziej, że każde skręcenie przesteru czy, odwrotnie, zejście w maksymalny dostępny dół obnaża nieprzesadnie profesjonalne warunki rejestracji. A teraz rzecz dla mnie najważniejsza. W muzyce Of No Avail — riffach, rytmice (szczególnie w „Persecutoria” i „Anima Vilis”) i brzmieniu — słychać (tzn. JA słyszę) echa drugiej płyty Sunrise. Naprawdę baaardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś wreszcie podjął wątki porzucone lata temu przez ekipę z Ostrowca Świętokrzyskiego, bo było to granie na wskroś zajebiste i w znacznym stopniu oryginalne. Stąd też apel do chłopaków: posłuchajcie uważnie „Generation Of Sleepwalkers” i „Child Of Eternity”, pójdźcie dalej, doprawcie środkowym Carcass, a będę jadł wam z rąk, choć to niehigieniczne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ofnoavail
Udostępnij:

8 lipca 2012

Nile – At The Gate Of Sethu [2012]

Nile - At The Gate Of Sethu recenzja okładka review coverOd dłuższego czasu jestem na diecie wybiórczo „beznilowej”, polegającej na unikaniu wszystkiego, co Amerykanie nagrali po trzeciej płycie – czyli z Kolliasem za garami, choć akurat on nie ma z tym nic wspólnego, wszak to przechuj jakich mało. Nooo i powiem wam, że ta przerwa zrobiła mi znacznie lepiej niż zespołowi, bo dzięki niej niewprowadzający ani grama nowości do twórczości kapeli At The Gate Of Sethu wszedł mi zupełnie nieźle, a w sporym stopniu nawet się spodobał.

To już siódmy album w ich dyskografii — co niemal z niedowierzaniem podkreśla we wkładce Sanders — a zarazem czwarty, którym utwierdzają mnie w przekonaniu, że jakiekolwiek ryzykowne zmiany stylu zupełnie ich nie interesują, a przełom, którego w swych początkach dokonali w death metalu, najpewniej już się za ich sprawą nie powtórzy. Powiedzmy to sobie jasno – o ile egipski Nil co roku czyni zaskakujące wycieczki poza główny bieg, o tyle ten amerykański uczepił się koryta jak zarząd PZPNu. Ma to poniekąd swoje dobre strony, bo każdy wie, czego może (należy!) się po nich spodziewać i nie musi drżeć w obawie o dyskotekowe remixy.

Pomimo konserwatywnego podejścia jego twórców, At The Gate Of Sethu jest dla mnie krążkiem bardziej zjadliwym od kilku poprzednich choćby dlatego, że zrezygnowano tu z paru zbyt już oklepanych (i przede wszystkim nużących!) schematów, ograniczono (ale nie wyeliminowano) osłabiające siłę wyrazu dłużyzny, a same riffy zyskały na chwytliwości. Ponadto całość sprawniej przepływa przez głośniki i nie męczy jednostajną nawałnicą. Gdyby jeszcze wywalili te etniczne instrumentalne miniatury… Ja wiem, że bez bliskowschodnich wpływów Nile to nie the true Nile, ale zupełnie wystarczyłyby motywy wyciskane z okrutną szybkością z gitar – wszak teraz muzyka jest melodyjna jak chyba nigdy dotąd (wystarczy sprawdzić „The Gods Who Light Up The Sky At The Gate Of Sethu” i „Supreme Humanism Of Megalomania”), a takie dopychane na siłę „klimaty” raczej jej nie służą.

Tak samo, jak nie służy jej podejrzanie spartolone brzmienie. Panowie ponownie nagrywali z Neilem Kernonem, na budżet — zgaduję — pewnie nie mogli narzekać, ale końcowy rezultat wypada znacznie poniżej wszelkich oczekiwań, bo zaledwie przeciętnie. Kapele z czołówki powinny wyznaczać pewne standardy – jak nie muzyczne, to chociaż produkcyjne. Może ja nie załapałem koncepcji, może to rutyna albo zmęczenie albo ostatnia płyta dla Nuclear Blast… ale z poziomu „Those Whom The Gods Detest” zjechali dość drastycznie. Mimo to uznaję At The Gate Of Sethu za naprawdę dobry materiał – solidnie brutalny, naturalnie techniczny, wpadający w ucho, choć do cna przewidywalny. Skłamałbym jednak pisząc, że rajcuje mnie bardziej niż ostatnie dokonania Hour Of Penance.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 lipca 2012

Epitafio – III Operis Tertium [2011]

Epitafio - III Operis Tertium recenzja reviewEpitafio robią chyba za weteranów wenezuelskiego metalu, bo zaczynali jeszcze na początku lat 90-tych ubiegłego wieku, wydając dwa demosy. Później chłopaki zaliczyli sporą przerwę w graniu pod tym szyldem, by z impetem powrócić na scenę w 2006. Czemu wspominam o historii zespołu? Ano dlatego, że na III Operis Tertium słychać doświadczenie, świadomość obranego stylu i… klasę. Że grajkowie technicznie przez tyle lat się wyrobili, to rzecz oczywista, wspaniałe jednak jest to, iż muzycznie (mentalnie?) ciągle tkwią w okresie największego rozkwitu gatunku, gdy załogi pokroju Malevolent Creation, Brutality, Deicide czy Monstrosity nagrywały swe największe dzieła. Powyższe nazwy przywołałem nie bez przyczyny – Epitafio uprawiają zacny death metal czerpiący m.in. z dorobku tych kapel, jak również całej masy innych florydzkich mistrzów ostrego dopierdalania. Warto przy tym zaznaczyć, że nie jest to ślepe naśladownictwo ze zrzynaniem co lepszych patentów swoich idoli i mieszaniem ich jak popadnie. Nie, Wenezuelczycy po prostu dobrze się wstrzelili w tą klasyczną niszę, dorzucając trochę własnych — dodajmy, że udanych — rozwiązań, a przy okazji dbając o jakąś tam narodową tożsamość (albo o egzotykę, albo diabli wiedzą, o co), bo płyta jest zaśpiewana po hiszpańsku. Nawet brzmienie, choć momentami niedoskonałe, ma swój specyficzny urok i niesie z sobą powiew coraz rzadszej w gatunku surowej naturalności. Toteż III Operis Tertium, jakkolwiek do ideału dużo mu brakuje, słucha się bez najmniejszego problemu – dokładnie tak, jak powinno się słuchać porządnej death metalowej płyty starej daty. Jest w tym nieprzesadzona brutalność, odpowiedni feeling, zróżnicowane tempa (w tym dobrze zagospodarowane zwolnienia), a także chwila na złapanie oddechu za sprawą instrumentalnych miniatur. Świata z tym materiałem nie zawojują, ale u maniaków starej szkoły mają zapewnionego plusa.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/EPITAFIObandaVZLA
Udostępnij:

2 lipca 2012

Squash Bowels – Grindvirus [2009]

Squash Bowels - Grindvirus recenzja reviewNa tej płycie powinna znajdować się nalepka „Uwaga! Może wywołać ogień z dupy!”. Ledwie trzech ludzi, niecałe pół godziny muzykowania, a zamieszania swym (po)tworem robią więcej niż cała blackowa scena jakiegoś średniej wielkości kraju – choćby Polski. W klimat Grindvirus wprowadza genialnie nastrojowe, choć krótkie, intro a potem jest już tylko i wyłącznie super brutalna sieczka w dominujących tempach szybkich i bardzo szybkich. Esencja gatunku, ale bez silenia się na archaiczne rozwiązania. Kapel grających w ten sposób jest całe mrowie, Squash Bowels są jednak od nich dużo lepsi, chociaż trudno mi tak naprawdę sprecyzować, dlaczego i w których elementach. Najtrafniejszy byłby w tym miejscu typowo kobiecy argument – bo tak i już. Samcom pozostaje posłuchać samemu, a wówczas wszystko będzie zajebiście jasne. Ta płyta ma po prostu odpowiednie pierdolnięcie – aranżacje są raczej proste i z łatwością trafiają do świadomości, dłużyzn ani przestojów nie odnotowałem, zaś technika muzyków znacznie wykracza ponad to, co grają, więc takie masakrowanie przychodzi im bez najmniejszego wysiłku. Do tego w Hertz zadbano o masywny, a zarazem przyjemnie kaleczący dźwięk – żadnych rozjazdów i przeginania z dolnymi rejestrami. Grindvirus posiada ponadto główną zaletę najlepszych albumów gatunku (do tego grona akurat aspiruje) – chce się przy niej w dzikim szale rozpierdolić otoczenie. Zwykle trudno się pozbierać po tak skomasowanym ataku, w przypadku dzieła Squash Bowels jednak zwycięża chęć ponownego odpalenia płyty. Ubój pierwsza klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/squashgrind

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 czerwca 2012

Monstrosity – Spiritual Apocalypse [2007]

Monstrosity - Spiritual Apocalypse recenzja okładka review coverTypy idealne mają to do siebie, że nie występują w naturze. Całe szczęście, że od tej reguły są dwa wyjątki: kanadyjskie blondaski i death metal. Teraz będzie o tym mniej interesującym, czyli o muzyce. I to nie byle jakiej! W mojej opinii Spiritual Apocalypse należy do niezbyt licznego grona płyt w ramach klasycznego technicznego death metalu, do których nijak nie da się wcisnąć choćby jednej dodatkowej nuty, a to z tego zajebiście prostego powodu, że wszystko, co trzeba, już tam jest. Co więcej – jest tak dopracowane i podane na tak zajebiście wysokim poziomie, że to aż nieprawdopodobne, zajebiście nieprawdopodobne. Pomysłowość idzie tu w parze z wykonawczą perfekcją, a kompozytorska dojrzałość ze świeżością godną debiutanta – od razu słychać, że za płytą stoją profesjonaliści, którzy jeszcze nie powiedzieli ostatniego słowa, i którym przede wszystkim się chce. Wspaniałe, super charakterystyczne dla Monstrosity riffy, idealnie dawkowane piękne solówki, bardzo zróżnicowane (bez kombinowania na siłę) partie perkusji, głębokie i czytelne wokale (kojarzą się z Bentonem, zwłaszcza te wrzeszczane) i brzmienie, jakiego można tylko pozazdrościć. Prawdziwy diament. Nawet to słabe interludium, jako ledwie widoczna rysa, ma uzasadnienie, daje bowiem chwilę na dojście do siebie po absolutnie genialnym „Remnants Of Divination” (z głównym riffem byłbym skłonny się ożenić). Takiej muzyki mogę słuchać bez przerwy, za każdym razem z takim samym entuzjazmem, jak podczas pierwszego odpalenia – Spiritual Apocalypse to po prostu nie nudząca się esencja czystej gatunkowej zajebistości, efektowna i efektywna. Wszelka dalsza pisanina jest w tym miejscu zbędna, bo jeśli ktoś naprawdę ceni klasowy death metal najwyższej próby, ten Spiritual Apocalypse musi nabyć i basta! Aha, żeby nie było wątpliwości – tak, to najlepszy album Monstrosity.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.monstrosity.us

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2012

Immolation – Failures For Gods [1999]

Immolation - Failures For Gods recenzja okładka review coverGdybym spośród krążków Immolation miał wybrać ten, na którym w największym stopniu odczuwalny jest chaos, bez wahania (choć to zależy od spożycia…) wskazałbym na Failures For Gods. Są tego dwie przyczyny: muzyka i brzmienie (o którym później). W składzie pojawił się znakomity Alex Hernandez (ex-Fallen Christ), co zaowocowało szybszymi napierdolami, jak i ogólnie bardziej zawiłą jazdą. Spisuje się naprawdę dobrze, jego partie są bardziej urozmaicone i po prostu ciekawsze niż te Craiga. Reszta, w dużym uproszczeniu, pozostała ta sama – zakręcone riffy (ale jeszcze bardziej techniczne), pokręcone solówki i brudne, charczące wokale. 40 minut tego brutalnego tornada, tak charakterystycznego dla Immolation, przynosi kilka potężnych numerów, z których na miano największego hitu zasługuje na pewno wściekły „No Jesus, No Beast”. Co do brzmienia… jest trochę dziwne a przy tym dalekie od ideału, czy choćby tego znanego z „Here In After”. Wyraźnie zredukowano wysokie tony, bardzo słabo słyszalne są talerze, centralki natomiast są nazbyt „kartonowe”. Niestety i gitarom brakuje większego kopa. Była to pierwsza produkcja z Paulem Orofino, więc może to efekt jakichś większych kompromisów? Kto ich tam wie… niby zaraz po premierze chłopaki bardzo zachwalali rezultaty uzyskane w Millbrook Sound Sudios, ale takie rzeczy wygaduje każdy zespół przy okazji nowej płyty. Failures For Gods to także wspaniale przygotowana (tak pod względem konceptu jak i wykonania) oprawa graficzna. Okładka i obrazek wewnątrz (ta sama sytuacja co na froncie, ale z innej perspektywy) doskonale łączą się z wymową tekstu do „Once Ordained”, szczególnie wersami „You will all be fooled / When he reveals himself”. Ponadto obok każdego tekstu umieszczono odnoszącą się do jego treści rycinę. Warto ich zatem pochwalić za kapitalny i dość oryginalny pomysł. Lubicie brudną i ponurą a przy tym wyrafinowaną technicznie muzykę? No to już wiecie, co można sprawdzić.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.everlastingfire.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2012

Will Killmore – Will Killmore [2011]

Will Killmore - Will Killmore recenzja okładka review coverCi tutaj to niemal modelowy przykład metal core z jego wszystkimi wadami i zaletami. Tych plusów naturalnie nie ma zbyt wiele — i nie może być, wszak to metal core — więc tak bez wysilania się potrafię chłopaków pochwalić jedynie za dobry warsztat. Swój fach opanowali na niezłym poziomie, tyczy się to szczególnie wioślarzy, bo praca gitar stanowi najmocniejszy punkt materiału – jest sprawnie i stosunkowo żywiołowo. Tylko jeszcze małe, acz istotne ale — dotyczące nie tylko ich, a 99,9% przedstawicieli gatunku — sama technika i poprawne rozeznanie w wymogach konwencji nie są gwarancją sklecenia czegoś fajnego, wybijającego się i rajcownego. Will Killmore instrumentalnie bywa nawet fajny – tak jako granie skoczne, bardzo melodyjne, niewymagające i milusie. Gorzej, gdy robi się zbyt milusio, a słodycz płynąca z głośników zaczyna paskudzić dywan. Zbytnie wpływy hard core z tym ciągłym rwaniem rytmu też temu zespołowi nie służą. Chociaż może i służą, ale mnie nie robią takie zabiegi, tak jak i nie robią mi zupełnie wokale – tak te agresywne (bo wymuszone), jak i te czyste (bo nieudolnie i dość płaczliwie wykonane). A skoro muzyka nie może istnieć w oderwaniu od wokalnej biedy, to i dobre brzmienie niewiele tu pomaga. Reasumując, Will Killmore to zespół przeciętny niejako na własne życzenie i jako taki uniesień nie powoduje.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: willkillmore.com

podobne płyty:

Udostępnij:

20 czerwca 2012

Kreator – Phantom Antichrist [2012]

Kreator - Phantom Antichrist recenzja reviewOd paru lat każda kolejna płyta Kreator wzbudza swoją zawartością sporo kontrowersji i niejednokrotnie skrajnych opinii. Jestem gotów założyć się o lenistwo corps’a, że z Phantom Antichrist będzie tak samo, bo o ile mało kto (ale jednak) narzeka na perfekcjonizm muzyki Niemców, jej techniczną stronę i krystaliczne brzmienie (niezależnie od tego, kto ich nagrywa), to już stagnacja w obrębie stylu zespołu może budzić zastanowienie. Chodzi mi o to, że od wybornego „Violent Revolution” Kreator właściwie się nie zmienia, a jeśli już, to staje się bardziej, i bardziej, i bardziej… melodyjny. Przy obecnej polityce wydawniczej kapeli (album na 3-4 lata) wielkiego problemu z tą wtórnością nie mam — w końcu Phantom Antichrist to bardzo atrakcyjny materiał, którego bardzo dobrze, choć bez uniesień, się słucha — ale gdyby takie płyty zapodawali co roku, to rzygałbym dalej niż widzę, albo wykitował na uszną cukrzycę. Niemieccy klasycy proponują dziś materiał mega chwytliwy i to jest nawet OK, ale momentami jednak przesadzają ze słodzeniem (czego najlepsze przykłady znajdziecie w „From Flood Into Fire” i „The Few, The Proud, The Broken”) oraz wplatają zbyt dużo wyciszeń i czystych wokali. W tej chwili melodyjność muzyki Kreator góruje nad agresją i szybkością, czyli cechami, które niegdyś w znacznym stopniu ich charakteryzowały. Nie byłoby w tym nic złego — czy raczej nielogicznego — gdyby takiemu zmiękczeniu uległy również teksty. Tymczasem liryki o zagładzie cywilizacji, śmierci, nienawiści i ogólnej rozpierdusze wrzeszczane przez Mille na tle bardzo ładnych melodyjek wypadają co najmniej dziwnie i nie na miejscu. Jeeednak, jako się rzekło – Phantom Antichrist do słuchania nadaje się wręcz wybornie i sprawia dużo radochy wynikającej z obcowania z muzyką na wysokim poziomie podanej przez prawdziwych zawodowców. A że brak jej rebelianckiego ducha i większego pazura? Cóż, maniacy „Pleasure To Kill” czy „Extreme Aggression” już dawno postawili na zespole krzyżyk i do jego obecnego oblicza nic ich nie przekona. Mniej fanatyczni mogą kupować w ciemno – z przyzwyczajenia, kolekcjonerskiego obowiązku, albo dla kapitalnie groteskowej (miś polarny z maryjną aureolą) szaty graficznej, bo na pewno nie dla elementu zaskoczenia i nowych doznań.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: kreator-terrorzone.de

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 czerwca 2012

Infestation – Mass Immolation [2000]

Infestation - Mass Immolation recenzja reviewTen zespół miał wskrzesić potęgę brutalnej angielskiej sceny, przywrócić jej dawną pozycję na mapie Europy i porwać za sobą tysiące fanów. O tym, jak im się powiodło świadczy choćby fakt, że dziś o Infestation już praktycznie nikt nie pamięta, choć kapela cały czas jest jako tako aktywna. Fiasko ambitnego planu zainicjowania death metalowego renesansu na Wyspach to przede wszystkim rezultat skromnego zaplecza, bo sama muzyka spełnia właściwie wszelkie warunki, żeby przyciągnąć rzesze miłośników klasowej, choć nieoryginalnej rzeźni. Niedoszli animatorzy sceny w swej misji nie próbowali w żaden sposób rewolucjonizować gatunku, ani tym bardziej grzebać się w brytyjskich korzeniach, toteż znacznie im bliżej do Deicide, Suffocation, Malevolent Creation i Immolation niż rodzimych klasyków pokroju Bolt Thrower czy Benediction. I to właśnie amerykańskiej sieczki na wysokim poziomie dostarcza nam Mass Immolation. 14 kawałków w 36 minut daje jasno do zrozumienia, że panowie się z niczym się tu nie brandzlują, tylko starają się — że tak zawulgaryzuję — dopierdalać ile sił w kończynach. Szybkie (ale bez przesady) tempa utrzymują się przez większość materiału (po jednominutowych kawałkach — bo i takie się trafiają — trudno spodziewać się ballad), ale zgodnie z obyczajem towarzyszy im fajne rytmiczne nawalanie i trochę walcowania. Niby nic wielkiego, a dzięki temu album nie jest monotonny i lepiej się przez niego brnie. Po Angolach, którzy z angielskim chyba jakąś tam styczność mają, można by oczekiwać choć odrobinę wyszukanych tekstów, tymczasem straszą nas kwiatki w postaci „Evil, Evil”, „Black Pope”, „Desecrate”, „Demons Of Darkness”, „Butcher Knife”… Mniejsza o tematykę (zresztą, przecież nie ma nic złego w antychrześcijańskich lirykach), ale takie „iwolll, iwolllll” powoduje za pierwszym razem wybuch dzikiego śmiechu. Dobrze, że przynajmniej wokalista ma porządny warsztat (skojarzenia z Bentonem są jak najbardziej na miejscu) i nie robi z tego większej wiochy. Szkoda tylko, że brzmienie jest z gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić – nie ma odpowiedniej mocy i sprzyja zamazywaniu się gitarowych detali. W każdym razie Mass Immolation to zacny materiał, który klasykom wprawdzie nie dorównał, ale wstydu angielskiej scenie na pewno nie przyniósł. W ogóle niczego jej nie przyniósł.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100069321721775

podobne płyty:

Udostępnij:

14 czerwca 2012

Death – Spiritual Healing [1990]

Death - Spiritual Healing recenzja okładka review coverZ perspektywy czasu wychodzi na to, że Spiritual Healing to najbardziej niedoceniona płyta w dorobku Śmierci. Wielu (w tym także fanów) o niej nie pamięta, a jeszcze większe rzesze nawet nie próbują się z nią zapoznać. Przyczyn takiego stanu rzeczy można by od biedy szukać w tym, iż krążek trafił pomiędzy dwa przełomowe dla death metalu dzieła, no i nie odbiega jakoś bardzo od tego, co znamy z „Leprosy”. Takie szukanie dziury w całym nie ma jednak sensu, bo poziom tego materiału jest zajebiście wysoki, a słucha się go z niekłamaną przyjemnością. Nie ma wprawdzie rewolucyjnych zmian w stosunku do poprzednika, ale progres i tak jest odczuwalny. Przede wszystkim kawałki są bardziej rozbudowane, doszlifowane, dynamiczne, więcej w nich zmian tempa, technicznych zagrywek i melodii. Muzyka w dalszym ciągu jest mocna, ciężka i agresywna, ale zyskała także kilka innych przymiotów, wpływających na jej ogólną atrakcyjność. Chodzi mi tutaj o bardzo czytelną produkcję autorstwa Scotta Burnsa i olbrzymi, niespotykany wcześniej w muzyce Death poziom chwytliwości. Riffy na Spiritual Healing błyskawicznie zapadają w pamięć, a solówki… Solówki dewastują! Chuck dobrze wiedział co robi, biorąc Jamesa do zespołu, bo ich style, choć różne, doskonale się uzupełniają. Ponadto Murphy swoimi partiami wprowadził sporo melodii i harmonii do brzmienia Death, zanim później — w innych kapelach — odpłynął w zupełnie popaprane patenty. Zatem, jak nietrudno się domyślić, praca gitar (krystaliczne i ostre jak żyleta) zasługuje na szczególną uwagę, a takie cuda, jak obłędne dialogi w „Low Life” (zaczynające się od solówki Murphy’ego) po prostu paraliżują zmysły. Złego słowa nie można powiedzieć także o sekcji, bo stanowi nienaruszalny monolit. Ba! Zdaje się, że Bill Andrews nigdy nie nagrał ciekawszych garów, i nie mam na myśli wyłącznie płyt Śmierci. Dodajcie do tego porządny wokal Schuldinera (nieco inny niż wcześniej) i ciekawe texty (wpadające w ucho refreny!), a wyjdzie album wyrastający zdecydowanie nie tylko ponad przeciętność, a nawet „bardzodobrość”.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 czerwca 2012

Megadeth – Th1rt3en [2011]

Megadeth - Th1rt3en recenzja okładka review coverWstyd przyznać, ale początkowo kompletnie olałem Th1rt3en i nie chciałem się w ogóle do tej płyty zbliżać. Czemu? Ano nie wiem. Przypuszczalnie jakieś tajemniczego pochodzenia pierdoły zalęgły mi się na dnie sfatygowanej łepetyny. Dobrze, że w porę oprzytomniałem, bo w przeciwnym wypadku ominęłaby mnie całkiem konkretna muzyka. Muzyka, która może i niczym nie zaskakuje, ani nie deklasuje ostatnich dokonań zespołu (a jeśli jest słabsza, to minimalnie), ale stanowi kolejne świadectwo wysokiej formy Rudego i spółki. Tak na dobrą sprawę, największą niespodzianką jest obecność w składzie Davida Ellefsona – tego samego, o którym przez ostatnie lata Mustaine nie wyrażał się inaczej, jak o pazernym na kasę dupku i ponadnormatywnym leniu. Czyli albo mu/im przeszło, albo perspektywa zarobku była warta tego drobnego dysonansu. Niezależnie jednak od motywów, mr. Ellefson wraz z kolegami nagrał album bardzo charakterystyczny dla odrodzonego Megadeth, a tym samym będący w prostej linii kontynuacją — czy jak kto woli rozwinięciem wątków — bardzo dobrego „Endgame". Wynika stąd, że jest to krążek odpowiednio zadziorny, stosunkowo szybki, melodyjny, standardowo wyładowany popisami solowymi, masywnie brzmiący i oczywiście zagrany z niepodrabialnym feeliniegm. Sporym sukcesem Megadeth jest utrzymanie niezłej rozpoznawalności utworów, co przy ich dużej liczbie (13 – kto by się tego spodziewał po tak enigmatycznym tytule!) pewnie nie było łatwe. To niestety nie oznacza, że wszystkie są wspaniałe, bo taki „Wrecker”, „Deadly Nightshade” czy „Fast Lane” mogą trochę denerwować – głównie za sprawą konstrukcji textów, bo muzycznie właściwie niczego im nie brakuje. Z kolei mocniej wybijają się bardzo dobre „We The People” (czyżby inspirowany Wałęsą, hehe?), „Never Dead”, „Guns, Drugs & Money”, „Sudden Death”, „Black Swan” i to przede wszystkim one przesądzają o sukcesie albumu. Ponadto miłym dodatkiem okazało się włączenie do programu płyty paru starszych kawałków, muzycznie sięgających nawet przełomu „Rust In Peace” i „Countdown To Extinction”. Poziomem naturalnie nie odstają od nowości, a rozbudowany „New World Order” zaliczyłbym nawet do najlepszych w zestawie. Reasumując – nie taka Trzynastka straszna, jakby mogło się wydawać, a Mustaine z pewnością nie może zaliczyć jej do pechowych.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 czerwca 2012

Carcass – Necroticism – Descanting The Insalubrious [1991]

Carcass - Necroticism - Descanting The Insalubrious recenzjaCarcass na swym trzecim albumie przenieśli grind core w nowy wymiar, w miejsce, którego chyba nikt się po nich nie spodziewał. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że istnieje pewna grupa fanów, dla których Necroticism – Descanting The Insalubrious to zdrada wcześniejszych ideałów, programowej prostoty i pójście w stronę komerchy, ale nimi akurat nie ma się co przejmować, bo od dawna siedzą w pokojach bez klamek, albo pod kościołami bredzą o „zamachu smoleńskim”. Wszak ta płyta jest jeszcze cięższa i brutalniejsza, a w blastach szybsza od poprzednich. Czy tak ma wyglądać „dawanie dupy”? No właśnie. Ale dajmy temu spokój, bo oto mamy do czynienia ze szczytowym osiągnięciem Ścierwa i jednym z najważniejszych krążków w tym gatunku – albumem ze wszech miar genialnym! Na rzeczoną genialność składa się kilka rzeczy. Po pierwsze – skład. Do zespołu powrócił z mroźnej Szwecji skruszony Michael Amott, który ostatecznie dał se siana z Carnage, by swymi nieprzeciętnymi umiejętnościami — których, jak dotąd, nie miał gdzie wykorzystać — czarować u pionierów patologicznego grind core’a, współtworząc najbardziej chwytliwe numery i wycinając kilka wybornych solówek. Ma się rozumieć, że liverpoolski trzon zespołu — który również bardzo się podciągnął technicznie — też się nie opieprza i daje z siebie 110% zwyczajowej normy. Utworów jest tylko osiem, ale za to w większości są nielicho rozbudowane i dodatkowo wzbogacone o kapitalne, sprowadzające klimat brudnego prosektorium, introdukcje. Daje to sporą, bo prawie 50-minutową podróż zimnymi korytarzami przez świat chorób i zepsucia. Kawałki są napakowane niebanalnymi pomysłami i kipią energią, jak przeciętny bywalec wiejskiej siłowni radzieckimi anabolami. Precyzyjne gitarowe piłowanie przyprawione blastami gładko miesza się z mieleniem w średnich i wolnych tempach, a wybuchy totalnej agresji ze znakomitymi, niezwykle melodyjnymi solówkami. Rozwój poczyniony na wszystkich polach nie ominął wokali – są bardziej intensywne i pewniej wykonane. No i więcej w nich partii wywrzeszczanych przez Walkera, niż niskich bulgotów Steera, co z kolei wpływa na czytelność przekazu. Kolejny ważny składnik Necroticism – Descanting The Insalubrious to brzmienie. Na tym polu Colin Richardson wraz z chłopakami pozamiatali, tworząc death-grindowy absolut, do którego tylko nieliczni (i to lata później - np. Exhumed…) się zbliżyli. Tak niebywała selektywność przy tak niskim stroju gitar i masywnej perkusji (głęboka centrala, mocny werbel i wyraźne, „krótkie” talerze) to ogromne osiągnięcie. No i ten przepiękny ciężar nie zatraca się nawet przy największych napierduchach, co już zakrawa na cud. Jestem przekonany, że bez takiego dźwięku ten album — nawet pomimo muzycznego dopieszczenia — straciłby dużo ze swej mocy i pewnie ze specyficznego uroku. W tym miejscu warto by wymienić kilka najlepszych utworów, ale to absolutnie niemożliwe, bowiem każdy jest grind-deathowym hiciorem o niewyobrażalnej sile rażenia. Za to mogę rzucić tytułami tych kawałków, które od zawsze wprawiały mnie w kapitalny „necro” nastrój. Są to: mega chwytliwy „Corporal Jigsore Quandary”, wybuchowy „Incarnated Solvent Abuse”, najwolniejszy w zestawie „Lavaging Expectorate Of Lysergide Composition” i ostro poszatkowany „Inpropagation”. Necroticism – Descanting The Insalubrious to czysta perfekcja i przełom w gatunku, a tym samym obowiązek dla każdego miłośnika brutalnych dźwięków.


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

5 czerwca 2012

Visceral Bleeding – Transcend Into Ferocity [2004]

Visceral Bleeding - Transcend Into Ferocity recenzja reviewNazwanie Transcend Into Ferocity półgodzinnym hołdem dla Suffocation z okresu „przedrozpadowego” byłoby może i dużą przesadą, ale nie da się ukryć, że muzyka Visceral Bleeding jest głęboko osadzona we wczesnej twórczości Dusicieli (z naciskiem na „Effigy Of The Forgotten” i „Pierced From Within”) i nawet małe zmyłki w postaci patentów a’la Immolation (z „dwójki”) czy Cannibal Corpse i odrobiny melodii niczego nie zmieniają. I tak na dobrą sprawę wcale nie muszą, bo młodym Szwedom taki brutalny, intensywny i techniczny death metal wychodzi bardzo sprawnie, a słucha się go lepiej niż dobrze. Kolesie znają się na rzeczy i wiedzą, o co w takiej muzyce chodzi, a czego należy się wystrzegać. W przeciwieństwie do 99% kapel zafascynowanych nowojorczykami, chłopaki z Visceral Bleeding nie nakurwiają z szybkością światła przez całą płytę, mieszając przy tym patenty dla normalnego człowieka praktycznie niewykonalne. Nie, oni tłuką raczej w średnich tempach z niespecjalnymi przyspieszeniami, ale dzięki temu brzmią ciężej, wyjątkowo klarownie, a każdy element ich zdrowo pokręconej (bo pod tym względem akurat się nie oszczędzają – pięknie tu świeci „All Flesh…”) sieczki jest łatwy do wychwycenia i późniejszego przetrawienia. Jak więc widać, utwory Visceral Bleeding swą konkretną intensywność zawdzięczają zagęszczonym aranżacjom, a nie wyśrubowanym prędkościom. Przy tak dużym stężeniu riffów i zmian tempa łatwo o przeładowanie słuchacza dźwiękami, ale i tego Szwedzi uniknęli – Transcend Into Ferocity trwa zaledwie 29 minut, czyli w sam raz, żeby utrzymać żywe zainteresowanie krążkiem. Dla wytrwałych jest jeszcze prezentacja kapeli z nie najwyższych lotów teledyskiem do „Fury Unleashed” na ścieżce multimedialnej. Mnie pasują, w swojej nieoryginalności mogą nawet imponować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: