Różnie można rozpatrywać nowszą — czyli zawierającą się w ostatniej dekadzie — twórczość Dementor, choć na pewno nie można odmówić Słowakom wysokiego poziomu uprawianej przez nich muzy. Wiadomo, doświadczenie procentuje, a oni przecież są jedną z najstarszych ekstremalnych kapel u naszych południowych sąsiadów. Głównym problemem jest znikoma oryginalność tworzonych przez nich dźwięków, ich wtórność i, nie da się ukryć, przewidywalność. Dementor jest radykalnie death metalowy i jednoznacznie antychrześcijański – nie ma tu podtekstów, niedomówień, błądzenia w poszukiwaniu nowości, silenia się na wyjątkowość – wszystko wali prosto w ryj z należytą florydzką mocą. Muzyka dla gatunkowych purystów, ot co. Akurat na God Defamer do wcześniejszych fascynacji Morbidami dołączyła okazywana niemal na każdym kroku sympatia dla największego dzieła Krisiun, stąd też płyta brzmi niemal identycznie jak „Conquerors Of Armageddon” (nagrywano w Stage One…), wokal Rene jest bliski wyziewom Alexa Camargo, a niektóre riffy to niemal cytaty z Brazylijczyków. Kopiatorstwo? Nie sądzę. Oni raczej grają to, co lubią najbardziej (za czym przemawia wieloletnie doskonalenie stylu i brak komercyjnych sukcesów), a że wychodzi im to lepiej niż zacnie, to nie ma sensu zmieniać tego na siłę. Mnie w każdym razie przekonują o szczerości swych intencji. Zresztą, na pewno przekonają i tych, dla których np. brzmienie „Ageless Venomous” jest nie do przyjęcia, a zawartość „Heretic” została rozwalona brakiem spójności. God Defamer to tradycyjnie szybka (lecz nie aż tak jak poprzedni „Enslave The Weak”), ciężka i bluźniercza napierducha zagrana z wyczuciem, jakiego powinno się oczekiwać po nestorach słowackiego death metalu. Ten materiał nikogo nie zaskoczy, ale fanów gatunku z pewnością nie rozczaruje. I to jest chyba jego największa zaleta – spełnia oczekiwania, jakie mam w stosunku do takiej muzy. Więcej mi naprawdę nie trzeba.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dementorDM
podobne płyty:
- EXMORTEM – Pestilence Empire
- KRISIUN – Conquerors Of Armageddon
- MALEVOLENT CREATION – Invidious Dominion
Suecof, „Ripper” Owens, DiGiorgio oraz — stojący za wszystkim — Christy – taki skład mógłby zagrać dosłownie wszystko; dobrze, że nie mierzyli się z hip-hopem, bo jest spora szansa, że wielu zatwardziałych metali szlajałoby się dziś po ulicach poobwieszanych złotymi łańcuchami i w spodniach z krokiem w kolanach, ja w pierwszym szeregu. Nawet nie muszę tej półboskości jakoś specjalnie dowodzić, wystarczy, że wymienię kilka kapel, w których owi panowie raczyli kiedykolwiek brzdąkać i hałasować (kilka, bo wymienienie wszystkich zajęłoby mi drugie tyle miejsca, co tekst właściwy): Capharnaum, Iced Earth, Judas Priest, Autopsy, Sadus, Testament, Burning Inside, Control Denied i — last but not least — Death. I uwierzcie, a jeśli nie wierzycie, Tomasze, to sobie sprawdźcie, że to zaledwie ćwierć, a może nawet nie, całego dorobku chłopaków.Piszę o tym nie bez powodu, wydaje mi się bowiem, że jest to najprostszy sposób na przedstawienie ekipy, która stoi za nazwą Charred Walls of the Damned; coś na zasadzie „powiedz mi, jakich masz przyjaciół, a ja ci powiem, kim jesteś”. Żeby nie trzymać was w dalszej niepewności napiszę już tutaj – mimo pewnych zastrzeżeń, nagrany przez chłopaków krążek daje radę, jest wypadkową talentów muzyków. Ujmę to tak – wielkość nazwisk przekłada się na jakość krążka. Ale chwila, moment — zawołacie — co tak właściwie grają chłopaki z Charred Walls of the Damned? Odpowiedzi już poniekąd udzieliłem – album rzeczywiście jest sumą i wypadkową umiejętności załogantów. Przypomnijcie sobie osiągnięcia artystyczne każdego z tych panów, wyciągnijcie z nich średnią i voila – Charred Walls jak żywe. Niedopowiedzenie polega na tym, że Cold Winds on Timeless Days, czyli drugi krążek w dorobku kapeli, jest czymś więcej niż tylko sumą elementów składowych, jest w nim coś, co większość zwykła nazywać „tym czymś”, a co w socjologii humanistycznej zwykło się określać mianem „ducha”. Charred Walls of the Damned to gitary Seucofa, wokale Owensa, bas DiGiorgio oraz perkusja Christy’ego połączone w powerthrashowy opus przypominający skrzyżowanie Iced Earth z Control Denied, kąsek mogący się spodobać fanom Nevermore. Być może zdążyliście się już domyślić, że jest tego więcej, tu i ówdzie pojawiają się rozwiązania stylistyczne odbiegające daleko od charakteru płyty, będące jednak w jakiś sposób bliskie muzykom i ich niegdysiejszym kapelom. Seucof ma więc kilka wirtuozerskich solóweczek, które mógłby spokojnie wrzucić na jakieś wydawnictwo spod znaku Capharnaum, Owens dostaje szanse na pokazanie swoich możliwości w stylu Judas (aczkolwiek uważam, że na debiucie i tak miał nieco więcej pary w płucach), DiGiorgio plumka jak w czasach Death, a Christy wraca do stylistyki made in Burning Inside. Dla każdego coś miłego. I powiem wam – sprawdza się to doskonale. Jest jednak mały haczyk – dzieję się tak zaledwie przez część albumu, większą niż połowa, ale wciąż część. Kiedy wszystko zgrywa się jak należy – wszystko jest jak należy. Proste. Kiedy natomiast komuś powija się noga, kawałek traci swoją lekkość, staje się taki rzemieślniczy. Da się go słuchać, ale wydaje się zrobiony na siłę. Zresztą, co uważam za wadę, krążek, jak i cała kapela, jest nieco za poważna, robiona zbyt serio. Po całej otoczce spodziewałem się czegoś bardziej z jajem, polotem, na luzie. Ale i tak jest nieźle, warto zainwestować te kilka skromnych dych.
Zjem twoją twarz… – konotacje z Hannibalem Lecterem i podobnymi wesołkami nasuwają się same, jednak irlandzki duet nie osiągnął jeszcze tego poziomu ekstremy. I raczej nie zanosi się na to, żeby kiedyś tego dokonali, bo raz, że trudno cokolwiek zjeść z rajstopami na głowie (taki sobie kolesie wymyślili image – gang Olsena i Benny Hill się kłaniają), a dwa, że Irritant to raczej stonowany miks patentów charakterystycznych dla death metalu, sludge, ambitniejszego rocka, a nawet jazzu. Należy szybko dodać, że miks nawet udany, bo mimo nietypowo dobranych elementów składowych, materiał udało im się nagrać dość spójny, ciekawy, dobrze brzmiący, przyciągający uwagę oraz — wbrew tytułowi — absolutnie nie drażniący. Jest to spory sukces, bo — o czym jeszcze nie wspomniałem, żeby nie odstraszać — Irritant to album instrumentalny. Obierając taki a nie inny kierunek, I’ll Eat Your Face na szczęście wyłamali się z tendencji do wypełniania miejsca na ewentualne wokale kolejnymi zawijasami i pustym mędzeniem, w czym celuje większość instrumentalnych kapel, i nagrali po prostu krótsze, bardziej zwarte oraz łatwiejsze do zapamiętania kawałki. Prosty zabieg (tylko czemu tak niewielu na to wpadło?), ale dzięki niemu wzrasta chęć ponownego odpalenia płytki. Na krótkości atuty Irritant się jednak nie kończą, bo największą radochę sprawia oczywiście sama muzyka – panowie skaczą po gatunkach, bawią się klimatem, a na końcu wywołują zdziwienie coverem… Mike’a Oldfielda. Z przyjemnością sprawdzę, co te czubki w przyszłości wykombinują, bo pomysłów zdaje się im nie brakować. Byle ich tylko nikt na leczenie nie posłał.
Austryjaccy piewcy wszelkiej desekracji, po przejściu do Nuclear Blast, narzucili sobie (albo im narzucono – o to przecież łatwiej) ostre tempo, bo Blood Magick Necromance jest ich czwartym albumem w ciągu zaledwie pięciu lat. Ma to swoje plusy – gdy ktoś jest bezkrytycznym fanem Belphegor, to nie musi długo czekać na kolejne porcje necro-satanicznych manifestów. Są i minusy, bo przy tak napiętym wydawniczym terminarzu i zatrzęsieniu koncertów ciężko o złapanie oddechu, istnieje duże ryzyko pojawienia się rutyny, a przez to łatwiej coś przeoczyć, no i o prawdziwej świeżości można zapomnieć. Jak dla mnie, właśnie przez ten zapierdol kilka rzeczy im tym razem nie wyszło, a ilość minusów niemile zaskakuje. Przede wszystkim na Blood Magick Necromance austryjackie komando położyło nacisk na blackowy pierwiastek, co uczyniło materiał dość płaskim i jednolitym, a przez to najbliższym szwedzkiej szkole wojowania z bozią, choć z wyczuwalnym od pierwszego riffu stylem Belphegor. Tyle, że stylem gdzieś tak sprzed dekady, a to już nie każdego musi rajcować. Co znamienne, najlepiej wypadają te najbardziej siarczyste, wściekłe blackowe cięcia — „Angeli Mortis De Profundis” i „Sado Messiah” — pod którymi zapewne z radością podpisaliby się kolesie z Marduk, Dark Funeral, Setherial czy Ragnarok. Natomiast w rozbudowanych kawałkach niestety nie jest już tak różowo (tzn. czarno-czarno), bo za dużo w nich fragmentów ni to nudnych, ni niedorobionych – po prostu nijakich. Te mielizny mieszają się z rasowym belphegorowskim napieprzaniem o dość charakterystycznych strukturach, więc z poziomem utworów jest naprawdę różnie, i to niezależnie od uskutecznianego tempa. Konotacje ze szwedzką sceną pogłębia wypracowane w Abyss brzmienie – ostre, cholernie czyste, z trochę za bardzo schowanymi garami. Jak by nie patrzeć, jest to produkcyjny wypas, co nie zmienia faktu, że nie do każdej kapeli pasuje – Belphegor, cokolwiek by teraz nie wygadywali, lepiej wychodził na kolaboracji z Andym Classenem i masywnym, zabrudzonym dźwięku. A tak, przez zbytnie wypolerowanie muzyka straciła część kopa, tego fajnego bezpośredniego jebnięcia obecnego na kilku poprzednich płytach. O ile „Walpurgis Rites – Hexenwahn” miał znamiona pewnej wtórności i prosił się o rozwinięcie stylu, Blood Magick Necromance jest już wyraźnym krokiem w tył. Po tylu latach grania potknięcie może zdarzyć się każdemu i nie ma z czego robić wielkiej tragedii – tak też traktuję ten krążek, bo już w wersji lajf materiał wypada — chwalić Belzebuba! — lepiej. No ale jeśli następny będzie podobny, to już, kurwa, bardzo niefajnie.
Chyba nie stwierdzę nic szczególnie odkrywczego konstatacją, że Therion to klasa sama dla siebie, kapela, której styl jest nie tyle niepodrabialny (tu następuje wymowna pauza, w czasie której kieruję wzrok w stronę ChRL), co bezbłędnie rozpoznawalny już od pierwszych dźwięków. Jest to stwierdzenie nieco mgliste i nieprecyzyjne, ale dobrze oddaje wrażenia jakie towarzyszą lekturze Szwedów – bo nie rozpoznać Theriona to jak dać z liścia kobiecie (będąc facetem), jak powiedzieć „gówno” w wytwornym towarzystwie, tudzież zalać frytki majonezem. Po prostu się nie godzi, nie godzi kurwa i basta! Tą kapelę trzeba znać, lubić też – ci, którzy się ze mną nie zgadzają, to wiedzą co im słoń na ucho nadepnął i gdzie im kij w dupę. Oczywiście zastrzec trzeba, że sympatia do kapeli nie jest ślepa i bezwarunkowa, obejmująca swoim zasięgiem wszystkie krążki – Lemuria nie jest jednak ową czarną owcą, choć zaczyna się nijako. Jak na openera „Typhon” zwyczajnie zawodzi – brakuje mu cech porządnego kawałka, a co dopiero pierwszego. Potem jednak jest lepiej i to znacznie lepiej, a co więcej – ten wysoki poziom utrzymuje się do końca, z jednym dosłownie potknięciem. O ile
Jeśli wśród naszych czytaczy są i tacy, którzy wciąż tęsknią za Cannibal Corpse z Barnesem na wokalu, to mam dla nich dobrą wiadomość – powiew starych, dobrych czasów znajdziecie na debiucie Fleshkraft. Fińska załoga proponuje death metal czerpiący pełnymi garściami z klasycznego dorobku Amerykanów, szczególnie z okresu
Deaf jakiś czas temu chwalił się rozmiarem swoich cojones, to i ja błysnę heroizmem w trosce o dobro ludzkości. Otóż przesłuchałem Make Me A Donut pełne dwa razy, bezpowrotnie marnując w ten przykry sposób nieco ponad pół godziny życia. Ja zmarnowałem, ale wy już nie musicie, albowiem spieszę z ważną informacją: Make Me A Donut to syf. Wydawca określa coś takiego mianem „party-core”. Jedno jest pewne – na imprezę z takim czymś w roli muzyki nigdy bym nie poszedł. Rzeczone „takie coś”, to po mojemu niestrawny miks techno (a w każdym razie gównianej elektroniki) z odrobinkę „podcore’owanym” nowoczesnym, melodyjnym szwedzkim death metalem i hip-hopem. Skoczne rytmy, plumkające klawisze, toporne (a przy tym niezbyt czytelne) riffy i irytujące gimnazjalną pretensjonalnością wokale – oto obraz niespójnej i nieatrakcyjnej muzyki Szwajcarów. Chyba im się tam za dobrze powodzi, skoro znajdują czas na nagrywanie takich niepotrzebnych nikomu bździn. Wydawać by się mogło, że przy takim poziomie syfiastości kolesie są niejako zmuszeni grać „tylko dla siebie”, ale… Jeśli znaleźli się tacy, którzy w
Pozostańmy jeszcze na kilka chwil w lepszych czasach, kiedy muzykowanie wymagało czegoś więcej niż grajków o urodzie Kena/Barbie, znacznych nakładów na aktoreczki świecące do kamery cyckiem, tudzież kompozycji tak prostych w odbiorze, że co bardziej szanująca się krewetka mogłaby się poczuć urażona. Mówię tak nie dlatego, że uważam, że wszystko, co wartościowe już zdążono nagrać – tak uważa demo, ale dlatego, że obawiam się, iż może mieć on jednak rację. Bo, jakby na to nie spojrzeć, znakomita większość nowych wydawnictw jest w mniejszy lub większym (większym oczywiście) stopniu inspirowana dokonaniami poprzednich dekad, a wszelakie rzekome nowości i inne numetale tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że półświatek metalowy jak jasna cholera potrzebuje nowego Schuldinera, lub choć Masvidala w formie z czasów
Jeden rzut oka na okładkę i od razu chce się zanucić „heng de połp, heng de połp, heng de połp!”, ale to nie ten zespół… Momencik… przecież Kyle też wydziera się „Hang the pope, spill his blood” w „Homicide”… No nieważne. W każdym razie, w przeciwieństwie do ekipy Nuclear Assault, kwartet z Luizjany, choć niewiele młodszy, prezentował znacznie nowocześniejsze i przede wszystkim brutalniejsze podejście do gatunku. Doskonale to słychać na opisywanym krążku. Szorstko, wulgarnie, prowokacyjnie, dość szybko, bez kompromisów, ozdobników i litości – oto recepta Exhorder na wgniatające granie z pogranicza thrash i death metalu. Muzyki w podobnym stylu na przełomie lat 80-tych i 90-tych ubiegłego wieku było sporo, ale mało który zespół pocinał tak ostro i na takim poziomie. W niczym nie zmienia to faktu, że Exhorder skończyły tak samo, jak i te mniej utalentowane kapele – czyli w głębokiej dupie. Dobrze, że przed zejściem zdążyli nagrać trochę fajnego łomotu, przynajmniej na debiucie. Chociaż Amerykanie ze znajomością obsługi swoich instrumentów nie mieli żadnych problemów, Slaughter In The Vatican jest raczej płytą z rodzaju tych, na których czysta agresja bierze górę nad stroną techniczną. Z jednej strony nie ma co jojczeć, bo przez te czterdzieści minut wygar jest należyty, z drugiej jednak nie zaszkodziłyby tu i ówdzie jakieś gęstsze pojedynki gitarowe czy szczypta bardziej popieprzonych riffów – za przykład stawiałbym Demolition Hammer. W każdym razie pozbawiony finezyjnych elementów album nabrał monolitycznego charakteru – każdy z ośmiu utworów to równe, brutalne, motoryczne jebanie do przodu ubrane w znakomite masywne brzmienie Morrisound i produkcję mojego ulubionego Scotta Burnsa. Na nudę nie ma co narzekać, bo raz jest szybciej, jak w „Homicide” czy „Anal Lust” (brak tekstu do tego numeru dał im większy rozgłos niż okładka), innym razem zespół solidnie zwalnia, to znowu rytmicznie łupie w klasycznych średnich tempach, a wszystko to przy zachowaniu pełnej spójności. Dzięki temu krążek słucha się właściwie sam, a my tylko musimy mu nieco asystować, przytupując i od czasu do czasu zarzucając lwią czupryną. Fenomenu takiego grania nie zrozumieją (czy raczej nie zrozumią) smutne emo-dzieciątka wyhodowane na metal-core’owej modzie, bo dla nich kontakt z Exhorder mógłby się zakończyć nieodwracalnym zmierzwieniem grzywki. Maniacy starej szkoły będą za to zadowoleni. Ja też jestem, ale jak już wspomniałem – bardziej cenię Demolition Hammer.
Debiut Calm Hatchery kojarzę jedynie z okładki, co powodem do szpanu raczej nie jest, więc nie mam pojęcia, jaki postęp dokonał się od tamtego albumu w muzyce zespołu. Przeczuwam, że musiał być pieroński, bo to mało prawdopodobne, żeby grzali na takim poziomie od samego początku. A chodzi o poziom czołówki gatunku w naszym przepięknym kraju! Daje to pewne nadzieje na to, że na tych ziemiach brutalny wygrzew w klasycznej formie jeszcze przez jakiś czas nie zaginie. Mnie najbardziej cieszy, że chłopaki trzymają się w granicach normalnie pojmowanego death metalu – bez udziwnień, naciąganego eklektyzmu, dyskotekowych eksperymentów i tego całego nowomodnego szajsu, w tym także pędu ku absurdalnie technicznej ekstremie (czytać: sweep i gravity blast przez całą płytę). Wiadomo więc, że niczego nowego czy zaskakującego na Sacrilege Of Humanity nie znajdziemy – namacalne są w szczególności wpływy Traumy, Dies Irae (a „hertzowość” tylko pogłębia te konotacje) oraz paru większych z Ameryki. Jak by nie patrzeć, Calm Hatchery grają to samo, co tysiące innych kapel, ale to nie jest żadnym problemem, bo mimo wałkowanych tysiące razy patentów muzyka ma w sobie mnóstwo życia, zalatuje od niej powiewem świeżości, jest poskładana w cholernie atrakcyjny sposób i zawiera właściwie wszystko, czego oczekuję od klasowego death metalu. Są tu fajnie powykręcane riffy, zajebiste solówki, zróżnicowane partie perkusji, a przede wszystkim nieprzebrane pokłady młodzieńczej energii, które sprawiają, że płytki słucha się z dużą przyjemnością. Na korzyść zespołu przemawia także soczyste brzmienie, uwypuklające wszystkie gitarowo-perkusyjne niuanse, od których, zapewniam, na Sacrilege Of Humanity aż się roi. Żeby było ciekawiej – chłopaki na początek zapodali kawałki bardzo dobre, a na koniec… jeszcze lepsze! Dzięki temu napięcie i zainteresowanie albumem rośnie z każdą kolejną minutą, a takie „Messerschmitt”, „Mirror Giants”, „Lost In The Sands”, „Shine For The Chosen One” i „The Blood Of Stalingrad” penetrują czaszkę jak najlepszy bimber, czyniąc przy okazji podobne spustoszenie. Jedynym wyraźniejszym minusem jest dla mnie growl, któremu brakuje prawdziwej diabelskiej głębi. Poza tym nie za bardzo kminię idei nieuwzględnionego w spisie podwójnego (?) outra (?) z powtórzonym motywem z intra – albo to miała być klamra, albo wyszła zjebka przy tłoczeniu. Można jednak na to przymknąć oko, bo reszta — czyli prawie wszystko — sprawia zdecydowanie zajebiste wrażenie. Jak już mi się wcześniej wyrwało – to jest, psze państwa, czołówka! Oby tak dalej!
Kurcze, jakoś nie mogę przekonać się do ostatniego albumu Mekongów. Nie wiem jak nazwać to, co mi nie pasuje, czymkolwiek to jednak (nie) jest, sprawia, że nie mam do albumu serca, no chyba, że gołębie. Niby słucham i nie mam odruchu wymiotnego, powiem więcej – mogę Wanderer On The Edge Of Time słuchać kilka razy pod rząd, niemniej jednak za każdym razem czuję pewien niedosyt. No dobra, przyznaję – wiem jak to nazwać, a zwrot z pierwszej linijki to prostacki chwyt reklamowy, ale skoro dotarliście aż tu, to znaczy, że mimo iż prosty, jest skuteczny. Problem polega na tym, że album jest dość nużący. Sad but true, panie i panowie miłośnicy Mekongów. Jedyne szybkie i wciągające kawałki są instrumentalne, więc — choćby z zasad logiki — wynika, że to co pozostaje jest mdławe i wokalne. Dobrze chociaż, że instrumentali jest sporo (kto jako tako zna Mekongów, nie powinien być tym zaskoczony), bo aż dziewięć na piętnaście utworów, co w wymiarze czasowym daje dwadzieścia na pięćdziesiąt minut. Na początku było to dla mnie pewną wadą – intro do instrumentala, a po nim instrumentalne outro (wiecie, o co kaman), z czasem jednak przyzwyczaiłem się, a nawet znalazłem w tym pewną radość. Zacząłem się także przekonywać do utworów wokalnych, aczkolwiek wciąż nie wyzbyłem się natrętnie powracającego uczucia absmaku – że zacytuję klasyka. No bo nie ma nic fajnego w mdławych, smętliwych tempach, które dominują na albumie. To, że Mekongi potrafią grać jest jasne, równie jasne jak to, że potrafią komponować i tak samo jasne, a nawet jaśniejsze — a słychać to choćby po instrumentalach — że mają jaja – co znaczy, że potrafią grać z wykopem. Wszystko zależy od dobrych chęci, którymi, jak wiadomo, piekło jest wybrukowane, które niestety nie przełożyły się na przebojowość krążka. W sumie narzekam tak i marudzę, ale i tak Wanderer On The Edge Of Time wchodzi mi lepiej niż poprzedni „Lurking Fear”. Co prawda, do albumów z początków działalności kapeli jeszcze droga daleka, ale tendencja jest wzrostowa, a to pozwala przypuszczać, że następny krążek będzie wydawnictwem całkowicie poniewierającym. Tymczasem pozostaje Wanderer On The Edge Of Time – album niewątpliwie poprawny, znakomity od strony warsztatowej, równie znakomicie nagrany (przysłuchajcie się brzmieniu poszczególnych instrumentów; jest soczyste, głębokie, pełne w całej skali – cacane), którego najsłabszym ogniwem są kompozycje. Nie jest oczywiście tak — co już poniekąd wspomniałem — że kompozycje są złe, tak po prostu złe, są słabe w skali Mekongów. Szlachetnym wyjątkiem jest „The 5th element (Le Bateleur) // Movement 2” – prawdziwe, niekwestionowane, absolutne mistrzostwo. Album mógłby się składać tylko z tej jednej kompozycji i nie dość, że byłby doskonały, to — przede wszystkim — byłby lepszy niż Wanderer On The Edge Of Time w obecnym kształcie. Ale i tak nie jest źle, mimo wszystko warto krążek kupić.
Nie lada kolosa przygotowali dla fanów Brazylijczycy po trzech latach przerwy. Ponad godzina death metalu w wykonaniu Krisiun to nie przelewki, a prawdziwe wyzwanie dla twardzieli. Najwięksi maniacy, jeśli tylko czują się na siłach, mogą sięgnąć po digi-wersję rozszerzoną o ponownie nagrany numer tytułowy z debiutu – powiewa ona hardkorem (67 minut!), ale zawsze to lepsze niż kolejny cover. W tej sytuacji należy się cieszyć, że The Great Execution nie jest ich największym wyziewem, bo inaczej ciężko byłoby przez tę płytę przebrnąć. Cieszy też, przynajmniej mnie, że album nie jest w prostej linii kontynuacją dwóch poprzednich. Składniki charakterystyczne dla Krisiun (wokale, sposób riffowania, perkusyjna dewastacja, brzmienie Stage One) naturalnie wciąż występują w zadowalających ilościach — w końcu to one przesądzają o rozpoznawalności zespołu — ale oprócz nich mamy szczyptę nowości, które może nie wywróciły muzyki Brazylijczyków do góry nogami (to nie Morbid Angel, glooorija!), jednak uczyniły ją bogatszą, bardziej komunikatywną i przystępną (!), a mniej jednowymiarową i hermetyczną. Swoje zrobiło i to, że dobrze znane elementy podano w odświeżonych konfiguracjach – ot chociażby przez mocno zróżnicowane tempa z zaskakująco dużą ilością tych wolniejszych, typowo koncertowych, partii, a przy całkowitej redukcji totalnych blastowych wyładowań. Ponadto wybijają się solówki Moysesa, który obok swoich typowych gęstych molestacji, zapodał kilka wyjątkowo melodyjnych i klimatycznych popisów, które z powodzeniem mogłyby trafić na ostatnie płyty Nevermore. W ogóle, na swoim ósmym albumie Krisiun dość często sięga po stosunkowo nastrojowe (podlatujące, jak okładka, oldskulem, nie paradą równości) rozwiązania. O wolniejszych tempach już wspomniałem, do nich dochodzą spokojne, chwytliwe riffy oraz… wpływy flamenco. Tych ostatnich nie ma zbyt wiele, ale cieszą każdym pojawieniem się, bo gładko wpasowały się w tą sieczkę, choć ich charakter jest inny niż np. u Vital Remains. Ostatnia nowość to język portugalski, z którego skorzystano w jednym utworze — nota bene zaśpiewanym wściekle przez Joao Gordo (albo w duecie z Alexem, trudno powiedzieć) — eksperyment udany, ja jednak wolę wiedzieć, o co kaman w tekście. Na The Great Execution jest swojsko, ale dostatecznie daleko od wtórności, żeby bez marudzenia brnąć przez takie kawałki jak „The Will To Potency”, „The Sword Of Orion” (chyba najlepszy na płycie), „Violentia Gladiatore”, „Descending Abomination” czy „Shadows Of Betrayal”. Ciekawostka na koniec – materiał wcale nie męczy, jak to może się na pierwszy rzut oka (na wyświetlacz) wydawać.
Wiele osób zadaje sobie pytanie, dlaczego Malevolent Creation, pomimo tylu płyt na koncie i potężnego stażu, nie mają nawet połowy tej sławy co Deicide czy Suffocation – wszak debiutowali w odpowiednim miejscu (Floryda + Roadrunner) i czasie (początek death metalowego boomu). Moim zdaniem odpowiedź znajdujemy na Stillborn – krążku przełomowym, który miast potwierdzić ich klasę i umocnić pozycję na scenie, okazał się bolesnym potknięciem w drodze na szczyt. Niestety nie jest to wyłącznie wina Roadrunner (któremu ten album „zawdzięcza” słabiutkie, niemal demówkowe brzmienie – kłania się przykład
Klasyka thrashu – inaczej się tego nazwać nie da. Oczywiście, thrash thrashowi nie jest równy, ale nawet najbardziej czarnopodniebienni miłośnicy gatunku nie odmówią Skeptics Apocalypse przebojowości, solidnego warsztatu oraz siły przebicia, czyli — mówiąc prościej — zajebistości. Pewnie fanom ostrzejszego, mniej melodyjnego grania Agent Steel zacznie wchodzić dopiero po kilku głębszych, wszystkim pozostałym jednak wejdzie już od pierwszych dźwięków. Nawet jednak ci bardziej hardkorowi po owych kilku, znajdą na Skeptics Apocalypse mnóstwo fajnych, stosunkowo lekkich, aranżacji, które sprawią im niesamowitą frajdę. Bo, co by nie mówić, słucha się tego krążka z niedającą się ukryć satysfakcją: nogi same zaczynają przytupywać w rytm utworów, głowy kiwać się w coraz większym zakresie, a z gardeł wydobywają się pierwsze zapamiętane melodie i słowa. Mówiąc prościej – album zachęca do współuczestnictwa. Jak już wspomniałem, krążek należy do tych bardziej melodyjnych, co nie znaczy, że jest słodkawo. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, melodie wydają się wprawdzie nieco podstarzałe i przykurzone, ale na owe czasy należały do tych bardziej ambitnych. Jest w nich bowiem sporo nieoczekiwanych dźwięków, w czym wielkie zasługi mają klimat i kosmiczno-alienowa tematyka. Ale nie tylko. Muzycy, a szczególnie gitarzyści, dbają o to, by muzyka miała posmak pewnego zaawansowania technicznego, nie idą po linii najmniejszego oporu grając szybko i melodyjnie. Oczywiście grają i szybko i melodyjnie, ale — patrząc również na cały zespół — także dość buńczucznie i z wykopem. Punkowy klimat słychać szczególnie w pracy sekcji, ale także gitary obracają kilkoma sensownymi riffami. Do tego wszystkiego dochodzą wokalizy Cyriisa, którego specyficzna barwa głosu, a także wplatanie falsetto oraz pokrzykiwań, dodają muzyce dodatkowego wymiaru. Nie zapomnijcie wziąć poprawki na czas powstania albumu, czyli połowę lat osiemdziesiątych, kiedy w zwyczaju było śpiewać czysto i w wysokich rejestrach – i to jest punkt wyjścia dla muzyki tego okresu. Mówiąc prościej – wokale mogą dziś nieco odstraszać, ale mają moc. Zresztą mocy nie brakuje temu wydawnictwu w ogóle, przesłuchajcie sobie choćby „Agents of Steel” (kapitalna solówka i jeszcze lepsze harmonie), „Bleed for the Godz” (dobry, wymarzony na koncerty, refren) bądź „144,000 Gone” (zdecydowany numer jeden, zajebisty riff i rewelacyjne wokalizy). Podsumowując – album przetrwał próbę czasu wyjątkowo dobrze. Oczywiście, nie sposób się nie zorientować, że powoli dobija trzydziestki, niemniej jednak jest na nim sporo fajnych kawałków, które nawet dla dzisiejszego odbiorcy mogą stanowić przyjemny kąsek.
Najlepsza płyta Suffocation przed rozpadem! Czyżbym się omylił? Raczej nie, bo z „trójką” może konkurować tylko epka
Naczytałem się dużo na temat wspaniałości tego albumu zanim w ogóle dorwałem go w swoje łapy, nic więc dziwnego, że apetyt miałem ogromny, a ciekawość zżerała mnie od środka. No i co? Ano to, że po kilkudziesięciu przesłuchaniach większość przeczytanych komentarzy na temat ósmego opusu Christ Agony mogę o kant dupy potłuc. Płytę zarejestrowano w naprawdę zabójczym składzie, jednak — nad czym niezmiernie ubolewam — opisywany materiał zabójczym się nie okazał. Może to moja wina, że od tego zespołu oczekuję wyłącznie rzeczy wielkich, ale spójrzmy prawdzie w oczy – ich, kurwa, na to stać. Wszak przemawiają za nimi nie tylko umiejętności, ale przede wszystkim olbrzymie doświadczenie. Swoją drogą to już trzecia — po Behemoth i Azarath — płyta z udziałem Inferno, która nie poniewiera, choć poniewierać powinna. Jako się rzekło, Nocturn nie powoduje szoku, nie ma tu powrotu do nie wiadomo jak dalekiej przeszłości czy jakiegokolwiek nowatorstwa, nie jest też trudny – to po prostu dobrej jakości muzyka charakterystyczna dla ręki i gardła Cezara. I niestety niewiele ponad to. Tym razem mamy do czynienia z pewnymi odwołaniami do Union i
Jeśli nie przepadacie za powerem, macie torsje na samą myśl o operze metalowej, a ciąg skojarzeń dla „metalu” i „baby” kończy wam się na prasowaniu, tudzież innych pracach domowych, to odpuśćcie sobie tą reckę – dla własnego i mojego spokoju. Recenzowany 01011001 jest bowiem albumem na wskroś powerowym, symfonicznym i zaśpiewanym przez baby i czy to się komuś podoba czy nie, to jest to kawał zajebistego grania. Wszystko, począwszy od występujących gościnnie muzyków, poprzez całą warstwę kompozycyjną, a skończywszy na realizacji i produkcji, stoi tu na najwyższym poziomie. Można nie lubić powerowego grania, co zresztą jest niekiedy całkowicie zrozumiałe, ale nie można nie uznawać nazwisk, które pojawiły się na wydawnictwie: Kürsch, Lande, van Giersbergen, Warby, Romeo, Sherinian – to tylko część z liczącej grubo ponad dwadzieścia osób rzeszy grajków i śpiewaków. I to dzięki nim właśnie, nim i fantastycznym kompozycjom ma się rozumieć, album ten jest tak dobry i słucha się go tak wyśmienicie. Przy czym radzę zabierać się za niego w całości, bo wtedy właśnie — jako opera — ukazuje cały swój potencjał. Pisałem już niegdyś o tym, więc nie widzę sensu się powtarzać; zapamiętajcie jednak, że słuchanie poszczególnych kawałków przypominać będzie podglądanie sąsiadki przez dziurkę od klucza. Niby się da, ale lepiej otworzyć drzwi. Przesłuchanie całego wydawnictwa, czyli przeszło stu minut, jest pewnym kłopotem, ale zapewniam – jest tego warte. Niestety, najlepszy nawet skład nie zapewni przyjemnych doznań estetycznych, kiedy kompozycje będą kuleć, tu jednak — jak pewnie zdążyliście obczaić — nie jest to żadnym zmartwieniem. Zdecydowana większość z piętnastu kompozycji zasługuje na miano przebojów, wystarczy, że przytoczę kilka tytułów i wszystko będzie jasne. „Age of Shadows”, „Liquid Eternity”, „Beneath the Waves”, „River of Time” – co jest, swoją drogą, kolejnym dowodem na wielkość i kunszt wokalny Hansiego Kürscha, „E=MC2”, „The Sixth Extinction”, ale także „Comatose”, „Newborn Race”, „The Truth Is in Here” oraz pozostałe sześć. Naprawdę ciężko mi wskazać mój ulubiony kawałek, chociaż podejrzewam, że będzie to któryś z Hansim na wokalach – chociaż, jeśliby wziąć na to poprawkę, to… to wróciłbym do punktu wyjścia, czyli braku faworyta. Trudność polega nie tylko na tym, że aranżacje są dobrze przemyślane, a przez to porównywalnie zajebiste, ale także na tym, że grają dopiero jako całość. Kontekst jest w przypadku takich wydawnictw sprawą kluczową. Lekko naiwne są same liryki, ale — znowu patrząc z globalnej perspektywy — pasują do tego wydawnictwa i całej jego atmosfery. Kwestiom natury technicznej nie ma co poświęcać większej uwagi, bo nie można im niczego zarzucić – wszystko brzmi jak należy, co przy takiej ilości ścieżek i polifonii mogło być pewną trudnością, dźwięki są odpowiednio nasycone, instrumenty wydobyte, a nad wszystkim unosi się kosmiczny klimat. Słowem – cacuszko.
Kolejny to już raz okazuje się, że mam większe niż demo cojones, albo — jak pewnie powie sam wywołany — mam więcej czasu. Jak by nie było, kolejną perełkę orientalnego grania recenzuję ja. Z tym wszakże, że — podobnie jak w tym starym dowcipie radzieckim — nie perełkę a „piątaka”, nie orientalnego a do bólu szwajcarskiego (powoli zaczyna być to synonim bezpłciowości) i nie grania, tylko w miarę strawnego hałasowania. Czy nie można wziąć przykładu z Coronera, Samaela (choć może Uciekający muzycy mogą być na nich za młodzi) bądź Punisha? Nie da się nagrać czegoś naprawdę dobrego, czegoś co pozostanie w głowie dłużej niż do wybrzmienia ostatniego dźwięku? Odnoszę bowiem wrażenie, że takiego Eskeype’a to teraz jest wszędzie pod dostatkiem, wystarczy na dwie Afryki i cztery Haiti. Nie orientuję się przesadnie w tym nowoczesnym bagienku, ale coś mi się zdaje, że nagrywa się teraz takiego „nowoczesnego” metalu w chuj i jeszcze odrobinę, a efekt jest taki, jak już wspomniałem – płyta się kończy, a człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie choćby jednego utworu. O Legacy Of Truth nie mogę powiedzieć dwóch rzeczy – że jest źle zagrane i wyprodukowane. Ale chyba nie chodzi o to, by jedynymi atutami płyty były nie najgorsze umiejętności grajków oraz dobra, solidna realizacja. Zacznę od końca i ujmę to tak – nie wyobrażam sobie, by w dobie dziecinnie łatwego dostępu do profesjonalnego studia nagraniowego, realizacja mogła być na innym, niż dobrym, poziomie. Co się zaś tyczy grania, to mam na myśli przede wszystkim wychwytywalną łatwość posługiwania się sprzętem. Nie przekłada się to niestety na większą niż przeciętną jakość samych kompozycji. Jak to się mówi – na nic babie cycki duże, kiedy habit ma na skórze. Dobrze grać to trzeba mieć co, przede wszystkim. A tak się jakoś składa, że grania jest tu umiarkowanie, ot, kilka solówek, parę ciekawszych riffów, trochę młócki i tyle. Mówiąc krótko jest melodyjnie, ze sporą dawką skandynawskiej szkoły gitarowej, czasami folkowo – taki nowoczesny galimatias, raczej lekko i łatwo. A szkoda, bo pewna część pomysłów jest naprawdę dobra, zaś umiejętności — co już wspomniałem — zachęcają do lepszego ich zagospodarowania. Oj, sorki, przypomniałem sobie o jeszcze jednym plusie – wokalista nauczył się grać na skrzypcach i wykorzystuje to kilkukrotnie, co nawet się sprawdza. Tym niemniej, wrażenia po lekturze tego dość długiego krążka mam mieszane. Niby poprawnie, niby można posłuchać, ale pytanie ciśnie się takie: dlaczego akurat właśnie Eskeype’a? Jest mnóstwo kapel, które potrafią nowoczesne granie zrobić lepiej. Tyle.
To nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po
Zdaję sobie sprawę z tego, że wielu miłośników instrumentalnie dopieszczonego death metalu z wypiekami na twarzy wyczekiwało tej płyty — sam chyba też trochę czekałem, jednak nie na tyle, żeby nie spać po nocach — zastanawiając się, co też niezwykłego niemiecko-holenderska machina wymyśli tym razem. I tu mamy zonka. Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało przy takim zaawansowaniu technicznym, kompozytorsko muzycy Obscura właściwie stanęli w miejscu. Zauważalny postęp dotyczy jedynie brzmienia (szczególnie gitar – zyskały na ciężarze), bo same utwory nawet w szczegółach praktycznie nie odbiegają od tych z
Wyziew doskonałości – tylko tak mogę opisać Individual Thought Patterns, piąty album w dziejach Śmierci. Ten uwielbiany przez rzesze zagorzałych miłośników natchnionej death metalowej muzyki krążek to dzieło kompletne, przemyślane od A do Z i dopracowane do najmniejszego szczegółu. Z ekipy nagrywającej doskonały
Pisanie o klasyku tej wielkości przypomina próbę przedstawienia problemów fizyki kwantowej przez prowincjonalnego nauczyciela fizyki. Nie dość, że kaliber za wielki, nie dość, że wiedza ździebko w defensywie, to nawet po prostu brakuje języka w gębie. Czuję się nieco podobnie, choćby dlatego, że gdy album trafił na półki, ja miałem kilka miesięcy i srałem jeszcze pod siebie, a nawet się z tego ciepełka cieszyłem. Co tu dużo mówić – to pierwszy thrashowy album w dziejach ludzkości, a to znaczy „klękajcie narody”. Przez ostatnich kilka miesięcy dość intensywnie pochylałem się nad początkami thrashu i doszedłem do smutnawego wniosku, że próbę czasu przetrwało zaledwie kilka kapel, a z tych, co przetrwały zaledwie kilka trzyma się, mniej więcej, ram gatunku (w przypadku Metalliki należy oczywiście, przez kulturę swoją osobistą, nie wspominać o kilku najnowszych albumach, z wyłączeniem oczywiście
Każdy, nawet średnio zorientowany fan wie, że
Uh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na
Znany wszystkim syndrom trzeciej płyty to niezwykle poważna sprawa – wszak „trójka” to miernik rzeczywistego potencjału kapeli, dowód na okrzepnięcie prezentowanego stylu i — często — pokaz najwyższej formy. W przypadku Immortal taka gadanina jest gówno warta, bo chociaż
Ciekawe jakich muzycznych szaleństw mogliby się dopuścić muzycy Hellwitch, gdyby w pierwszym etapie działalności trafili na sensowną (a przynajmniej o mniej złodziejskim profilu) wytwórnię, a przy okazji wytrzymali ze sobą trochę dłużej. Syzygial Miscreancy dowiedli, że stać ich było naprawdę na wiele, bo mimo upływu lat krążek wciąż trzyma się znakomicie i zamiata jak mało który. Już w zamierzchłych czasach Amerykanie z dużym powodzeniem robili, co się tylko dało, żeby firmowane przez nich granie (choć nie tylko – wystarczy rzut oka na tytuły i teksty) można było uznać za oryginalne. Panowie z thrash’u wzięli technikę i szybkość, a z death metalu intensywność i brutalność, co dało prawdziwie wybuchową mieszankę. Syzygial Miscreancy to granie dalekie od przyjętych kanonów, bardzo ambitne jak na swoje czasy, a przy tym nie tracące nic z podziemnego charakteru. Płytę wyróżnia niespotykana (jak na swoje czasy – znowu) intensywność, wyjątkowo zaawansowane technicznie partie wszystkich instrumentów oraz duża doza szaleństwa i nieprzewidywalności: maniakalnie pracująca gitara, kąśliwy wokal (w manierze schizolsko-rozpaczliwej), mocno połamana praca bębnów i żwawo popierdalający bas. Właściwie co drugi riff zasługuje tutaj na miano pojebanego – daleko nie trzeba szukać, wystarczy dziki początek „Nosferatu”. W ogóle, cały krążek jest pokręcony jak jelita dziecka z Etiopii, że posłużę się takim niewyszukanym porównaniem. Można odnieść wrażenie, że nadmiar energii i nowatorskich rozwiązań wręcz rozsadza album od środka – Hellwitch grają w jednym kawałku tyle, ile innym zespołom po fachu wystarczyło by na zapchanie godzinnego materiału. Jakby tego było mało – ten dźwiękowy zamęt robi tylko trzech niepozornych kolesi. Chcąc to wszystko jakoś uprościć i sprecyzować na potrzeby recki, powiedziałbym, że z grubsza Hellwitch brzmi jak wkurwiony wczesny Atheist z wpływami Sadus i Death. Skojarzenia z Atheist pogłębia też produkcja Scotta Burnsa, który może niczego nowego na potrzeby tej płyty nie wymyślił, ale za to doskonale wstrzelił się w wymogi tak porąbanej muzyki. Co ciekawe – cała sesja zajęła zespołowi ponoć… 25 godzin! Makabra. Utworów jest tylko sześć (plus krótkie intro), w dodatku płyta trwa zaledwie 26 minut, ale materiał jest tak naładowany pomysłami, że skromna objętość większości słuchaczy powinna w zupełności wystarczyć. U wkręconych w takie granie pojawi się jednak niedosyt, ale już taki urok nowatorskich płyt. Innowacyjność szła oczywiście w parze z niezrozumieniem, skutkiem czego Hellwitch szybko popadli w zapomnienie. Zapewniam, że ta niedoceniona perła jest warta odkurzenia!
Mam mieszane uczucia w stosunku do tego wydawnictwa. Z jednej strony cholernie cieszy mnie świeży zestaw wspaniałych dźwięków wyjątkowego zespołu, z drugiej wolałbym całą płytę z muzyką na takim poziomie, w końcu zaś z trzeciej mam pewne obawy, czy przypadkiem za jakiś czas Immolation nie wpadnie (albo zostanie wepchnięty) w epkowe szambo kosztem pełnych płyt. Póki co chyba mogę spać spokojnie. W przeciwieństwie do takiego Nuclear Blast, którzy pewnie z rozpaczy załamują ręce, bo w tym przypadku kasa przechodzi im koło nosa. Ale do rzeczy. Providence zawiera pięć stosunkowo krótkich kompozycji, co daje prawie dwadzieścia minut wybornego schizolskiego i intensywnego zarazem death metalu w najlepszym stylu Immolation. Materiał ten można traktować jako krok do przodu względem
No niestety, wejście nie powala. Nie twierdzę, że jest złe – po prostu jest takie se, jak kombajn zbożowy w garażu na przedmieściach. A potem jest nawet nieco bardziej se. Wydawać by się więc mogło, że takim startem ustawiają temat do końca, ale nie, potem zaczyna się w końcu coś dziać. Potem zaczyna się gdzieś około minuty czterdzieści sekund i od tego momentu, z górkami i dolinkami, jest całkiem sensownie, a niekiedy nawet bardzo sensownie. Polane czystymi zaśpiewkami death/thrashowe kawałki wpadają w ucho z niemałym impetem i potrafią pozostać tam przez długie godziny. Album nie jest przesadnie długi, ale całość potrafi nasycić spragnionego nowocześnie potraktowanej syntezy ww. gatunków. Zaś fakt zalegania w głowie sprawia, że nawet człek nie zauważa, że mu właśnie trzecie okrążenie leci. Mówię poważnie – z Hiram można czerpać prawdziwą przyjemność. Słoweńcy sprawiają wrażenie dobrze do materiału przygotowanych, tak kompozycyjnie, jak i instrumentalnie. Nawet realizacja wypada całkiem znośnie i skutecznie podkreśla nowoczesne zacięcie. Jednak nie tylko fani nowszych brzmień będą zadowoleni, także miłośnicy dobrej, klasycznej szkoły gitarowej powinni znaleźć kilka smaczków dla siebie. Wywołany już na początku recki kopniak — pierwszy mocny akcent — to właśnie solówka. Nie jest specjalnie rozbudowana, ale czerpie ze zdecydowanie najlepszych thrashowych wzorców. Kolejne solówki i większość riffów także wypadają co najmniej poprawnie, czego dobrym przykładem będzie cały kawałek „Davidova prisega” (tylko bez polewki z tytułu ;]). Dla zapatrzonych w death, miłym dla ucha będą growle (nigdy mało dobrego rzygania), mądrze rozegrana karta z sekcją rytmiczną (ach, ta motoryka!) i spora dawka brutalności (oczywiście na standardy gatunku). Nawet fani core’owych brzmień znajdą coś dla siebie, bo stylistyka deathowa przeplata się z core’owymi tempami i zaśpiewami – vide kawałek „VDK”. Misz masz taki, ale misz masz z głową – jak kundel, ale rasowy, jeśli wiecie, co mam na myśli. Mi osobiście najbardziej pasują gitary, ale to nie powinno nikogo dziwić. Nie powinna też dziwić niezła nota, bo muzyka naprawdę dobrze się słucha.


