5 października 2014

Immolation – Hope And Horror [2007]

Immolation - Hope And Horror recenzja okładka review coverPierwsza w dwudziestoletniej historii EPka Immolation w żaden sposób nie zaskakuje swoją zawartością, ale nie o to tu przecież chodzi. Wszak chyba nikt nie oczekiwał, że przy takiej okazji Amerykanie zabiorą się za remixy techno, hiphopowe bełkoty, covery Graveland czy pieśni ma-ryjne. Trzy kawałki składające się na Hope And Horror to po prostu kwadrans pierwszorzędnej rzeźni w stylu, jaki uwielbiamy. „Den Of Thieves” to najbrutalniejszy wyziew w tym zestawie – liczne blasty i odrobina wolniejszego grania. „The Condemned” mógłby się znaleźć na „Shadows In The Light”, bo niczym nie odbiega od kawałków z tamtego LP, jest tak samo pokombinowany i chwytliwy zarazem. „The Struggle Of Hope And Horror” jest numerem instrumentalnym i to największa nowość w dorobku Immolation. Stylistycznie i klimatem prezentuje typowe oblicze zespołu, ale czyż to nie jest powód do radości? Pewnie że tak! A te solówki (szczególnie druga) – miazga! Jak już ktoś się dostatecznie nasłucha, może zająć się drugą płytką w zestawie – tym razem dvd. Szoł z „BB King Club & Grill” robi bardzo dobre wrażenie, choć jakość obrazu jest najwyżej średnia a wokal w paru miejscach zanika. Przynajmniej mamy ujęcia z kilku kamer, więc obraz dynamicznie zmontowano. Tymi dziesięcioma utworami (wśród nich takie hity jak „Unholy Cult” czy „No Jesus, No Beast”) muzycy Immolation pokazali, że niepotrzebna im jakaś wycyckana oprawa i gadki o misterium by zrobić z dup widzów jesień średniowiecza i ich zaczarować. Pełen profesjonalizm, doskonała forma sceniczna (Robert jest wielki forever!), zero udawania i zero gwiazdorki. Tak powinien wyglądać prawdziwy death metalowy zespół na żywo!


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immolation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 października 2014

Hate – Anaclasis – A Haunting Gospel Of Malice & Hatred [2005]

Hate - Anaclasis - A Haunting Gospel Of Malice & Hatred recenzja okładka review coverAnaclasis to, w zamierzeniach, początek nowego etapu w dziejach Hate – krok ku większej rozpoznawalności i oryginalności, a to wszystko przy zachowaniu — a nawet zwiększeniu — dotychczasowego poziomu ekstremy. Na czym ta cała oryginalność ma polegać? Ano na rozmaitych industrialnych dźwiękach powplatanych tu i ówdzie w struktury utworów. Szczęśliwie nie są to żadne bezmyślne plumkania dla mrocznych samic o wydrążonym kręgosłupie, tylko naprawdę chłodne i „fabryczne” trzaski-szumy-uderzenia (gdybym miał o tym jakiekolwiek pojęcie, to postarałbym się użyć trafniejszych określeń). Zapowiadało się to zupełnie nieźle, ale jak na moje ucho chłopaki postąpili trochę zachowawczo i nie wykorzystali pomysłu z odpowiednią pompą, nawet na tym wstępnym etapie ewolucji stylistycznych. Bo tak naprawdę, pomijając te drobne industrialne dodatki, muzyka oraz jej brzmieniowa oprawa (ponownie Hertz) niewiele odbiega od tego, co znamy już z „Awakening Of The Liar”. Miejscami jest tylko ciut bardziej melodyjna (udany zabieg) czy zakręcona (techniki spod palców powinno być znacznie więcej) – jak więc widać, przełomu brak. Czemu natomiast ma służyć znaczna redukcja solówek – tego nie wiem. „Malediction”, „Necropolis”, „Hex”, „Euphoria Of The New Breed”, „Immortality” – takich kawałków słucha się najlepiej, bo jest w nich zarówno kurewsko szybkie bębnienie (brawa dla Hellrizera za rozwój – tak szaleńczego blastowania nie powstydziliby się kolesie z Kataklysm na „Serenity In Fire”), nieźle akcentowane chwytliwe riffy, jak i dynamizujące całość zwolnienia (przede wszystkim wtedy do głosu dochodzą sample). Z kolei niewypałem jest „Razorblade”, który — choć najkrótszy na płycie — wlecze się straszliwie i męczy swoją monotonią. Stały atut Hate to cholernie mocny wokal Adama – tym razem jeszcze bardziej wyrazisty i „zły”. Na plus trzeba zaliczyć także dobrze napisane teksty oraz „nawiedzoną” oprawę graficzną made by Graal. Nie zmienia to faktu, że jednak trochę się zawiodłem, bo zapowiadało się bardzo ciekawie – wychodzi na to, że w tym przypadku zbyt wysoko zawiesiłem im poprzeczkę.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 września 2014

Sickening Horror – When Landscapes Bled Backwards [2007]

Sickening Horror - When Landscapes Bled Backwards recenzja okładka review coverZanim George Kollias zyskał sławę dzięki intratnej posadzie w Nile, bębnił sobie z powodzeniem w powszechnie szanowanym Nightfall oraz rozkręcającym się z wolna i bez szału Sickening Horror. Co ciekawe, to postawą w tym drugim zespole zasłużył sobie w oczach Karla Sandersa na awans do najwyższej ligi. Po tej przygodnie prawie jak z „Kopciuszka” wbrew pozorom Kolliasowi woda sodowa nie uderzyła do głowy i ze starymi kolegami zdołał nagrać jeszcze debiutancki krążek – When Landscapes Bled Backwards. Krążek, który z pewnością dupy nie urywa, ale można go spokojnie zaliczyć do udanych, choć niewiele ponadto. W dużym skrócie, Grecy zapodają szybki i intensywny death metal (z bardzo wyraźnymi wpływami Nile i Morbid Angel) z zapędami w kierunku czegoś ambitnego i oryginalnego. Metalowa podstawa muzyki tego trio jest naprawdę niezła, bo panowie dobrze wiedzą, do czego służą instrumenty i potrafią z ich pomocą generować brutalny hałas. Jazda w ich wykonaniu nie niesie z sobą nic odkrywczego, ale przy odpowiedniej głośności może się podobać. Zaskakiwać może jedynie to, że płyta nie jest aż tak szybka, jak można by oczekiwać. W każdym razie – póki Sickening Horror łoją czysty death metal, to jest fajnie i wszystko trzyma się kupy. Nieciekawie robi się, gdy Grecy zbytnio zapędzają się z dodatkami. Mam tu na myśli zwłaszcza elektronikę i wpychanie się basu przed szereg, choć i to pianino na końcu płyty jest zbędne. Pierwsze i ostatnie nie wymagają komentarza, ale ten bas – i owszem. Trochę mi to śmierdzi nachalną próbą pokazania światu: patrzcie, kurwa, jacy jesteśmy techniczni; trochę, bo większość tych eksponowanych zagrywek to takie wciśnięte na siłę puste przebieranie palcami dla przebierania palcami. Ani to logicznie nie wynika ze struktury kawałków (za to skutecznie je rozwala od środka), ani nie służy za ozdobnik, ani też nie jest ciekawe od strony muzycznej. Przesadne ambicje twórców tylko zaszkodziły When Landscapes Bled Backwards, co nie oznacza, że pozbawiona tych „oryginalnych” domieszek płyta sprowadziłaby wszystkich do parteru. Nie, to dalej byłby tylko (lub aż) solidny i niewybijający się death metal.


ocena: 6,5/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2014

Unmerciful – Unmercifully Beaten [2006]

Unmerciful - Unmercifully Beaten recenzja okładka review coverAmerykański Unmerciful, jak na kapelę o kilkunastoletnim stażu, dorobek ma raczej skromny. To zresztą mało powiedziane, bo zamykającej ich dyskografię debiutanckiej płycie stuknęło już osiem lat, a na następną jakoś się nie zanosi. Najważniejsze, że Unmercifully Beaten przez ten czas nic nie straciła ze swej mocy i wciąż jest porywającym ochłapem totalnie amerykańskiego death metalu. Jako że muzycy tworzący ten zespół mieli w swych CV mniejsze lub większe epizody u różnych rzeźniczych załóg (najbardziej znany z nich, Jeremy Turner, przewinął się nawet przez Kanibali), toteż formując coś całkowicie swojego starali się przyłoić przynajmniej tak samo brutalnie. Po pierwszych (dosłownie!) sekundach „Masochistic Rampage” można by wskazywać na fascynację Amerykanów dokonaniami Severe Torture, ale było by to zbyt pochopne, bo już odrobinkę później wszystko staje się jasne. Unmerciful napierdalają bardzo udaną wypadkową Dying Fetus i Deeds Of Flesh, zahaczając także m.in. o Disavowed, Pyaemia, no i oczywiście Origin. Nie ma lekko! Technicznie muzycy stoją na bardzo wysokim poziomie, co zresztą słychać przez cały album, ale nie ulega wątpliwości, że ważniejsza jest dla nich mordercza szybkość, maksymalna brutalność i powodująca opad szczeny intensywność. Napierdol na całego, że posłużę się takim poetyckim terminem. No ale czego się w sumie spodziewać po kapeli o takiej nazwie. Okładkę mają super, brzmienie ani trochę się nie zestarzało, więc Unmercifully Beaten ciągle słucha się z dużą ochotą. Niestety, krążek ma dwie wady, które wynikają na dodatek z tego samego – czasu trwania. Moi mili, ten zajebisty materiał trwa jedynie 22 minuty! Phi, powie ktoś, płytkę można sobie zapętlić i będzie cacy. Ano nie do końca, bo Unmercifully Beaten została bowiem dopchnięta trzema kawałkami koncertowymi, które siłą rzeczy rozbijają spójność albumu i trochę psują pozytywne wrażenie. Niepotrzebny jest zwłaszcza cover Suffocation, bo „Catatonii” nie da się zagrać lepiej niż to zrobili Nowojorczycy, a muzykom Unmerciful wyszło to najwyżej poprawnie. Trudno, trzeba na to przymknąć oko i cieszyć się wypasioną częścią studyjną.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

23 września 2014

Ferosity – Blasphemous Verses [2014]

Ferosity - Blasphemous Verses recenzja okładka review coverJeśli traficie gdzieś na deklarację któregoś z muzyków Ferosity jakoby Blasphemous Verses był ich najlepszym albumem – jest to o dziwo prawda, nie zaś promocyjny bełkot. Krążek numer trzy w dorobku tej ekipy już na pierwszy rzut oka i ucha sprawia dużo lepsze wrażenie niż dwa poprzednie, może i nawet razem wzięte. Niestety, Ferosity, nad czym boleję, ciągle pozostaje dla mnie zespołem niespełnionych nadziei. Oczekiwałem bowiem, że pięcioletnia przerwa, jaka upłynęła od „Primordial Cruelty” pozwoli kapeli należycie okrzepnąć i stworzyć materiał, który pourywa dupy fanom klasycznego death metalu, przynajmniej tym nad Wisłą. Tak się jednak nie stało, mimo iż nowa płyta jest pod każdym względem lepsza i bardziej dopracowana od tego, co robili wcześniej. Nie można odmówić Ferosity umiejętności, zaangażowania i zorientowania w temacie, ale zanim ich udziałem stanie się awans do wyższej ligi, kompozycyjnie muszą jeszcze trochę nadrobić. Obrany przed laty styl mi odpowiada, bo rąbanka w średnich tempach z dużymi naleciałościami wczesnych Kanibali, Deicide i Mosntrosity to miła odmiana od nowomodnego, pokomplikowanego na siłę gówna. Fani wymienionych kapel — jak i samego Ferosity — znajdą tu sporo dla siebie, ale nie jestem przekonany, że zostaną tym materiałem nasyceni. Mi na Blasphemous Verses najbardziej brakuje większych urozmaiceń – jakichś dzikich solówek, bardziej nośnych rytmów, chwytliwych riffów, a może i odrobiny finezji. Panowie radzą sobie nieźle, choć monotonia jeszcze nazbyt często wkrada się do ich kawałków. Wspomniany kilka razy postęp dotyczy również brzmienia – wprawdzie jest pozbawione wodotrysków, ale po prostu pasuje do muzyki. Oprócz werbla, bo jest płaski i delikatny – dlatego chwała Cthulhu, że zespół nie gra szybciej. Po cichu liczę, że o następnej produkcji Ferosity będę mógł pisać z prawdziwym i przede wszystkim uzasadnionym entuzjazmem. Panowie, kurwa!, stać was na to! Rzemieślnicze podejście zostawcie innym.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.ferosity.com
Udostępnij:

20 września 2014

Septicflesh – Titan [2014]

Septicflesh - Titan recenzja reviewZespoły z długoletnim stażem coraz częściej rozczarowują próbami dostosowania swojej twórczości do nowych realiów, tudzież wysilonym klepaniem w kółko tego samego ku uciesze mniej wymagających fanów. W takiej sytuacji naprawdę dużo przyjemności daje posłuchanie płyty pokroju niejednoznacznie zatytułowanego Titan. Co ciekawe, to obiektywnie nawet nie musi być — i pewnie dla wielu nie będzie — największe, a nade wszystko najbardziej innowacyjne osiągnięcie Septicflesh; bardziej istotne jest to, że krążek imponuje bogactwem znakomitych aranżacji, które zgrabnie łączą w sobie wysublimowane formy orkiestralne i efektowne brutalne grzańsko. Od wydanego trzy lata temu znakomitego „The Great Mass” styl Greków nie zmienił się ani odrobinę, ale i tak w jego ramach muzycy zaproponowali kilka niezłych patentów, które przełożyły się na pokaźny zestaw ekscytujących utworów. Nietrudno zauważyć, że poziom wszystkich kawałków na Titan jest zaskakująco równy, a przy tym co najmniej wysoki, toteż 45 minut płyty mija jak z bicza strzelił. Godne odnotowania jest to, że chłodny profesjonalizm i dążenie do perfekcji nie wyparły u Septicflesh umiejętności tworzenia bardzo chwytliwych pasaży, które przyswaja się już od pierwszego przesłuchania. Nie przeszkadzają w tym nawet rozbudowane struktury i podniosły nastrój muzyki, który utrzymuje się przez całą płytę – na pierwszym miejscu zawsze są przykuwające uwagę spójne kompozycje, do których bardzo chętnie się wraca, bo każda zawiera coś charakterystycznego. Dzięki temu spośród kilku świetnych — i równych, jak już wspomniałem — kawałków można bez trudu wyłonić swoich faworytów. Ja stawiam na „Prototype”, „Order Of Dracul”, „Confessions Of A Serial Killer” (wbrew pozorom nie jest to cover Gorefest), „Prometheus” i kończący album zajebisty „The First Immortal”. Problem mam tylko z utworem tytułowym, a dokładnie z jego częścią symfoniczno-chóralną, bo wkradł się w nią banał bardzo zalatujący disney’owskimi Dimmu Burgerami. Ale to szczegół, bo pozostałe numery imponują ciężarem gatunkowym i specyficznym dostojeństwem. Na pochwałę zasługuje również świetnie zbalansowana produkcja Titan – coś, czego konkurencji z Fleshgod Apocalypse jeszcze brakuje. U Greków orkiestralny rozmach nie przesłania pracujących w niskich rejestrach gitar, a głębokie growle nie gryzą się z czystymi wokalami i damskimi chórami. Owszem, Septicflesh aż tak ekstremalni nie są, ale ich album mogę bez mrugnięcia okiem polecić miłośnikom metalu z solidnym klasycznym pierdolnięciem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.septicflesh.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

17 września 2014

Transcending Bizarre? – The Misanthrope’s Fable [2010]

Transcending Bizarre? - The Misanthrope's Fable recenzja okładka review coverNaprawdę imponujący kawał roboty odwalili Grecy w ciągu owych dwóch lat pomiędzy krążkami. Postarali się o prawdziwego pałkera, poprawili brzmienie i realizację, zbrutalizowali i zmienili nieco klimat w kierunku groteski, Kinga Diamonda, tudzież opery. Nietrudno się domyślić zatem, że większość zmian wyszła muzykom na dobre. Ale po kolei. The Misanthrope’s Fable to wciąż stary, dobry Transcending Bizarre?, tym razem jednak jakby mniej w blacku, a bardziej w death metalu, co powinno ucieszyć kilka osób. Oczywiście nadal ogromną rolę odgrywają klawisze i rozmaita elektronika, wokale wciąż raczej są skrzekliwe, ale sporo temp poszło w death i to raczej intensywny i brutalny. Niemałą zasługę ma w tym temacie perkusista z krwi i kości, bo napierdala w zestaw naprawdę zacnie. W końcu brzmi to prawdziwie, organicznie i autentycznie. Dalej – produkcja. Poszli Grecy po rozum do głowy i postarali się by żywy w stu procentach skład był totalnie słyszalny, bez żadnych niedomówień. Brzmienie jest więc czyste, klarowne i dobrze wydobywa wszelkie niuanse muzyki. Gdyby tak nagrano „The Four Scissors”, zostawałaby tylko miazga. Na koniec zostawiłem klimat, bo to ten element, który jest najmniej jednoznaczny w ocenie. Z jednej strony jest to logiczne rozwinięcie klimatu poprzednich albumów i nie ma w tym nic dziwnego i zaskakującego, z drugiej strony jednak, zmiana odbyła się kosztem mniejszej dawki dusznej industrialności i zimnego, nihilistycznego futuryzmu. A są to właśnie te elementy, które tworzyły styl Transcending Bizarre? oraz wyróżniały zespół spomiędzy innych. Niemniej jednak, nowa odsłona Greków w żaden sposób nie odstaje poziomem od poprzednich i wciąż podtrzymuje tworzącą się legendę niecodziennego, awangardowego grania. Jeżeli więc nie boicie się eksperymentów i macie otwarte głowy – The Misanthrope’s Fable powinno przypaść wam do gustu i zapewnić sporo ciekawych doznań natury akustyczno-estetycznej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2014

Tehace – Yearning For The Slime [2014]

Tehace - Yearning For The Slime recenzja reviewKilka lat temu Tehace, obwołany którymś z kolei „polskim Morbid Angel”, miał robić za nową nadzieję polskiej sceny death. Gwarancją dobrej promocji i pewnego sukcesu była umowa z największym metalowym wydawcą w kraju. Nooo, ale wiemy, jakie mamy warunki i ile są warte są tutejsze obietnice. Rezultat był taki, że o zespole błyskawicznie słuch zaginął. W sumie historia jakich wiele, ale jeśli weźmiemy pod uwagę poziom wejherowskiej ekipy, to sytuacja staje się co najmniej niepokojąca. W każdym razie lata mijały. Chłopaki się zestarzeli i już jako panowie powracają z wydaną własnym sumptem płytą numer dwa, której nagrania rozpoczęli jeszcze w… 2011 roku. Jak więc widać, szczęście Tehace nadal nie dopisuje. Jedyne pocieszenie można znaleźć w tym, że kapela nie spuszcza z tonu i bez zarzutu wymiata ten morbidowski stuff. Właśnie… od oczywistych porównań zespół nie ucieknie, nie wydaje mi się, żeby nawet próbował, bo wpływy przede wszystkim „Covenant” i „Formulas Fatal To The Flesh” są tak mocno słyszalne na każdym kroku (zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie solówek i pracę dwóch stóp), że zakamuflować się tego nijak nie da. A że wykonawczo wszystko jest naprawdę cacy, to nie ma potrzeby jojczeć o zauważalną oryginalność. Już jedno uważne przesłuchanie Yearning For The Slime pozwala skonstatować bez cienia złośliwości (chyba że w stosunku do Amerykanów), że na chwilę obecną Morbid Angel to taki amerykański Tehace… Mocne słowa, wiem, ale w konfrontacji z opisywanym krążkiem „Illud Divinum Insanus” wypada po prostu zawstydzająco. Żeby jednak nie było zbyt jednorodnie, w muzyce Tehace można się doszukać naleciałości paru innych, mniej lub bardziej z Morbidów zaciągających, zespołów – mam tu na myśli późniejszy Mithras, Sickening Horror (z drugiej płyty) oraz Nile (ze wspaniałego „In Their Darkened Shrines”). Znajdziecie tu ponadto wyjątkowo udane rozwiązania autorskie, które najmocniej przebijają się z tych wolniejszych, klimatycznych i nieco eksperymentalnych kawałków – głównie z „Neverending Day” i „Road To Slavery”. W tych fragmentach panowie pokazali się z innej, ale równie — jak nie bardziej! — przekonującej strony i nie było by wcale źle, gdyby w przyszłości poszli właśnie w tym kierunku; do pełni szczęścia dopełniając tylko całości takimi zajebistymi wyziewami jak zamykający album morderczy „Meatgrinder (Iron Claws Of Fate)”. Właśnie wtedy dorobią się rozpoznawalności dorównującej ich poziomowi technicznemu i będą mogli mówić o wypracowaniu własnego stylu. Na razie trzeba ich wspierać, żeby znów nie przepadli. Yearning For The Slime nie kosztuje przecież fortuny.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.tehace.pl

podobne płyty:


Udostępnij:

11 września 2014

Decision D – Razón de la Muerte [1992]

Decision D - Razón de la Muerte recenzja okładka review coverTylko nie wczytujcie się zbyt głęboko w teksty, bo jeszcze spłynie na was łaska boska i dostaniecie kurzajek przy lekturze Behemotha. Tak się bowiem składa, że holenderski Decision D, poza graniem technicznego death/thrashu (na czym się dzisiaj skoncentruję), zabrał się za ewangelizowanie. Jeśli więc dostajecie torsji na samą myśl o chrześcijańskim metalu, proponuję prewencyjnie unurzać się w smole przy akompaniamencie najbardziej bluźnierczych kawałków Deicide przed przystąpieniem do słuchania. A warto, jak jasny skurwysyn warto. Debiutancki krążek Holendrów wart jest największych poświęceń, gdyż zawarta na nim muzyka po prostu rozjebuje. Krążek brzmi nie gorzej niż rodzimy Wolf Spider, opisywany ostatnio Obliveon, a nawet Death z podobnego okresu. Jest więc wszystko, czego wytrawny słuchacz technicznej muzyki mógłby kiedykolwiek potrzebować. Holenderski zespół postarał się, by muzyka była odpowiednio techniczna i ambitna, nie zapominając przy tym o starej, dobrej przebojowości. Przy takim nagromadzeniu wirtuozerskich i kompozytorskich bajerów, jak to się dzieje w przypadku Razón de la Muerte, sztuką jest utrzymać muzykę na poziomie trafiającym do przeciętnego słuchacza i ta sztuka Decision D się znakomicie udaje. Płyta wchodzi naprawdę leciutko, niemal za lekko, przez co trzeba się przez nią przegryźć kilka razy, by wyłapać wszystkie fajerwerki. Przywodzi to nieco na myśl, wspomnianego już Wolf Spidera, który humorem skutecznie odwracał uwagę od karkołomnych aranżacji. Z Decision D jest de facto podobnie, bowiem całość krążka podszyta jest swoistą zabawą z muzyką i ze słuchaczem. Opisując stronę techniczną ograniczę się do kilku ledwie stwierdzeń: (a) kapitalne gitary – tak riffy jak i solówki, (b) ciekawe, zróżnicowane wokale, swobodnie operujące w przedziale od głębokich growli a’la Asphyx, a skończywszy na wysokich zaśpiewach (w dodatku zmanierowanych) oraz (c) sprawiająca wrażenie zrobionej od niechcenia zabawa z tempami. To wszystko do kupy razem wzięte sprawia, że Razón de la Muerte słucha się fenomenalnie, z wypiekami na twarzy i — w zależności od konfesji — wkurwem połączonym z zachwytem bądź tylko zachwytem. Zdecydowanie polecam.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

8 września 2014

My Dying Bride – Songs Of Darkness, Words Of Light [2004]

My Dying Bride - Songs Of Darkness, Words Of Light recenzja okładka review coverPierwszy kontakt z ósmym długograjem Brytyjczyków mógł zaskoczyć niejednego fana. Dwoma wcześniejszymi albumami My Dying Bride wprowadzili na powrót do swego brzmienia sporo brutalności, więc można było oczekiwać po nich dalszego radykalizowania muzyki. A tu niespodzianka – zero blastów, zero growli, a tempa najwyżej (prawie) średnie. Słowem: doom. Ciężki, ponury, dołujący, bardzo nastrojowy, utrzymany w klimacie smutku i zadumy. Materiał jest zwarty, trzyma cholernie równy poziom, a jego niewesoła atmosfera utrzymuje się całą godzinę – przez to może się wydawać bardziej monotonny niż jest w rzeczywistości. Otwierający płytę „The Wreckage Of My Flesh” to całkiem spokojny walec, gdzieniegdzie tylko porozdzierany blackowym wokalem Aarona (właśnie takie wokale to jedyny naprawdę agresywny element krążka). Następujące po nim „The Scarlet Garden” i „Catherine Blake” — jedne z najlepszych na płycie — wprowadzają do melancholijnego grania trochę dynamiki i mocniejszego uderzenia – to co zawsze wychodziło Angolom na dobre, sprawdziło się i tym razem. Świetnie wypadają numery o bardziej dramatycznej budowie i zmiennym tempie jak „The Prize Of Beauty” i „A Doomed Lover”. Szczególnie ten drugi jest znakomity, gdy od słów „and I follow” wchodzi melodyjna gitara, a wszystko powoli rozkręca się do wspaniałego, podniosłego finału. Mój absolutny faworyt z tego albumu, po prostu wspaniały i przejmujący, szkoda tylko, że taki krótki – trwa niespełna osiem minut. Jest jeszcze interesujący „And My Fury Stands Ready”, który klimatem przypomina mi nieco „Black Heart Romance” z poprzedniej płyty. Mimo stonowanego charakteru, Songs Of Darkness, Words Of Light jest krążkiem wybitnie gitarowym, opartym na ciężkich riffach i posępnych melodiach. Dopiero dalej znajdują się wokale, organicznie brzmiąca sekcja oraz ostrożnie dawkowane klawisze (ich rola znacznie zmalała). Rezultat jest więcej niż bardzo dobry (stąd też taka ocena), ale żeby się o tym w pełni przekonać, trzeba płycie poświęcić odpowiednio dużo czasu.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 września 2014

Appalling Spawn – Freedom, Hope & Fury [1998]

Appalling Spawn - Freedom, Hope & Fury recenzja okładka review coverSkoro ostatnio jesteśmy w nieco cięższych klimatach, pozwolę sobie przedstawić wam czeską kapelę o wdzięcznej nazwie Appalling Spawn i jej pierwszy długograj Freedom, Hope & Fury. Nieco ponad pół godziny porażającej nerwy sieczki w najlepszym stylu powinno zainteresować miłośników Cryptopsy, Gorguts oraz Demilich, choć nie zawiodą się także ci, którzy zwykle stronią a takich klimatów. Appalling Spawn nagrał bowiem krążek ciężki, maltretujący kichy niczym porządny kebab, a jednocześnie przemyślany, wielowymiarowy i ciekawy technicznie. Kilka lat temu opisałem na blogu (jedyne dotychczas) fenomenalne dzieło formacji Lykathea Aflame, której Appalling Spawn jest bezpośrednim poprzednikiem, a co za tym idzie – wiele elementów tworzących niepowtarzalny styl Lykathea Aflame, ma swoje źródło właśnie w muzyce Appalling Spawn. Choć chronologia jest przy tym opisie odwrotna, jest w tym pewien sens, albowiem Appalling Spawn jest jeszcze bardziej undergroundowy i nieznany niż, nie tak przecież znowu popularna, Lykathea. O ile jednak ta ostatnia kapela poszła na całość i eksperymentowała ze wszystkim, z czym się tylko dało, o tyle Appalling Spawn jest znacznie bardziej czysty gatunkowo i bezkompromisowy, co nie oznacza jednak, że prosty i głupi. Co to, to nie. Freedom, Hope & Fury to prawdziwa uczta dla ucha, rozjebująca bębenki i gniotąca mózg, ale uczta. I przy całej swojej brutalności – melodyjna i dziwnie łagodna. Album utrzymany jest raczej w średnich tempach – bezsprzecznie jednak miażdżących, ze sporą ilością interesujących solówek i technicznych zagrywek, oprawionych nieprzesadnie czystym brzmieniem. Bezspornym atutem są tu riffy, z których kilka masakruje bez pardonu, coś jak bojownicy z Państwa Islamskiego. Jednak tym, co wyróżnia Appalling Spawn spośród podobnych projektów, są kapitalne, wyciszające słuchacza zwolnienia oraz sielankowe (hmmm…) interludia bogato okraszające każdy niemal kawałek. Jeżeli więc oczekujecie od grindu czegoś więcej niż dobywającego się z kiszek bulgotu, luźno wiszących strun i hektolitrów świńskich flaków – Appalling Spawn jest jak znalazł. Warto więc poświęcić Czechom te pół godziny, a wynagrodzą je inteligentną i brutalną sztuką z najwyższej półki.


ocena: 9/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

2 września 2014

Beneath – The Barren Throne [2014]

Beneath - The Barren Throne recenzja okładka review coverConsidered Dead to nie plantacja, toteż nie zamierzam owijać w bawełnę. Zawiodłem się na najnowszym krążku Beneath, bo chłopaki zaledwie utrzymali poziom poprzednika sprzed dwóch lat. Owszem, całkiem niezłego, ale… Ja w każdym razie liczyłem, że ostro ruszą do przodu, poprawiając to, co mi wcześniej nie pasowało. Tymczasem nie jestem przekonany, czy Islandczycy zrobili choćby jeden krok we właściwym — a przynajmniej pożądanym przeze mnie — kierunku. Na pewno nie rzucił mi się w uszy żaden element, w którym miałby dokonać się wyraźny progres. Powiedziałbym nawet, że wbrew zdrowemu rozsądkowi uwypuklili swoje niedoskonałości. Wystarczy spojrzeć na początek The Barren Throne – jako ołpenera panowie wrzucili jeden z dwóch najdłuższych — a każdy trwa przeszło siedem minut — kawałków. To zdecydowanie nie było dobrym posunięciem, bo z porządnym zaaranżowaniem takich kolosów muzycy nadal sobie nie radzą. Rzeczony „Depleted Kingdom” zaczyna się rozkręcać dopiero w połowie, a i tak później wraca do pierwszego, niezbyt udanego riffu. Zamiast jebnąć z grubej rury, udowadniając że są prawdziwym brutal death metalowym bandem – Beneath przynudzają, bawią się w akustyczne partie i szwedzko brzmiące melodyjki. Łaj, ja się pytam, łaj? Takie same odczucia wywołuje zresztą jeszcze dłuższy „Sky Burial”. Po co im to potrzebne? Schemat goni schemat, a banał leci za banałem… Stagnacja już na tym etapie „kariery”? No bez jaj! To, że stać ich na więcej, pokazują zwłaszcza w wybijających się „Chalice” (całkowicie zajebisty drugi riff), „Iron Jaw” i „Veil Of Mercy”; w tych kawałkach dokręcają śrubę (ale i nie zaniedbują melodii), jest zatem szybko, technicznie i odpowiednio intensywnie – czyli tak, jak powinno. Gdyby The Barren Throne składała się wyłącznie z tego typu numerów i była znacznie krótsza (bo 53 minuty to gruba przesada), byłbym rili hepi, choć dalej nie na kolanach. Gdyby. Przyczepić muszę się również brzmienia, bo jak na standardy hertz’owskie wyszło średnie. Zdecydowanie więcej wycisnął z muzyki Beneath Daniel Bergstrand. Miało być fajnie, a tak – kolejna płyta na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.beneath.is

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 sierpnia 2014

Origin – Omnipresent [2014]

Origin - Omnipresent recenzja okładka review coverAlbo rządowa propaganda ma zasięg międzynarodowy albo Polska naprawdę wybiła się na mityczną Zieloną Wyspę. No bo jak inaczej wytłumaczyć, że zespół klasy Origin trafia do naszej skromnej Agonii? Dotacją z Unii na rozwój obszarów wiejskich? Fakt, gwiazda Amerykanów ostatnio jakby lekko przygasła, ale bez przesady – wszak ciągle — i nie bez powodu — wymienia się ich wśród liderów brutalnego i technicznego do bólu death metalu. Tyle tytułem niepotrzebnego wstępu. Dupa tam, bardzo potrzebnego, bo każde zdanie jest tutaj na wagę złota, a to dlatego, że zasadniczy opis Omnipresent mógłbym (i chyba powinienem…) sprowadzić do zdania, którym deaf posłużył się już w recce „Entity” – ta muzyka się osłuchała. Tym jednym stwierdzeniem da się spokojnie zamknąć temat, ale z daleka głupio by to wyglądało. No to jedziemy dalej. Origin to mistrzowie w swojej dziedzinie i mało kto może im podskoczyć, co jednak nie oznacza, że gdy oni milczą, to inni nie produkują w międzyczasie podobnych dźwięków. Co więcej, znalazłoby się kilka kapel, które nagrywały bardziej originowe płyty niż sam Origin. Nie o to jednak chodzi, żeby klepać w kółko to samo, no i Amerykanie nie klepią, będąc ciągle krok przed wspomnianymi „innymi”, ale kto oczekiwał wielkich różnic między Omnipresent a poprzednimi krążkami, ten najpewniej się zawiedzie, bo — że skradnę deafowi kolejne kluczowe zdanie — zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny. Album jest bodaj najbardziej zróżnicowanym w dziejach zespołu – panowie śmielej sięgają po zwolnienia i proste rytmy (w takim „Redistribution Of Filth” momentami technicznie schodzą prawie do poziomu kapeli punkowej, co jest ewenementem jak na nich), inkorporują klimatyczne zagrywki, a na koniec ładują cover S.O.D., który brzmi w ich wykonaniu jak miks starego Brutal Truth i Napalmów. Nie zmienia to faktu, że jakieś 80% (lekko licząc) płyty to dobrze znany, bardzo typowy Origin – piekielnie szybki, brutalny i zagmatwany; taki, którego najlepiej się słucha, bo — o czym każdy przekona się już w czasie pierwszego przesłuchania — z nowymi elementami w większości nie jest za wesoło. Gdy jeszcze gniotą ciężkimi riffami, to wszystko jest w najlepszym porządku, ale próby uprzestrzennienia muzyki klawiszami i melodyjkami wyciśniętymi tappingiem („Continuum”) w wykonaniu tego zespołu brzmią groteskowo i co najmniej nie na miejscu. To sprawia, że pojawiają się niepotrzebne zgrzyty, a to z kolei oznacza, że o poziomie „Antithesis” czy „Entity” można zapomnieć.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Origin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 sierpnia 2014

Devin Townsend – Physicist [2000]

Devin Townsend – Physicist recenzja okładka review coverKolejny, jeszcze nie fantastyczny, ale na pewno całkiem udany, krążek kanadyjskiego wizjonera tym razem stawia na szybkość i dziką jazdę bez trzymanki. O ile dobrze kojarzę (a kojarzę całkiem, całkiem) tak bezpośredniego, nie bawiącego się w podchody krążka w dyskografii artysty nie było ani wcześniej, ani później, wiec powinni się nim szczególnie zainteresować fani bardziej punkowo-thrashowej strony Devina. Zawiedzeni będą natomiast ci, którzy w Devinie najbardziej cenią melodie i pojechane, surrealistyczne klimaty; na szczęście nie całkowicie zawiedzeni. Krążek rozpoczynają dwa, dość zwarte, głośne jak diabli i równie intensywne „Namaste” oraz „Victim”. Utrzymane w ekspresowym tempie, nieco industrialnie brzmiące raczej nie należą do najlepszych kompozycji albumu, tym bardziej, że są dość do siebie podobne. Kolejny utwór „Material” to zwrot w stronę melodii i bardziej rockowej części jestestwa. Naprawdę można się pobujać, nawet ponucić pod nosem. Pomimo całej swojej melodyjności i pozytywnego wydźwięku, nie jest jednak zbyt cukierkowy, więc wchodzi lepiej niż dobrze. Następny w kolejności – „Kingdom” – najłatwiej chyba opisać jako połączenie wcześniejszych ekstremów – jest bowiem bardziej melodyjny i zróżnicowany niż dwa pierwsze numery, a jednoczenie szybszy niż „Material”. Pod względem proporcji zdecydowanie jeden z lepiej skomponowanych kawałków na Physicist. Pewne problemy mam za to z „Death”, nie ze względu na jego proweniencję, bo kawałek jest kurewsko intensywny, mocno elektroniczny i dziki, ale problemy z jego przetrawieniem. Nie wchodzi mi, męczy i irytuje, aczkolwiek od strony technicznej zrobiony jest całkiem porządnie. Na szczęście kawałek jest raczej krótki i kończy się nim na dobre szlag mnie trafia. Po nim następuje krótka, w większości instrumentalna, miniatura, która ma w sobie wszystkie cechy rozwiniętego stylu muzyka. Zaraz po niej kolejny szybki numer, trochę jednak bardziej urozmaicony, z większą ilością zmian tempa i ciekawszymi aranżacjami. „The Complex” znowu bierze na warsztat melodie i jest obok „Kingdom” jednym z ciekawiej przygotowanych utworów. Końcówka albumu trochę spowalnia i większy nacisk kładzie na aranżacje, zróżnicowanie i typowe dla rozwiniętego stylu rozległe pejzaże. Ostatnią pozycją na płycie jest „Forgotten” będąca wariacją na temat jednego z kawałków z poprzedniej płyty Devina. Jako że dla mnie Devin to przede wszystkim awangarda i kompozycyjne jechanie po bandzie, Physicist trochę mnie nudzi. Niemal połowa albumu jest spokojnie pomijalna bez straty, a w sumie nawet z zyskiem, dla całości. Nie można oczywiście nie docenić dwojącego się i trojącego Gene Holgana, który nakurwia jak opętany, ale to trochę za mało, by jakąś większą radość odnaleźć w tych pędzących na złamanie karku numerach. I mimo iż spora część albumu wchodzi naprawdę dobrze, tych kilka pozycji potrafi trochę rozczarować. Dlatego sprawiedliwie idzie siódemka.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 sierpnia 2014

Incantation – Dirges Of Elysium [2014]

Incantation - Dirges Of Elysium recenzja okładka review coverStrasznie się napaliłem na ten krążek, bo okładka autorstwa Elirana Kantora jest naprawdę kapitalna, więc oczekiwałem czegoś równie ohydnego i posranego w muzyce. O dziwo, moje życzenia zaczęły się spełniać dość szybko, bo już przy okazji wybornego, lekko melodyjnego intra utrzymanego w zatęchłym klimacie Autopsy. Zapowiadało się zatem arcyciekawie. Kolejne minuty potwierdzają pierwsze wrażenie, bo w „Debauchery” i „Bastion Of A Plague Soul” muzycy Incantation napierają ile sił w podstarzałych kończynach – lunatycznie wręcz szybko, barbarzyńsko i chaotycznie. Za taki początek płyty wielu dałoby się pochlastać. Niestety, w „Carrion Prophecy” napięcie wyraźnie siada, a to za sprawą dużo wolniejszego tempa, po które zespół sięga później jeszcze wielokrotnie. Ciężar się zgadza, ilość brudu na nutę również – miazga w starym stylu, tylko — co dawniej nie było problemem — trudniej skupić na niej uwagę. Moje utyskiwania (nie mylić z utuskiwaniem) może mieć związek z tym, że tych wolnych czy nawet ślamazarnych (stricte doomowych) numerów/fragmentów doprawionych prawdziwie grobowymi wokalami jest ciut za dużo i przez to proporcje tradycyjnych składników muzyki Incantation nieco się zaburzyły. Zresztą sami spójrzcie – wygar w czystej formie wraca już tylko w „Impalement Of Divinity” i „Dominant Ethos”, które do tasiemców z pewnością nie należą. Mimo to Dirges Of Elysium spełnia właściwie wszystkie wymogi rasowej płyty Incantation i słucha się jej naprawdę dobrze, choć nie robi aż tak dużego wrażenia jak poprzednia. Po części — niewielkiej — wynika to z brudniejszego, nie tak monumentalnego jak na „Vanquish In Vengeance” brzmienia, które cofa zespół do demówkowych początków gatunku (tu znowu należy wskazać na Autopsy). Oczywiście nie należy go traktować jako wady czy wypadku przy pracy – mixem i masteringiem zajmował się ponownie Dan Swanö, więc efekt był zamierzony. Inna sprawa to przeszło 16-minutowy (nie nagrali takiego kolosa od czasów „Diabolical Conquest”) „Elysium (Eternity Is Nigh)”, który może i jest utworem rozbudowanym, ale nie w każdej części jednakowo fascynującym. Jak dla mnie muzycy zbyt wiele miejsca poświęcili na wybrzmiewanie kolejnych fraz, przez co numer momentami zamula zamiast uczciwie się skończyć. Kolejna, chyba najważniejsza, kwestia to fakt, że „Vanquish In Vengeance” był poprzedzony długą ciszą, toteż był bardziej wyczekiwany. Z Dirges Of Elysium natomiast Incantation uwinęli się w zaledwie dwa lata. Aaa, i jeszcze coś – ten album tak zwyczajnie może być odrobinę słabszy od poprzedniego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 sierpnia 2014

Obliveon – From This Day Forward [1990]

Obliveon - From This Day Forward recenzja reviewDzisiejsza recenzja powinna zainteresować w szczególności wszystkich, a już na pewno wielbicieli takich aktów jak Sadus, Death bądź Nocturnus – czyli kultowego, amerykańskiego technicznego death/thrashu, bardziej lub mniej znanego. Obliveon amerykański nie jest, jeno kanadyjski (ale ni chuja wadą to nie jest i nigdy nie było) i jak na kanadyjskie kapele przystało – porypany jest konkretnie. Porypanie jest to dwojakiego rodzaju, bo in plus oraz in minus. Na pochwałę zasługuje niemal wszystko, więc zacznę od zjebki. Niemniej jednak będzie ona raczej krótka, bo powody są zasadniczo dwa, może nawet półtora, a są nimi dwa pierwsze kawałki albumu. Problem z nimi jest taki, że są słabe i to nie tylko w porównaniu z resztą krążka, ale w ogóle. Jeszcze „Fiction of Veracity” ratuje się jako całość, bo rozkręca się całkiem sensownie i w zadowalającym kierunku, o tyle tytułowy From This Day Forward kończy się wraz z końcem czwartego wersu. Potem następuje raczej nieprzyjemna, bezładna zbieranina dźwięków, dosyć ciężkostrawna i okropnie amatorsko brzmiąca. Czemu, do jasnej cholery, próbuje się eksperymentować w kierunku amatorki i toporności, nie mam zielonego pojęcia. Taka awangarda do zerzygu. Najgorsze jest zaś to, że nawet w takich kawałkach da się odnaleźć kilka technicznych perełek, które się tam zwyczajnie marnują. Sytuacja z „Fiction of Veracity” jest inna o tyle, że osiem minut kawałka pozwala zatrzeć nieciekawe pierwsze wrażenie, pozwala nawet utwór polubić, co wydatnie ułatwiają kapitalne riffy. I tym sposobem przechodzę do zalet. Riffy, riffy i jeszcze raz riffy – tak wielu, tak niesamowicie różnorodnych, tak kanonicznie technicznych zagrywek nie można nie docenić. Ścieżki gitar kilku kawałków brzmią niczym zapożyczone wprost z „The Key”, a że oba albumy są z tego samego roku, porównanie należy rozumieć wyłącznie jako zestawienie z bardziej znanym tytułem. Inne ścieżki potrafią brzmieć całkowicie odmiennie, co odmienia nie tylko atmosferę kawałka, ale niemal jego styl. Przekłada się to oczywiście na frajdę z albumu, a wymiarze bardziej muzycznym oznacza jedno - kompleksowość przedsięwzięcia i jego rozległość. Naprawdę nie tak łatwo znaleźć zespół, który będąc spójnym w swoim przekazie, jest jednocześnie tak zróżnicowany i posiadający tak wiele oblicz. Bardzo dobrze prezentuje się kwestia basu, który odpowiednio nagłośniono i zaprzęgnięto do roli nie tylko ozdoby, ale pełnoprawnego uczestnika muzycznego zamieszania. Nie gorzej radzi sobie perkusja, co i rusz zarzucając mniej oczywistym pasażem albo zupełnie znienacka – cholernie motoryczną galopadą. Nad tym wszystkim unosi się wczesno-deathowy wokal Stéphane Picarda, dodając całemu projektowi odpowiedniej agresji i bezkompromisowości. Krążek trwa niecałe 40 minut, po brzegi wypchanych geniuszem i błyskotliwym wykonaniem, więc wybór ulubieńców jest nieco utrudniony, aczkolwiek „Droidomized” oraz „Chronocraze” mogą śmiało kandydować i ubiegać się o tytuł. Na zakończenie napiszę tak – From This Day Forward to jedna z tych płyt, które mieć należy, choćby po to, by nie uchodzić za ostatniego buca i niewyedukowanego prostaka. Zapomniane arcydzieło.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/OBLIVEON/253771635187

podobne płyty:

Udostępnij:

17 sierpnia 2014

Misery Index – The Killing Gods [2014]

Misery Index - The Killing Gods recenzja reviewO sile i nielichym potencjale Misery Index mogliśmy się już nieraz przekonać, ale to, czego dokonali na najnowszym krążku to kompletna masakra. The Killing Gods dla Amerykanów jest w moich oczach i uszach albumem równie ważnym co „All Guts, No Glory” dla — nie tak przecież odległego muzycznie — Exhumed. Chodzi mi o to, że oba zespoły na tych płytach stylistycznie nie odeszły zbytnio od tego, co robiły wcześniej, ale podały swój materiał nieco inaczej (jedynie rozszerzając środki wyrazu), z większym polotem i przede wszystkim z zakurwistą świeżością, o którą można by podejrzewać jedynie debiutantów. Naprawdę, chylę czoła, bo w pewnym wieku wykrzesanie z siebie takiej ilości skumulowanej energii nie należy do zadań prostych. Panowie z Misery Index może poczuli drugą młodość, może nachlali się enerdżidrinków, może coś tam jeszcze – faktem jest, że jakoś tego dokonali, dzięki czemu prawie każdy (o tym za moment) kawałek na The Killing Gods to urywająca dupę petarda. Powiadam wam, jeśli już mieszać death metal nowej daty z wpływami grind i hard core to tylko w ten sposób! Tak piękna intensywność w połączeniu z technicznym zaawansowaniem budzi uznanie, a jeśli dołożymy do tego pełną czytelności struktur – opad kopary gwarantowany. Brzmi to wszystko strasznie rajcownie, bo i realizacja to prawdziwy wypas – napierdalają niemal non stop, a nic nie tracą z dynamiki (szczególnie mocno uwypuklono pracę perkusji), przez co każdy dźwięk wali prosto w pysk. Wspomniane wcześniej „inaczej” w kontekście modyfikowania narzędzi death-grindowej zbrodni oznacza oczywiście większą niż zwykle dawkę wpadających w ucho melodii, które udanie ubarwiają utwory i czynią je bardziej rozpoznawalnymi, choć na pewno nie mniej ekstremalnymi. Najlepsze przykłady to mój ulubiony „The Calling” oraz „The Harrowing” i „Gallows Humor”. Rozmieszczono je tak zmyślnie, że The Killing Gods nie nudzi i prawie (chodzi o to samo „prawie”, co wyżej) nie traci rozpędu. Główny i zasadzie jedyny problem tej płyty to instrumentalny „The Oath”. Pewnie przesadnie dramatyzuję i jest to tylko mój problem, bo numer nie trwa nawet półtorej minuty, ale zupełnie mi nie pasuje do zajebistej reszty – nic nie wnosi, niczym nie intryguje, niepotrzebnie rozprasza uwagę i zamula. Ale luz, najważniejsze, że zawartość The Killing Gods jest naprawę klasowa i robi porządne spustoszenie między uszami.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MiseryIndex

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

14 sierpnia 2014

Equinox – Auf Wiedersehen [1989]

Equinox - Auf Wiedersehen recenzja okładka review coverDebiutancki krążek norweskich thrashersów niemal na dobre przepadł w mrokach dziejów. O kapeli wie niewielu, jeszcze mniej cokolwiek, kiedykolwiek słyszało, a fakt, że krążek wydano w nienajoczywistszym dla gatunku kraju, w czasach, kiedy na metalowej scenie działo się naprawdę wiele, choć niekoniecznie w thrashu, raczej nie ułatwił mu zadania. A szkoda, bo Auf Wiedersehen to naprawdę zabójczo dobry album, nie ustępujący na krok bardziej znanym wydawnictwom. Nieprzesadnie długi, bo trwający niecałe 40 minut, ale za to niesamowicie żywiołowo i agresywnie nagrany krążek kopie z mocą swoich starszych, amerykańskich kolegów z Bay Area, będąc przy tym nieco bardziej technicznym. Nie jest tak łatwo przekonać się o tym biorąc pod uwagę poziom realizacji przedsięwzięcia (płytka brzmi, jakby była nagrywana przez szkolny radiowęzeł), ale po kilku dobrych przesłuchaniach wszystkie smaczki wychodzą z ukrycia i sprawa staje się jasna. Nie pożałowali muzycy talentu i od początku czeszą rasowy, gitarowy thrash według najlepszych recept. Są wiec urywające jaja riffy, sporo kapitalnych rytmów, jeszcze więcej solówek, agresywnie-wkurwiony wokal oraz szczypta ironii, a wszystko wymieszane w idealnych proporcjach i podane na tacy, co by nawet najwięksi ignoranci nie mieli wątpliwości, że gra kapela z klasą. Żaden tam swag, żadna moda, żadne yolo, wyłącznie czysta napierdalanka w średnich tempach przystająca tylko prawdziwym dżentelmenom. Klasycznie, ale świeżo i z takim rozjebem, że nawet Gandhi, Dalaj Lama i święty turecki razem wzięci poczuliby się zmotywowani do zrobienia czegoś nieodpowiedniego, czegoś niekoniecznie moralnego. Praktycznie każdy utwór to hicior, dobry zarówno w pojedynkę, jak i jako cześć większej całości. „Auf Wiedersehen”, „The Floating Man”, „Realm of Darkness” oraz „Dead by Down” to tylko niektóre z wyróżniających się pozycji. Każda z nich wkręca się w pamięć jak kleszcz w dupę i trzyma przez długie godziny. Pozostałe trudno nazwać gorszymi, więc jest to raczej kwestia indywidualnych gustów i preferencji, niż jakichś oczywistych niedociągnięć. Tym niemniej, jeśli miałbym wskazać tylko jeden tytuł, utwór, który jest esencją całego krążka, ma w sobie wszystkie wymienione powyżej cechy, wskazałbym „Auf Wiedersehen”. Zresztą od tego numeru rozpoczęła się moja przygoda z Equinox, przygoda, która trwa do dziś, która ani na moment mnie nie znudziła i która pozwala przeboleć się przez te wszystkie nowości i objawienia na metalowej scenie drugiej dekady dwudziestego pierwszego wieku. A więc Auf Wiedersehen.


ocena: 9/10
deaf
Udostępnij:

11 sierpnia 2014

Acheron – Kult Des Hasses [2014]

Acheron - Kult Des Hasses recenzja reviewUczciwie przyznaję, że nie spodziewałem się już usłyszeć nowej muzyki z obozu Acheron. Przez dziesięć ostatnich lat Amerykanie mocno wyhamowali wydawniczo i generalnie niewiele się u nich działo — oprócz obowiązkowych zmian składu — więc miałem pełne podstawy przypuszczać, że długo już nie pociągną. Dlatego też na wydany jakiś czas temu Kult Des Hasses nie zwróciłem większej uwagi, bo z daleka zalatywało to łabędzim śpiewem, ewentualnie przedśmiertnymi drgawkami, na które przykro patrzeć. Zwątpiłem w nich, taka prawda. A tu, kurwa, niespodzianka! I to jak na razie największa w tym roku. Panowie kupili mnie już pierwszym riffem, który ma w sobie duuużo z „Leprosy”, a to nie koniec atrakcji, bo później jest jeszcze lepiej, ale wciąż do bólu klasycznie, choć nie tylko za sprawą bezpośrednich wpływów Death. Co więcej, zajebistości na Kult Des Hasses jest na tyle, że bez dłuższego zastanowienia można ten krążek określić najlepszym w dyskografii Acheron! Wiem, mocne słowa, ale nowe dzieło Amerykanów ma tyle atutów, że taka śmiała opinia jest do wybronienia. Co najbardziej przemawia za albumem? Zacznę od najprostszego – zabijająca jakość kompozycji. Każdy numer jest osobnym tworem, każdy ma to coś, co go odróżnia od pozostałych, a jednocześnie nie narusza spójności materiału. Jedyne odstępstwo od klasycznej amerykańskiej jazdy to „Devil’s Black Blood”, który jest niczym innym jak ukłonem Acheron w stronę brudnego rocka i Motörhead, ale też fajnym, więc problemu z jego obecnością w zestawie robić nie można. Najważniejsze, że trzon Kult Des Hasses to doskonale zaaranżowane, rozbudowane i mega chwytliwe utwory, które po prostu płyną – są bardzo naturalne, urozmaicone, wyważone i na pewno nie przekombinowane. Umiejętności muzyków nie podlegają najmniejszej dyskusji, ale są dla nich tylko zapleczem, nie pchają się z nimi na pierwszy plan, co jest bolączką większości nowych kapel. W riffach i solówkach (swoją drogą sporo ich upchnięto) liczy się przede wszystkim gęsty od siarki klimat. Na pochwałę zasługuje zmysł zespołu do wstrzeliwania się z danym pomysłem w odpowiednie miejsce, dzięki czemu nawet proste z pozoru patenty urastają do rangi objawień. Weźmy choćby genialne zwolnienie w „Daemonium Lux”, melodie w „Raptured To Divine Perversion”, solówkę w „Thy Father Suicide” czy refren „Jesus Wept (Again and Again)” – niby nic niezwykłego, ale jakie to robi wrażenie! Na koniec wspomnę tylko, że chociaż zespół w wysiłkach wspiera (głównie wokalnie) plejada mniej lub bardziej znanych gości, to album wymiatałby także bez ich udziału.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Acheronband/

Udostępnij:

8 sierpnia 2014

Embryonic Devourment – Reptilian Agenda [2014]

Embryonic Devourment - Reptilian Agenda recenzja okładka review coverSpotkałem się z wieloma bardzo pochlebnymi czy nawet euforycznymi opiniami na temat tego zespołu i jego twórczości, toteż przy okazji Reptilian Agenda, ich trzeciej płyty, postanowiłem osobiście je zweryfikować. Pierwsze przesłuchanie i co? Ktoś tu przesadza. Kolejne, bardziej wnikliwe przesłuchania – ktoś tu bardzo przesadza albo pomroczność jasna odebrała mu trzeźwy osąd. Owszem, ogólna charakterystyka Embryonic Devourment się zgadza – kolesie zapodają techniczny death metal, a instrumentalnie są całkiem sprawni. Ale, ale – wciąganie ich za uszy do czołówki gatunku to grube nieporozumienie, w dodatku niczym nieuzasadnione. Amerykanie obracają się w ramach stylu, jaki znamy z płyt przede wszystkim Spawn Of Possession, ale też Necrophagist (z „Epitaph”), Gorod czy nawet totalnie przereklamowanego Decrepit Birth, jednak od wymienionych zespołów — poza ostatnim — są przynajmniej o klasę-dwie słabsi. Chłopaki kompletnie niczym (poza konceptem w tekstach) się nie wyróżniają, a ich wysiłki szybko rozchodzą się po kościach, no i w efekcie w uszach po kontakcie z Reptilian Agenda nic konkretnego nie osiada, w czym zresztą udział ma dość płaskie i stonowane brzmienie. Co z tego, że wyeksponowali sobie bas, jeśli ogólnie dźwięk jest niezbyt brutalny i nie obija się po bebechach?? Na razie tylko niekiedy zdarzają im się przebłyski czegoś ciekawszego i mniej sztampowego. Jeśli potraktują te fragmenty jako punkt wyjścia do dalszego rozwoju, to kto wie, może jeszcze sensownie się wyrobią. To zresztą dla nich jedyne wyjście, żeby nie utonąć w morzu bardzo podobnych zespołów, których i tak jest za dużo. I których każdy mógłby wymienić dziesiątki… gdyby tylko dało się je jakoś zapamiętać. Embryonic Devourment balansują między czymś fajnym a oklepanym i tylko od ich determinacji zależy, na którą stronę się gibną.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.embryonicdevourment.com
Udostępnij:

5 sierpnia 2014

Testament – The Gathering [1999]

Testament - The Gathering recenzja okładka review coverAmerykańscy weterani thrash’u, pomimo niezłej popularności, nie dorobili się w latach 80. XX w. statusu kapeli wpływowej, co było udziałem chociażby Metallicy, Slayera, Kreatora czy Sepultury. Na taki moment musieli naprawdę długo poczekać – aż do przełomu wieków. Świadomie czy nie, wybrali bardzo dobry moment, bo i materiał sprokurowali przełomowy. Co ważne – nie tylko dla siebie, gdyż bez większego deliberowania można skonstatować, że z pomocą The Gathering przewartościowali gatunek i przystosowali go do nowych, brutalnych czasów. Powiewem świeżości i przejściem na właściwe tory był już „Low”, tendencję do radykalizacji oblicza potwierdził (przy pewnych ubytkach w finezji) wściekły „Demonic”, zaś The Gathering jest już w pełni świadomie dopieszczoną syntezą co lepszych patentów z thrash i death metalu podaną w takim brzmieniu i zagraną z takim wykopem, że kolana miękną, a pęcherz — z wrażenia czy radości — przestaje trzymać. Zresztą podobne reakcje powoduje poziom wykonawczy – w tak przejebanym składzie — a przypominam, że obok trzonu Billy-Peterson udzielają się tu jeszcze DiGiorgio, Lombardo i Murphy — nie mogli odwalić fuszery, choćby nawet bardzo się starali i mieli za sobą maraton „Mody na sukces”. Co istotne, w parze z instrumentalnym mistrzostwem idą umiejętności czysto kompozytorskie, dzięki czemu album rozwala rozpasaniem aranżacyjnym, ale bez zbędnego popisywania się. Już początek płyty wgniata w ziemię kapitalnym intrem, przechodzącym się w masywne, przepotężne pierdolnięcie w postaci „D.N.R. (Do Not Resucitate)” – totalny wykurw, za który wiele kapel z ekstremalnej czołówki dałoby się pokroić na plasterki. O jego zajebistej intensywności świadczy choćby to, że nijak nie dało się w niego wcisnąć solówki. Kolejne minuty tego wybuchowego materiału także nie dostarczają powodów do narzekań, ale powiedzcie sami – jak tu się przyczepić do „True Believer”, „Legions Of Dead”, „Eyes Of Wrath” albo „Allegiance”? Zwyczajnie się, kurwa, nie da, bo to prawdziwe perły inteligentnego, nowoczesnego metalu! Na upartego, jako jedyny minusik tej płyty mógłbym wymienić zbyt małą ilość solówek Murphy’ego, ale to już moje prywatne spaczenie, bo mam pierdolca na punkcie jego gry. Każdy inny element The Gathering powala i zachwyca.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 sierpnia 2014

Ihsahn – Eremita [2012]

Ihsahn - Eremita recenzja okładka review coverIhsahn – posiadacz jednego z najcharakterystyczniejszych wokali na metalowej scenie – żyje i ma się całkiem dobrze. Jego pozycja w półświatku wydaje się niezachwiana i utrwala się z każdym kolejnym wydanym krążkiem. Przy okazji recenzji jednego z wcześniejszych albumów muzyka, napisałem, że Eremita – bohater dnia dzisiejszego – nie należy do tych, w których można się zakochać od pierwszego usłyszenia. Dzieje się tak nawet (a może zwłaszcza wtedy), kiedy podchodzi się do niego z pewnymi założeniami i oczekiwaniami. I jest to ciekawe, bowiem Eremita żadną rewolucją nie jest. Co więcej, brzmi jakby został nagrany wraz z „After”, i tylko dla jaj wydany kilka lat później. Zachowały się niemal wszystkie elementy, nad którymi tak bardzo rozpływałem się wówczas, a zmiany, i to bardzo kosmetyczne, dotyczą zaprzęgnięcia większej ilości krewnych i znajomych. I tak np. żeńskiego wokalu użyczyła partnerka Vegarda – Heidi, zaś w ramach barteru gościnnie wystąpili Jeff Loomis oraz Devin Townsend. Niestety, zupełnie jak w przypadku „AngL” i gościnnego udziału frontmena Opeth, obecność szczególnie ostatniego z wymienionych jest niemal całkowicie niesłyszalna, a więc, na dobrą sprawę, pomijalna. O ile Loomis coś tam jeszcze pobrzdąkał, o tyle Townsend nie wniósł prawie nic charakterystycznie swojego i gdyby jego nazwisko nie pojawiło się we wkładce – nikt by się nawet nie domyślił, że był na nagraniu obecny. Jest zresztą pewne podobieństwo między Eremitą oraz „AngL", w tym sensie, że są one swojego rodzaju ciut słabszą wersją swoich bezpośrednich poprzedników. Głównie w sferze kompozycji. Wspomniałem na wstępie, że opisywany dziś album raczej nie wnosi nic nowego do stylu Ihsahna, utrwalając raczej zmiany, które dokonały się dwa lata wcześniej, jakościowo jednak – trochę słabuje. Znów trzeba porządnie wgryźć się w płytę, przesłuchać po wielokroć, by pierwsze, dość mdłe wrażenie, zatarło się. Znów sporo jest jęczenia i zawodzenia i znowu trzeba je odnieść do całokształtu, by zrozumieć ich sens. Może to na dłuższą metę męczyć i nieco zniechęcać. A szkoda, bo jest kilka naprawdę wyśmienitych numerów: „Arrival”, „The Paranoid”, „The Eagle and the Snake”, czy choćby późno-Emperorowy „Something Out There”. Nie jest więc tak, że płyta nie ma kopnięcia, niemniej jednak „After” oferował większy rozkurw. I teraz to pokutuje. Zbliżając się ku końcowi, pozwólcie raz jeszcze wyrazić olbrzymi zachwyt dla saksofonisty i ogólnie idei wplecenia tego instrumentu do muzyki ekstremalnej. Pomysł jest to naprawdę genialny, a robota odwalona przez Jørgena Munkeby nie do przecenienia. Jest on odpowiedzialny za grubo ponad połowę ogólnego odjechania, rozjebania twarzo-czaszkowego i wywleczenia na drugą stronę. Całość dopełnia skrzek Ihashna. Płyta trochę słabsza, ale wciąż najwyższa półka.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com/a

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 lipca 2014

Dehumanized – Controlled Elite [2012]

Dehumanized - Controlled Elite recenzja reviewZagorzali fani Dehumanized to mają przejebane, oczywiście o ile w ogóle tacy istnieją. Tyle lat czekać aż ich ulubieńcy zbiorą się do jako tako składnej kupy i sklecą wreszcie album z prawdziwego zdarzenia - to jest dopiero test na cierpliwość. Kto jednak wytrwał — lub, co bardziej prawdopodobne, dorwał krążek przez przypadek — ten na pewno z rozkoszą zagłębi się w krwawą sieczkę przygotowaną przez Amerykanów, bo to wzorcowy ochłap brutal death metalu z juesej. Jedni ze współtwórców typowego nowojorskiego brzmienia zaprezentowali się na Controlled Elite z jak najlepszej strony, zostawiając w tyle wiele popularniejszych tudzież lepiej reklamowanych nazw. Odczłowieczeni panowie władowali w ten 35-minutowy (bo tyle zostaje po odjęciu ciszy przed misternie „ukrytym” kawałkiem) materiał dosłownie wszystkie charakterystyczne elementy gatunku, czyniąc album, w sensie muzycznym, cholernie przekrojowym i wyczerpującym zarazem. Controlled Elite to prawdziwa lekcja poglądowa brutalnego death metalu dla wszystkich tych, którym się wydaje, że dobrze opanowali ten styl. Mamy tu bowiem wszystko, z czego hurtowo (mniej lub bardziej udanie) korzystają inne kapele z tego nurtu, ale także to, o czym na nieszczęście własne i słuchaczy zapominają: różnorodne tempa (w tym miażdżące zwolnienia i sporo średnich), ciekawe techniczne zagrywki równoważone dołującymi prostymi riffami, odrobinę melodii i zmyślne solówki, podwójne wokale, no i oczywiście tony czystej brutalności. Nie bez znaczenia jest również masywne brzmienie i czytelna produkcja, dzięki którym płyta na dłużej zostaje w głowie. Muzycy Dehumanized na tyle sprawnie żonglują znanymi od dawna patentami, że na Controlled Elite nie uświadczymy ani chwili denerwującej monotonii, obcujemy natomiast z grzańskiem dynamicznym i porywającym. Słysząc takie „Man vs. Man”, „Root Of Evil”, „Bloodties” czy „Set In Stone” aż chce się rzucić w kocioł, żeby rozdawać kopy na lewo i prawo. Jest moc! Wprawdzie za sprawą Controlled Elite dystansu do Suffocation (bajdełej – dwóch Dusicieli występuje tu w gościach) ani nawet Dying Fetus już nie nadrobią, ale na uznanie Dehumanized zasługują bez dwóch zdań!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DEHUMANIZED.NY
Udostępnij:

26 lipca 2014

Mastodon – Once More 'Round The Sun [2014]

Mastodon - Once More 'Round The Sun recenzja okładka review coverTo aż nieprawdopodobne, że od wydania przełomowego dla Mastodon „The Hunter” minęły już trzy lata. Przez ten czas ta kapitalna płytka absolutnie nic dla mnie nie straciła ze swojej świeżości i ciągle słuchałem jej z taką samą podnietą, jak na początku. Jednocześnie zachodziłem w głowę, co też ciekawego muzycy zaproponują na kolejnym materiale, bo wszelkie zajawki — z „High Road” na czele — brzmiały niezwykle obiecująco. Doczekałem się i przy pierwszej okazji włączyłem Once More ’Round The Sun do swojej kolekcji. Nie było tanio (Empik ssie), ale na pewno było warto! O nowym otwarciu i wielkim zaskoczeniu nie mogło być wprawdzie mowy — bo i po cholerę zmieniać coś, co się tak dobrze sprawdza — jednak porcja hitów w znanym stylu, jaką wysmażyli Amerykanie, powinna bez trudu zaspokoić apetyty nawet najbardziej wymagających melomanów. Muzycy Mastodon nie raz i nie dwa udowodnili, że progresywny rock-metal (z wszelkimi naleciałościami) opanowali do perfekcji, a przy okazji z każdą kolejną płytą czynili go coraz bardziej przystępnym dla mas - zjadliwym i akceptowalnym, choć podskórnie wciąż nieźle pogmatwanym. Dzięki takiej przebiegłej taktyce na Once More ’Round The Sun — tak, jak wcześniej na „The Hunter” — słuchacze mogą obcować ze znakomitymi, złożonymi technicznie cacuszkami, które podano w lajtowej piosenkowej formule i z zabójczym feelingiem. Nie uświadczycie tu nudy, drętwego filozofowania nad każdym dźwiękiem ani żadnego pitolenia/pedalenia. Mastodon proponuje w miejsce tych charakterystycznych dla gatunku mielizn masę takiej prostej radochy, niewymuszonego luzu i niesamowicie chwytliwych refrenów. Nie to, co Cynic… Co tu dużo pisać, Once More ’Round The Sun ma tak zajebisty potencjał, że już w pierwszej minucie „Tread Lightly” człowiek chce wraz z zespołem śpiewać na całe gardło… nawet bez znajomości tekstu. Taka sytuacja powtarza się przy kilku kolejnych kawałkach, więc coś musi być na rzeczy – kolesie z Mastodon mają po prostu talent do pisania przebojowych numerów. Szczytem zajebichy jest wywołany już „High Road”, ale i „Tread Lightly”, „Chimes At Midnight”, „Aunt Lisa”, „Halloween” czy „Feast Your Eyes” potrafią człowieka błyskawicznie rozkręcić, zwłaszcza w samochodzie. Ponadto w zestawie jest jeszcze „Diamond In The Witch House”, który wprawdzie nie dorównuje epickim cudeńkom z „Crack The Skye”, ale jako rozbudowane zakończenie płyty sprawdza się naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, za sprawą Once More ’Round The Sun kolejny przełom w karierze zespołu raczej się nie dokona, ale to bezsprzecznie topowy materiał, którym zgłaszają swoją kandydaturę do płyty roku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 lipca 2014

Hexenhaus – Dejavoodoo [1997]

Hexenhaus - Dejavoodoo recenzja okładka review coverChciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hexenhaus
Udostępnij:

20 lipca 2014

Hysteria – When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma [2009]

Hysteria - When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma recenzja okładka review coverPrzykład takiego zespołu jak Hysteria boleśnie pokazuje, w jak głębokiej dupie są muzykujący podziemniacy w naszym kraju. Kapela właściwie znikąd, słabo znana, bez kontraktu z poważną wytwórnią i bez przyzwoitej dystrybucji, a na potrzeby swojego drugiego krążka potrafiła zadbać o taką produkcję, o jakiej większość naszej czołówki może najwyżej pomarzyć oraz oprawić krążek w bardzo estetyczne grafiki Setha. Dochodzi do tego poziom samej muzyki, który niejedną profesjonalnie działającą kapelę (już niekoniecznie z Polski) powinien zawstydzić. Z której strony by nie spojrzeć, to Francuzi napieprzają death metal w całości mieszczący się w ramach gatunku, który nie zawiera absolutnie niczego, czego byśmy wcześniej nie słyszeli setki razy, a jednak łatwo ich odróżnić od tysięcy innych grajków-brutalistów, bo wzorce mają mniej „na czasie”, a i uczucia jakby w tej sieczce więcej. Muzyka na When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma stanowi cholernie udaną wypadkową Morbid Angel (z okresu „Gateways To Annihilation”) oraz Kataklysm (choćby z takiego „Epic”) z okazjonalnymi wpływami Gojira (gitary w najwolniejszych fragmentach) i Suffocation (perkusja w tych najszybszych) – ciężką, motoryczną (bardzo urozmaicone partie perkusji, zajebiste rozbudowane przejścia), wpadającą w ucho i z bardzo dobrym growlem. Względem starszego o trzy lata debiutu, oprócz brzmienia, Francuzi poprawili przede wszystkim aranżacje, uczynili swe kawałki bardziej zwartymi, bezpośrednimi i przejrzystymi. Kolesie prezentują technikę na bardzo dobrym, wyraźnie wyższym niż na „Haunted By Words Of Gods” poziomie, ale nie pchają się z nią na pierwszy plan, pilnując raczej składności i fajności swoich utworów. To dlatego na płycie nie brakuje zapamiętywalnych riffów (w liczbie szokującej jak na współczesny zespół death metalowy), ciekawie równoważonych temp (oczywiście z przewagą tych szybkich) i akcentów zapewniających charakterystyczność poszczególnym kawałkom (tu znowu wybija się perkman). When Believers Preach Their Own Hangman’s Dogma słucham od paru lat ciągle z taką samą radochą jak na początku i zawsze chętnie do niej wracam, bo niewiele takiej muzyki dociera z nowych płyt, a tu wszystko jest zrobione rzetelnie, w odpowiednich proporcjach, równo, logicznie z siebie wynika i chodzi jak w chińskiej fabryce szwajcarskich zegarków. Co więcej — a to ostatnio nie takie oczywiste — potrafiłem nawet wyłuskać kilka ulubionych numerów, toteż teraz polecam wam szczególnie „Sufferings Make Me Almighty”, „Your Kingdom Will Be Mine” i „The Unholy Creation”. Jeśli tylko Francuzi nauczą się pisać same przeboje (na krążku siedem na dziewięć kawałków wchodzi bez popity i nie można im absolutnie niczego zarzucić) oraz zbrutalizują popisy solowe (póki co niektóre są zbyt ładne – technika wygrywa z chęcią dojebania), to zupełnie uzasadnienie będą mogli się pchać na salony. Na razie są „tylko” bardzo dobrymi reprezentantami Europy z naprawdę niezłymi widokami na przyszłość.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hysteria-deathmetal.fr

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lipca 2014

Embolism – Devillumination [2013]

Embolism - Devillumination recenzja okładka review coverKto by pomyślał, że po dziesięciu latach od wydania „Mindchaos” Słowakom będzie się chciało na nowo rozkręcać zespół, do tego w starym składzie? Jakieś niewiadome Coś ich jednak tknęło i oto znienacka dostaliśmy trzeci krążek w dyskografii Embolism. O dziwo, Devillumination przez niecałe pół godziny swego trwania potwierdza, że decyzja o powrocie do grania była słuszna, bo to zdecydowanie ich najciekawszy album, najbardziej ekstremalny, a przy tym najnowocześniej — i z osiem razy lepiej niż „Mindchaos” — brzmiący. Kariery już nie zrobią, ale ich podejście do muzyki musi budzić respekt. Tak wygląda grind na czasie – precyzyjny, wybuchowy, szybki i brutalny, choć bez zbyt wielkich kombinacji. Muzycy Embolism odłożyli na bok część wcześniejszych ambicji, nie silą się na przesadnie oryginalną czy wymyślną sztukę i niczego nie poszukują. Nakurwiają. I czynią to naprawdę konkretnie, pamiętając jednocześnie o swoich korzeniach – jest więc ostro, poważnie, ale z licznymi urozmaiceniami, zwłaszcza jeśli chodzi o gitary (a nie tylko o introsy, jak to wygląda u większości). Wprawdzie nie ma tu setki riffów na kawałek, ale te, które upchnięto, na pewno można zaliczyć do charakterystycznych, ponadto część z nich stanowi wyraźny łącznik z przeszłością zespołu. Na Devillumination nie brakuje czystego, energetycznego grzańska, w jakim rozkochani są wielbiciele grindu, jednak na pewno nie jest to napierducha uskuteczniana najprostszymi metodami. Byle do przodu i byle jak – to nie dla tych sympatycznych Słowaków. Za to właśnie cenię Embolism – potrafią narobić hałasu co nie miara, jednak po bliższym przyjrzeniu się okazuje się, że to wszystko ma sens, trzyma się kupy i jest wewnętrznie spójne. Jeśli zatem szukacie grindowego wyziewu na poziomie, polecam sięgnąć po Devillumination – panowie ani na chwilę nie zdradzają się ze swoim pochodzeniem.


ocena: 7,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 lipca 2014

Deicide – In Torment In Hell [2001]

Deicide - In Torment In Hell recenzja okładka review coverZa którymś przesłuchaniem niesławnego „Insineratehymn” doszedłem (a może i dojszłem – blisko miałem do półki z płytami) do wniosku, że ciężko będzie im nagrać coś gorszego. Stan ten i przekonanie trwało do pierwszego odpalenia In Torment In Hell po tym, jak znacznie wcześniej powędrował on na półkę. Początkowy — choć i tak nie przesadny — entuzjazm, spowodowany tylko tym, że album jest zwyczajnie szybszy od poprzednika, został zmieciony. Przecież to się okazało jeszcze gorsze! Benton na każdym kroku podkreślał, jak to szybko (w 4 dni) i tanio (za 5600 $) nagrali tę płytę… Efekt jest taki, że naprawdę słychać, iż w In Torment In Hell nie włożono zbyt dużo pracy ani środków pieniężnych. O zgrozo nawet wcześniejszy krążek mógł się poszczycić bardziej „ostrym” i wyraźnym brzmieniem. Tu na umiarkowany plus zmienił się sound werbla, ale reszta… Mnie szczególnie irytuje szum, dudnienie i „buczenie” czegoś, co chyba miało być w zamyśle drugą gitarą albo nawet i basem. Co do muzyki – tak, całościowo jest ona szybsza niż na „Insineratehymn”, ale to zupełnie nic nie daje, mamy bowiem do czynienia z nadzwyczajnym stężeniem schematyzmu i powtarzalności na minutę grania. A gdy jeszcze pojawiają się te nieszczęsne zwolnienia, to już w ogóle robi się niewesoło. Tym sposobem dostajemy coś na kształt kilku niedorobionych wersji niedorobionego i zabiedzonego „Kill The Christian”. Nie żebym oczekiwał po Deicide rewolucyjnej oryginalności, ale trzeba przyznać, iż drzewiej tak z nimi bywało, że jakoś sprawniej montowali do kupy te swoje patenty. A tu… Ech. Słowem: to co musieli – odbębnili, nie zważając przy tym na jakość produktu końcowego. Czemu się dziwić, skoro po paru latach sami przyznawali, że ten album powstał po tylko to, by wyzwolić się spod „opiekuńczych” skrzydeł Roadrunner. Plusy… pewnie jakieś są, niektórym nawet udało się kilka wyliczyć… Ja tak nie potrafię (czy też nie chcę) i mogę skupić się przede wszystkim na wadach, a w te — sami przyznacie — In Torment In Hell obfituje. Nie przekonuje mnie żaden element tego krążka. Trudno, co robić? Proste – nie kupować i nie słuchać. Mnie, niestety, pozostaje już tylko to drugie.


ocena: 4,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 lipca 2014

Sinister – The Post-Apocalyptic Servant [2014]

Sinister - The Post-Apocalyptic Servant recenzja reviewPowiedzmy sobie jasno – Sinister już się nie zmieni. Jeśli ktoś chce ostatecznego potwierdzenia – oto The Post-Apocalyptic Servant, płyta, która równie dobrze mogła się ukazać zamiennie z „The Carnage Ending” albo „The Silent Howling”… albo „Legacy Of Ashes”. Dokładnie tak. Cztery ostatnie krążki można zamieniać miejscami, tasować na wszelkie sposoby, nawet któryś usunąć z talii – jaka by nie była ich kolejność po tych zabiegach, to nic by nas nie ominęło, nikt by się spisku nie doszukał, o zaskoczeniu nie wspominając. Ba, nawet bonusowa płytka z coverami — w wersji ekskluziff — nie jest dla tego zespołu niczym nowym. Od dobrych sześciu lat Sinister gra dokładnie to samo choć pod różnymi tytułami, a że czyni to na bardzo równym, wysokim poziomie, to i na poważniejszą zjebkę nie zasługuje. Ci, którzy u zespołów cenią przede wszystkim konsekwencję, będą The Post-Apocalyptic Servant zachwyceni, bo cały materiał skomponował Bastiaan Brussaard, teksty napisał perkman Toep Duin, aranżacje wokalu to robota Aada, płytę nagrał Jorg Uken w niemieckim Soundlodge, a straszno-szpetna okładka to dzieło znanego tu i ówdzie Mike’a Hrubovacka – to wszystko i w takiej samej konfiguracji znamy z „The Carnage Ending”. Są jeszcze wrażenia ze słuchania – nie zdziwicie się chyba, jeśli napiszę, że od lat takie same, czyli dostatecznie pozytywne, żeby dać im zarobić. Ja okres największej podniety tym zespołem mam już daleko za sobą, kilka razy zdążyli mi się nawet znudzić, ale mimo to ich kolejne albumy jednak lądują na mojej półce, bo najzwyczajniej w świecie są bardzo solidne, w pewnym sensie klasyczne. Inne wytłumaczenie może być takie, że jestem pierdolnięty, ale to nie należy do sprawy… Holendrzy trwają na posterunku i tłuką ten swój firmowy death metal, jakby inna muzyka na świecie nie istniała, pod żadnym pozorem nie dając dupy. Wyraźniejsze nawiązania do Kanibali (najbardziej w „The Macabre God”) i starych Morbidów (te wpływy przewijają się przez całą płytę) wiele na The Post-Apocalyptic Servant nie zmieniają, bo są podane w gęstym sinisterowym sosie. Czy to może być atrakcyjna muzyka dla młodszych fanów, tego nie wiem, mam za to pewność, że wśród setek brutalnych kapel — choćby tylko z Niderlandów — Sinister się wyróżnia, ma charakter i jest jakiś. W sytuacji, gdy nawet najwięksi mają problemy ze swoją muzyczną tożsamością, taka postawa budzi szacunek.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 lipca 2014

Neuraxis – Truth Beyond... [2002]

Neuraxis - Truth Beyond... recenzja reviewAlbum, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/neuraxismetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lipca 2014

Die – Rise Of The Rotten [2010]

Die - Rise Of The Rotten recenzja okładka review coverDie, duński zespół o jednej z najmniej wyszukanych nazw na świecie, nie ma za sobą jakiejś wyjątkowo fascynującej historii. To zresztą mało powiedziane – ich biografię można w zasadzie skrócić do: powstali, wydali Rise Of The Rotten, rozpadli się – nic, nad czym można by się długo rozwodzić. Choć nie do końca takie nic, bo debiutancki album tej formacji jest dość zajebisty i zasługuje na szczególną uwagę fanów agresywnego death metalu. Płytka ukazała się nakładem Unique Leader, jednak z najbardziej typowymi przedstawicielami tej stajni łączy ją tylko krwista rzeźnia, bo styl, w jakim jej dokonano już nie. Die mordują w sposób bardzo charakterystyczny dla kapel ze swojego kraju, przynajmniej dla głównych jej reprezentantów, a wpływy Panzerchrist (z wiadomych względów), Exmortem i Corpus Mortale są u nich bardzo wyraźne – czego absolutnie nie mam im za złe. Innymi słowy Rise Of The Rotten to esencja brutalnego duńskiego death metalu i każdy, kto zaliczył styczność z wymienionymi kapelami, powinien się z tym krążkiem zapoznać – uciecha gwarantowana. Die uprawiają muzykę zajebiście szybką (choć kilka średniotempowych riffów też im się trafiło, pewnie przez przypadek), bardzo intensywną, nienaganną technicznie i po duńsku (Tue Madsen…) brzmiącą. Do typowych składników takiej napierduchy (już samej z siebie niezwykle atrakcyjnej) panowie dorzucili sporo melodyjnych solówek, które: a) pozwalają gitarniakom zabłysnąć umiejętnościami; b) urozmaicają materiał i czynią go łatwiej przyswajalnym/rozpoznawalnym, bo na pewno nie lalusiowatym. Słucha się tego zajebiście i z dużym zaangażowaniem, tym bardziej, że płytka trwa optymalne 36 minut. Dla wielbicieli klasowego death metalu w niezbyt ambitnej otoczce Rise Of The Rotten to materiał jak znalazł!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.executionroom.com

podobne płyty:

Udostępnij: